[ Pobierz całość w formacie PDF ]
GREG BEARrozsypkaMi posługiwał się płynnš literackš chińszczyznš. Miał okołopięćdziesięciu centymetrów wzrostu, był pulchniutki, o blisko osadzonychlepkach i pyszczku odrobinę mniej zadartym, niż zwykle miewajšprzytulanki. Obchodził mnie dookoła i co mamrotał pod nosem.Obróciłam się i poczułam, że kłuje mnie w plecach i boku. Moje ręceporuszały się bardzo opornie. Nie chciało mi się wstać, reakcje mięni teżpozostawiały wiele do życzenia; nerwy nie przewodziły sygnałów jak należy.Co było nie w porzšdku również z oczami i tym małym czarno-białymzwierzakiem, którego uparcie nie przestawały widzieć: pewnie jakiezaburzenie powidoku skrzyżowane ze wspomnieniami z dzieciństwa orazfragmentami kursów językowych sprzed dziesięciu lat.Mi przeszedł na rosyjski. Nie zwracajšc na niego uwagi, skupiłam się naczym innym. Tylna ciana mojej kabiny zmieniła się nie do poznania; byłapokryta geometrycznymi wzorami, które to wysuwały się z jakiejpłaskorzeby, to się w niej chowały; jarzyły się przy tym słabo w cieniurzucanym przez wykolawiony panel owietleniowy. Opuszczany blat do pracyzostał wyrwany z zamocowania i leżał teraz na podłodze w pobliżu wezgłowiakoi. Sufit był kremowy. Kiedy go widziałam po raz ostatni, miałsympatyczny kolor palonego oranżu. W sumie połowa kabiny znajdowała sięnadal na miejscu. Druga połowa odpłynęła gdzie podczas... rozproszenia.Jęknęłam, a mi nerwowo się cofnšł. Moje ciało stopniowo zestrajało się wharmonijnš całoć. Pływajšce mi przed oczami odpryski i fragmenty zwidówpowoli integrowały się i nie pomykały już chaotycznie raz tu, raz tam, aleto stworzenie wcišż spacerowało po kabinie i nie przestawało przemawiać -w tej akurat chwili potoczystym niemieckim.To nie był jaki podrzędny fantom. On albo naprawdę istniał, albo byłhalucynacjš w pełnym rozkwicie.- Co się dzieje? - zapytałam.Mi pochylił się nade mnš i westchnšł.- Taki jest nieuchronny los. - Mówisz chyba w anglo; mowa, którš nienajlepiej znam. - Wycišgnšł łapki do przodu, przeszedł go dreszcz. -Proszę wybaczyć rozstrój. Moje psychoprzewody... nerwy?... one jeszcze niepodjęły decyzji, któremu kontinuum majš w obecnej chwili posłusznymi być.- Moje również nie - zgodziłam się ostrożnie. - Kim jeste?- Psyche, wszyscy jestemy psyche. Ostrożnš bšd i nie poprzestawaj nailuzji, na tej cieżce, tej zabawie. Wybaczyć proszę. Kilku autorów wangielszczynie. Całš znajomoć dała lektura.- Czy wcišż jestem na moim statku?- Wszyscy jestemy, a do tego hors de combat. Kutykamy na czas trwania.Pozbierałam się na tyle, że udało mi się podnieć, i wstałam, górujšc nadmisiem jak wieża i poprawiajšc na sobie tunikę. Bolała mnie lewapotłuczona pier. Od pięciu dni lecielimy pod jednym G, więc miałam nasobie stanik, a siniak znajdował się dokładnie pod ramišczkiem. Taki, żebyposłużyć się cytatem, jest nieuchronny los. Moje rozpierzchłe zmysłyskupiały się razem i konferowały, a ja tymczasem zaczęłam rozważać, comogło się stać, i sama poczułam co w rodzaju "rozstroju". Rozdygotałamsię niczym rekrut podczas treningu z dekompresjš.Przeżylimy. To jest, przeżyłam co najmniej ja z załogi liczšcejczterdziestu trzech ludzi. Ilu jeszcze?- Czy wiesz... czy znalazłe...- Najgorsze - oznajmił mi. - Niektórych nie wyłapuję, rozszyfrowanieinnych mniej ucišżliwe. Poszlimy w rozsypkę siedem, osiem godzin przedteraz. Wielka była liczba, bo naliczyłem dziesięć oddzielnych obiektów minieznajomych. - Umiechnšł się szeroko. - Ty jeste dziesišty i jak dotšdnajlepszy. Linie naszych wiatów sš może być niezbyt odległe od siebie.Mówiono nam, że rozproszenie można przeżyć. Statystyka stosowanawskazywała, że na dziesięć tysięcy rozproszonych statków jeden powinienpozostać nienaruszony. Jak na broń, która sama z siebie nie zabijała,rozpraszacz prawdopodobieństwa działał bardzo skutecznie.- Czy wyszlimy bez szwanku?- Tak było pisane - rzekł mi. - Rozumuję, że możemy nawet poruszać się iszukać bazy. W zależnoci.- W zależnoci... - powtórzyłam. To stworzenie brzmiało jak mężczyzna,chociaż było takie małe i miało taki dziecinny głosik. - Czy ty jeste"on"? Czy może...- On - potwierdził pospiesznie mi.Dotknęłam przegrody nad drzwiami i przesunęłam palcem wzdłuż swojskiego,lekko wygiętego spojenia. Czy po rozproszeniu pozostałam w moim własnymwszechwiecie, chociaż szansa na to była nieskończenie mała, czy też możezostałam przeniesiona do innego? Czy chociaż jedno z nas znalazło się wewszechwiecie, który mogłoby nazwać własnym?- Możemy się rozejrzeć bez ryzyka?Mi zanucił co pod nosem.- Rozumuję... nie wiem. Kiedy patrzyłem ostatni raz, pozostali nieosišgnęli jeszcze stanu samoorganizacji.Najlepiej będzie zaczšć od poczštku. Popatrzyłam na towarzyszšce mistworzenie i potarłam siniak na czole.- A... a skšd ty jeste?- Pewnie tak samo jak ty - odrzekł. - Z Ziemi. Byłem maskotkš dlakapitana, przytulak i doradca.Cokolwiek powiedzieć, dziwaczna sprawa. Podeszłam do drzwi i wyjrzałam nakorytarz. Był skromny i funkcjonalny, ale nie miał ani odpowiedniegokoloru, ani kształtu. Na końcu korytarza było widać okršgły właz; osadzonow nim ręczny układ uszczelniajšcy w postaci szeciu odsuwanych rygli,jakich żaden ludzki inżynier w życiu nie zamontowałby na statkukosmicznym.- Jak ci na imię?- Nie mam oficjalnego imienia. A imię maskotki znane tylko kapitanowi.Bałam się, więc moja szorstka natura wzięła górę i zapytałam misia ostro,czy ten kapitan, albo jaki inny aspekt znanego mu kiedy wiata, znajdujesię w polu widzenia.- Rozumuję, że nie - odpowiedział. - Mów mi Sonok.- Ja nazywam się Geneva - przedstawiłam się. - Francis Geneva.- Jestemy przyjaciółmi?- Nie widzę powodów na nie. Mam nadzieję, że nie tylko my będziemy sięmogli przyjanić. Czy angielski sprawia ci trudnoci?- Nie zważaj na to. Ja uczę się szybko. Ćwiczenie czyni mistrza.- Bo gdyby wolał, to ja mówię trochę po rosyjsku.- Tak dobrze jak ja w anglo? - zapytał Sonok.Dostrzegłam w tym misiu poczucie humoru oraz własnej wartoci.- Nie, pewnie nie. No to zostajemy przy angielskim. Jeżeli chciałby sięczego dowiedzieć, to pytaj bez skrępowania.- Sonoka prawie nic nie krępuje. Był maskotkš.Nasze przekomarzanie się tworzyło solidne ramy, których uczepić się mógłzdrowy rozsšdek. Poczułam irracjonalne pragnienie, by chwycić misia wramiona i przytulić go, z braku czego ciepłego. Niezaprzeczalnie miałmnóstwo uroku... z rozmysłem go tak zaprojektowano, jak się domylałam.Ale co posłużyło za wzór? Kolor przywodził na myl pandę, ale kształt -nie.- Jak sšdzisz, co powinnimy zrobić? - Usiadłam na koi.- Sonok nie jest znany z szybkich decyzji. - Mi przycupnšł przede mnš napodłodze. Łapki miał serdelkowate, ale wcale nie był niezdarny.- Ja również nie - zgodziłam się z nim. - Jestem ekspertem od software'u ijęzyka maszyn.- Nie rozumuję "software'u" - zaprotestował Sonok.- Oprogramowania - wyjaniłam.Mi kiwnšł łebkiem i wstał, żeby wyjrzeć za drzwi. Cofnšł się i popędziłna tyły kabiny.- Sš tutaj! - krzyknšł. - Drzwi można zamknšć?- Nie mam zielonego pojęcia, od czego trzeba by...W tym momencie sama równie szybko się cofnęłam i przywarłam do koi. Zadrzwiami przepływała włanie chmara węży, metalicznie zielonych i żółtych,o szpatułkowatych głowach; wzdłuż ich grzbietów biegły czerwone, owalneplamy.Węże minęły właz, nie okazujšc najmniejszej chęci, by się nam naprzykrzać,a Sonok zlazł z płaskorzeby na cianie.- Co one tu, u diabła, robiš? - mruknęłam zdziwiona.- One sš członkiem załogi, ja tak mylę - powiedział Sonok.- Co... kto jeszcze znajduje się tam na zewnštrz?Mi wyprostował się i spojrzał na mnie poważnie.- Niczego innego, tylko poszukać - oznajmił uroczycie. - Jeżeli nie, nieposiadamy prawa pytać. Zgoda? - Podszedł do drzwi, przekroczyłuszczelniajšcy je próg i stanšł na korytarzu. - Idziesz?Wstałam i poszłam za nim.Dziwna jest ta sadzawka kobiecego umysłu, do której wlizgujesz się przynarodzinach. W cišgu kilku pierwszych miesięcy przysłuchiwania się ipatrzenia zostaje osadzona w obrębie pewnych parametrów. Niemowlęcy umysłjest jak ogromna, niezapisana tablica, wchłania wszystko i wszystkomagazynuje. W cišgu tych kilku pierwszych miesięcy pojawia się akceptacjaroli, zaczštki poglšdów i zarysy przyszłych osišgnięć. Z przysłuchiwaniasię dorosłym i obserwacji ich czynów jest budowane składowisko uprzedzeń iostrzeżeń: Skończ z widzeniem duchów na cianie sypialni - nie ma ich!Nikt z nas nie potrafi zobaczyć twoich wymylonych towarzyszy zabaw,kochanie... To jest co, co musisz zrozumieć.I tak, od samego mglistego poczštku, zaczynajšc nie ex nihilo, ale odpełni, kobieta okrawa swoje nieskończone ja. Zestruguje je po trochu,tutaj jaki niechciany kawałek, tam którš niepożšdanš cechę. Po pewnymczasie zapomina, że wczeniej miała swój udział we wszystkim, i słuchaprostej melodyjki życia, zamiast nieskończonego i symfonicznego przedtem.Zapomina o istotach, które tańczyły na suficie nad jej łóżkiem i wołały doniej w ciemnociach. Niektóre były przyjanie nastawione; inne, nawet wtamtych niejasnych czasach, nie były miłe. Ale wszystkie wywodziły się zniej. Do końca życia kobieta poszukuje jakiego ladu owej nadprzyrodzonejmenażerii; w mężczyznach, których się decyduje pokochać, w obowišzkach,które decyduje się wypełniać, w tym, jaka próbowała się stać. Potrzydziestu latach tego przycinania staje się Francis Genevš.Kiedy miłoć umiera, zostaje okrojony następny kawałek, odcięty jeszczejeden wszechwiat, a to pęknięcie nigdy już się nie zablini. Z każdšwiosnš i zimš, spędzonš na jakim wiecie lub poza nim, znaczone poramiroku lub nie, życie kobiety staje ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl