[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JULIETTE BENZONI
Katarzyna Tom 5
Catherine:
Catherine et le temps d’aimer. Tome V
Tłumaczyła:
Barbara
Radczak
CZĘŚĆ PIERWSZA
 Rozdział pierwszy
KLASZTOR W AUBRAC
Mgła stawała się coraz gęstsza. Jej długie, szare wstęgi owinęły niby jakiś
wilgotny całun gromadę strudzonych pielgrzymów. Wiele już dni wędrowali tak
wśród bezkresnego pustkowia, a mimo to nic nie wskazywało, że cel jest blisko.
Zerwał się wiatr i z potężnym wyciem nadciągnął znad wyżyny, rozpędzając na
chwilę opary mgły, która po chwili odrodziła się jeszcze cięższa i bardziej
nieprzenikniona.
Katarzyna szła pochylona i ze spuszczoną głową, ukrytą pod wielkim
kapeluszem szarpanym przez wiatr. Ściskając poły targanej lodowatymi
podmuchami peleryny, opierała się z całej siły na kosturze. Minęło już pięć dni,
odkąd wyruszyli z Le Puy, zdążyła więc się przekonać, jak nieoceniony jest ten
kij, kiedy zaczyna ciążyć zmęczenie. Tak jak w tej chwili, kiedy sama ledwo
powłócząc nogami podtrzymywała na dodatek Gillette de Vauchelles. Była to
czterdziestoletnia wdowa, kobieta o usposobieniu łagodnym i melancholijnym.
Na jej twarzy malował się nieuleczalny smutek, a piersią wstrząsał suchy kaszel.
Pochodziła z dobrego domu, była wykształcona i głęboko wierząca. Katarzyna
widząc, że z ledwością trzyma się na nogach i z trudem chwyta oddech,
natychmiast ofiarowała jej swą pomoc. Gillette jednak najpierw odmówiła.
– Będę ci ciężarem, siostro... Wystarczy ci twój własny krzyż.
Tak było w istocie. Trud całego dnia ciążył Katarzynie, a stopy, obtarte
przez ciżmy z nie wyprawionej skóry, piekły dotkliwie. Pomimo to czuła, że
musi przyjść z pomocą towarzyszce niedoli. Uśmiechnęła się do niej przyjaźnie.
– Nic mi nie jest! A we dwie będzie nam raźniej.
Kobiety, podpierając się wzajemnie, pokonywały okrutną drogę, która w
miarę upływu czasu stawała się coraz cięższa.
Pielgrzymi opuścili stodoły w Malbouzon o świcie, zamierzając tego dnia
dotrzeć do przeorstwa w Nasbinals, odległego o niewiele ponad milę drogi.
Wkrótce jednak nad okolicą zaległa mgła i zabłądzili. Nigdzie nie było widać
kamiennego muru, który powinien wznosić się przy drodze wiodącej do celu.
Wtedy przewodnik zwołał ich wszystkich i powiedział:
– Musimy iść dalej tą drogą, choć nie wiemy, dokąd nas zawiedzie. Jeśli
zboczymy, będziemy krążyć w kółko we mgle. Nie pozostaje nam nic innego,
jak zdać się na łaskę niebios!
Jego słowa zostały przyjęte szeptem aprobaty. Przetłumaczono je
Szwajcarom i Niemcom, którzy szli w tyle. Żaden z nich nie zgłosił sprzeciwu,
tak wielkim posłuchem cieszył się przewodnik wśród tej zróżnicowanej
gromady. Katarzyna nie wiedziała właściwie, co ma o nim sądzić. Słyszała, że
nazywa się Gerbert Bohat i że jest jednym z najbogatszych mieszczan w
Clermont, ale inaczej go sobie wyobrażała. Był wysoki, chudy i miał wygląd
ascety. Jednak jego niespokojna twarz zdradzała kłębiące się w nim uczucia.
Zazwyczaj w jego szarych oczach malowała się chęć dominacji, lecz od czasu
do czasu dał się w nich zauważyć jakiś niepokój, nieomalże strach. Był
nieprzystępny, choć miał wszelkie cechy przywódcy. Tym niemniej Katarzyna
była przekonana, że Gerbert nienawidzi kobiet. Zawsze zwracał się do niej
chłodnym, ledwo uprzejmym tonem, podczas gdy dla innych pielgrzymów był
bardzo miły. Kiedy jednak przychodziła godzina modlitwy, Katarzynie zdawało
się, że dusza tego mężczyzny płonie...
Wędrowcy szli więc w nieznane, aż nagle przed nimi, z oparów mgły,
wyłonił się stary most nad potokiem.
– To Bès – objaśnił Gerbert – a ten most nazywa się Marchastel. W takim
razie musimy iść prosto. Nie staniemy przeto w Nasbinals, lecz w klasztorze w
Aubrac. W drogę!
Słowa przewodnika dodały wszystkim otuchy. Pielgrzymi zaintonowali
pieśń i ruszyli przed siebie. W miarę jednak jak mgła zasnuwała okolice i droga
stawała się niewidoczna, ich głosy, jeden po drugim, milkły. Czasem zza
zasłony mgły ukazywało się zdradzieckie torfowisko, bagno czy głęboka
przepaść lub szare siodło wzgórza, większą jednak część czasu trzeba było iść
po omacku, z oczami utkwionymi w ziemię. Wkrótce zapadła noc, niosąc ze
sobą swoje niebezpieczeństwa. Czy przyjdzie im nocować tutaj, na tym
pustkowiu, poddać się biczowaniu wiatru niosącego drobne płatki śniegu, nie
należącego do rzadkości na pustynnych połaciach Aubrac?
Zapał Katarzyny nie słabł pomimo psiej pogody i obtartych stóp. Była
gotowa znieść sto razy więcej, żeby tylko odnaleźć ukochanego Arnolda.
Nagle Gillette de Vauchelles potknęła się i upadła, pociągając za sobą
Katarzynę. Gerbert widząc zamieszanie, natychmiast pośpieszył do kobiet.
– Co tu się dzieje? Czy nie możecie patrzeć pod nogi?
Jego głos był surowy i całkowicie pozbawiony współczucia. Katarzyna,
będąc u kresu sił, nie miała zamiaru znosić złego humoru Klermontczyka. Toteż
jej odpowiedź zabrzmiała równie oschle.
– Moja towarzyszka jest już wykończona tą nie kończącą się drogą! Jeśli
w ogóle coś takiego można nazwać drogą! A na dodatek ta mgła!
Gerbert wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.
– Wędrujemy dopiero pięć dni! Ta niewiasta powinna zostać w domu,
wiedząc, że jest chora! Pielgrzymka to nie rozrywka! Pan Bóg chce...
– Pan Bóg chce – przerwała ostro Katarzyna – aby okazywać bliźniemu
miłosierdzie! Wielka mi zasługa podjąć trud wędrówki, kiedy jest się w pełni
sił! Zamiast upomnień lepiej byś nam, panie, pomógł!
– Posłuchaj mnie, niewiasto! – odparł Gerbert. – Nikt cię nie pytał o
zdanie! Moim obowiązkiem jest doprowadzić tę gromadę do grobowca świętego
Jakuba! Inni mogą przyjść ci z pomocą!
– Ośmielam się zauważyć, panie, że nie jestem dla ciebie żadną
„niewiastą” i że mam nazwisko: nazywam się Katarzyna de Montsalvy!
– Przemawia przez ciebie pycha! – odpalił Gerbert. – Nie zapominaj, że
jesteś tylko cząstką gromady grzeszników na drodze skruchy!
Pogardliwy i moralizatorski ton Klermontczyka rozzłościł do żywego
Katarzynę.
– Łatwo ci mówić o pysze innych, „mój bracie” – przerwała, podkreślając
specjalnie słowo „brat”. – Wydaje się, sądząc po żarliwości twego miłosierdzia,
że temat ten znasz doskonale!
Na takie słowa w szarych oczach Gerberta błysnął gniew. Spojrzenia
przeciwników skrzyżowały się. Katarzyna jednak nie spuszczała oczu, ciesząc
się w duchu ze zdenerwowania mężczyzny. Ten człowiek powinien wreszcie
zrozumieć, że ona nigdy nie podda się jego woli. Widać to było wyraźnie w jej
hardym spojrzeniu.
Nagle Gerbert uniósł wysoko swój pielgrzymi kostur, lecz w tej samej
chwili ktoś z gromady chwycił podniesione ramię, zmuszając je, by opadło.
– Hola, bracie! Opanujże się! Nie zapominaj, że masz do czynienia z
białogłową, nie z giermkiem! Do diaska, wy w tej waszej dzikiej Owernii macie
proste obyczaje – powiedział kpiącym tonem nieznajomy. – Lepiej byś
pomyślał, panie, jakim sposobem wyprowadzić nas z tej mgły przeszywającej
do szpiku kości. Nie pora tu i miejsce na spory, a ja sam potrafię wesprzeć
towarzyszkę pani Katarzyny aż do następnego postoju... jeśli jakimś cudem uda
się nam doń dotrzeć!
– W schronisku przyklasztornym otrzyma należytą opiekę – wymamrotał
Gerbert, oddalając się na czoło gromady.
– Dopiero jak ujrzę dachy, uwierzę w to jego schronisko! – parsknął
obrońca Katarzyny, pomagając jej podnieść nieszczęsną Gillette, pod którą ze
zmęczenia uginały się nogi. – Tę kobietę trzeba nieść – dokończył, obrzucając
gromadę spojrzeniem zachęty.
Katarzyna uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Do tej pory nie
zauważyła tego człowieka pośród pielgrzymów, a teraz, przyglądając mu się z
bliska, zwróciła uwagę na jego niezwykły jak na pielgrzyma wygląd. Był to
młody, szczupły mężczyzna, średniego wzrostu, lecz jego twarz nie
przypominała oblicza skruszonego pokutnika. Niezwykle wyrazista, nie miała w
sobie nic wyważonego: grube, mięsiste wargi, długi, silny, złamany pośrodku
nos, małe niebieskie oczy osłonięte bezbarwnymi brwiami, kwadratowy,
znamionujący odwagę podbródek i mnóstwo przedwczesnych zmarszczek.
Dopełniały jego fizjonomii grubo ciosane rysy, żywe spojrzenie zdradzające
inteligencję i kpiące zmarszczki wokół ust. Widząc zaciekawienie w oczach
nieznajomej, uśmiechnął się szeroko, zdjął z głowy swój zawadiacki kapelusz i
zamiótł nim przed nią aż do samej ziemi.
– Josse Rallard, piękna pani, do usług! Paryżanin z urodzenia, a szlachcic
z przypadku, udający się do Galicji, by spełnić ślubowanie, a także by
odpokutować za liczne grzechy! Hej! Wy tam! Kto pomoże mi zanieść do
schroniska tę niewiastę?
Spośród stojących w pobliżu pielgrzymów żaden się nie ruszył.
Najwyraźniej wycieńczeni i zmarznięci na kość wędrowcy mieli dosyć swojej
własnej męki. Wielu z nich trzęsło się od przeszywającego do szpiku kości
wiatru. Żaden z nich nie palił się do dźwigania dodatkowego ciężaru. Katarzyna
pomyślała, że wyglądają jak stado wystraszonych baranów i nie mogła
opanować uczucia pogardy. To tak wyglądała w rzeczywistości wzajemna
pomoc, która powinna królować wśród pokutników!
Tymczasem Gerbert Bohat rzucił hasło do wymarszu. W tej chwili Josse
przedarł się przez otaczającą go gromadę i dotarł do niewysokiego osobnika,
ukrywającego twarz pod kapeluszem i klepnąwszy go przyjacielsko po plecach
rzekł:
– Hej, kumie! Ty chyba nie odmówisz pomocy? Czy kto kiedy widział
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl