[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JULIETTE BENZONI
Katarzyna Tom 7
Catherine:
Catherine La Dame de Montsalvy. Tome VII
Tłumaczyła: Barbara Radczak
CZĘŚĆ PIERWSZA
KRÓL WIĘŹNIEM
Rozdział pierwszy
POPIOŁY I ZGLISZCZA
– Miasto, miasto płonie!!!
Rozgłaszając nowinę na pełne gardło, czternastoletni Bérenger de
Roquemaurel przebiegł pędem wielki dziedziniec zamku i rzucił się na schody
prowadzące do komnat.
Wieść niczym pocisk z katapulty przeszyła cichy pokój i dopadła
Katarzynę siedzącą na kamiennej ławie pod oknem i bezczynnie trawiącą czas,
który, jak się jejzdawało, zatrzymał się dla niej na zawsze...
Od tamtego rozpaczliwego poranka, kiedy to przed nią i jej młodymi
towarzyszami otwarły się bramy zamku de Châteauvillain, pani de Montsalvy
spędzała większość dni siedząc bez ruchu z zamkniętymi oczami i żywiąc się
wspomnieniami, których natrętny strumień nie przestawał kłębić się w jej
głowie.
Najokrutniejsze, najbardziej rozdzierające z nich było to ostatnie: ciężko
ranny Arnold, dogorywający w domu notariusza dwa kroki stąd, a mimo to
niedostępny. Nie wiedziała nawet, czy umarł czy też jeszcze żyje: ukochany mąż
znajdował się bowiem w rękach swego niebezpiecznego i dzikiego kompana,
Roberta de Sarrebrucka, zwanego Paniczykiem z Commercy, a jedyną jego
ostoją był mnich Landry, przyjaciel Katarzyny z dzieciństwa, którego niebiosa
zesłały w samą porę, by pomógł jej dokonać trudnego i okrutnego wyboru*
[*Patrz: „Katarzyna” tom VI.]
. Lecz czy udało się mnichowi, zgodnie z przyrzeczeniem,
uratować gasnące życie męża?
Od kiedy sama uciekła przed Paniczykiem i schroniła się w zamku
Ermengardy, ciągle stawały jej przed oczami wydarzenia ostatnich miesięcy: jej
ukochane Montsalvy oblężone przez bandę łupieżców z Gvaudan, potem
wyprawa do Paryża w poszukiwaniu męża, któremu groziła śmierć z rąk
skrytobójcy, uwięzienie Arnolda w Bastylii, jego ucieczka i jej starania, by
wyciągnąć go z opresji. Wreszcie, list od umierającej matki wzywającej ją do
Châteauvillain, a na koniec potworna niespodzianka po przyjeździe... kiedy to
okazało się, że dowódca Rzeźników, zwany Błyskawicą, i Arnold, to jedna i ta
sama osoba... Potem cała reszta – nieporozumienie między małżonkami
spowodowane zazdrością Arnolda święcie przekonanego, że Katarzyna nie do
chorej matki się udaje, lecz na umówioną w zamku schadzkę z dawnym
kochankiem, Filipem, księciem Burgundii. I zanim Arnold padł bez czucia
nafaszerowany pociskami z kuszy, przepędził Katarzynę, zaklinając się, że
zabije ją, jeśli ośmieli się powrócić do Montsalvy...
– Pani Katarzyno! – powtórzył niecierpliwie Bérenger – słyszysz mnie?
Pali się!
Katarzyna otrząsnęła się z zamyślenia, a na jej blade policzki wypłynęły
rumieńce. Paź westchnął z ulgą, kiedy wreszcie poczuł na sobie uważne
spojrzenie pani. Od wielu bowiem dni na próżno recytował jej najpiękniejsze ze
swych wierszy i nucił najsłodsze piosenki, próbując wskrzesić choćby cień
zainteresowania w jej wielkich, fiołkowych oczach, ciągle nieobecnych lub
zamkniętych.
Teraz zauważył w nich przerażenie, wolał już jednak to od obojętności.
– Pali się? – powtórzyła. – Kto podłożył ogień?
– Prawdopodobnie ludzie Paniczyka przed odjazdem! Zniknęli z miasta
bez śladu! Wszystko płonie prócz kościoła.
Katarzyna, nie pytając więcej o nic, zerwała się z ławy i wybiegła z
komnaty. Paź ruszył jej śladem biegnąc za długim trenem wijącym się po
schodach jak czarna żmija. W okamgnieniu oboje znaleźli się na dziedzińcu.
Przypominał on wzburzone morze. Rycerze pana de Vandenesse’a, którzy
przybyli na odsiecz Châteauvillain i pomimo licznych wycieczek za mury nie
rozluźnili żelaznego uścisku wrogich sił wokół miasta, znowu dosiadali koni z
zapałem pomieszanym z wściekłością. Wokół unosiła się woń smarów do broni
i końskich odchodów. Mężczyźni złorzeczyli piekielnemu Paniczykowi,
molestując niebiosa, by pozwoliły im wreszcie dopaść bandytę.
Pośrodku tego całego rozgardiaszu królował wysoki, udrapowany krepą
stroik hrabiny Ermengardy kołyszący się majestatycznie wśród ludzkich i
końskich głów jak korab z czarnymi żaglami. Wraz z dwiema służącymi
dźwigającymi gąsiory stara dama przesuwała się wśród rycerzy nie żałując im
wina ani słów zachęty. Jej tubalny głos grzmiał jak odgłosy bombardowania.
– Oddam najlepszy z moich folwarków i worek złota temu, który
przyniesie mi głowę Paniczyka! Dalej, rycerze! Pijcie do woli! Z wesołą głową i
bić się raźniej!
Po raz pierwszy od przybycia do Châteauvillain Katarzyna uśmiechnęła
się. Ach, ta poczciwa Ermengarda! Czas wcale się jej nie imał! A szczęk broni
podobne na niej robił wrażenie co odgłos trąbki na starym koniu bojowym. Nie
dalej jak przed paroma dniami trzeba było czworga ludzi, by odciągnąć ją od
zbroi przodka, Engeranda Mocnego, którą dzielna dama chciała przywdziać i
ruszyć na Paniczyka. A kiedy Katarzyna zauważyła, że jej schorowane nogi nie
nadają się do wojowania, krewka hrabina odpaliła:
– Toć to nie nogi potrzebne do wywijania szpadą, moja duszko, lecz ręce!
A nogi mojego konia potrafią utrzymać nie lada ciężar!
Na koniec porzuciła jednak myśl, by dosiąść dzielnego rumaka, i zdała się
na pana de Vandenesse’a. Niestety, i ta wycieczka rycerzy za mury okazała się
równie bezowocna co poprzednie; zdawało się, iż Rzeźnicy nigdy nie wyniosą
się spod zamkowych bram...
Katarzyna przyglądając się w milczeniu przygotowaniom, usłyszała nagle
czyjś szept:
– Hrabina przyrzekła fortunę temu, kto zetnie głowę Paniczyka, nadobna
pani... Czy ofiarujesz mi choć jeden uśmiech... a może pocałunek, jeśli to ja
złożę ją u twych stóp?
Katarzyna zadrżała, zmarszczyła brwi, niezadowolona jak zawsze, gdy
spotykała na swej drodze pana de Vandenesse’a. Od kiedy znalazła schronienie
za murami zamku, zalecał się do niej, choć na szczęście w sposób na tyle
dyskretny, by nie było to wielkim uprzykrzeniem. Najbardziej drażnił ją jego
wygląd, a to z powodu podobieństwa do księcia Burgundii, podobieństwa, które
spowodowało tragiczną pomyłkę Arnolda, a jej przyniosło zgubę.
Po prawdzie, kto znał dobrze księcia Filipa Dobrego, nie widział w
Vandenessie jego wiernego odbicia. Choć podobnego wzrostu, prawie
identycznej twarzy, to jednak brakowało mu imponującej postawy księcia,
widocznej nawet pod skorupą zbroi. Tylko ci, którzy nigdy nie widzieli księcia z
bliska, mogli dać zwieść się podobieństwu...
Spojrzała rycerzowi prosto w twarz.
– Nie potrzebuję, panie, głowy Paniczyka! Obchodzi mnie tylko los mego
męża... jedynego człowieka na ziemi, który może żądać ode mnie pocałunku!
– Zadowolę się więc uśmiechem... A co do głowy, zrobisz z nią, pani, co
zechcesz!
Skłoniwszy się głęboko, skierował kroki do swego konia, którego paź
trzymał za uzdę, podczas gdy Katarzyna, a w ślad za nią Bérenger, ruszyła na
mury z uczuciem, że cofa się o kilka miesięcy, kiedy to w nieustającym deszczu
przebiegała mury Montsalvy z sercem przepełnionym trwogą, nie wiedząc, jakie
nowe okropieństwo ukaże się jej oczom.
W dole płonęło miasto jak olbrzymia pochodnia, buchając gęstymi
kłębami czarnego dymu, przesłaniającymi blade, jesienne niebo. Na szczęście
rzeka odgradzała zamek od żarłocznych płomieni.
Spojrzenie Katarzyny gorączkowo szukało jednego tylko dachu i jednego
okna: tych z domu notariusza, w którym musiała zostawić rannego męża, ale
strzeliste płomienie przesłaniały wszystko.
– Dobra robota! – zauważył ze stoickim spokojem Walter, wypatrujący na
murach. – Paniczyk odgrodził się od nas zasłoną ognia, dzięki czemu mógł
odjechać bez pośpiechu, a pan de Vandenesse powinien zaczekać, aż pożar
ugaśnie. Nie przeciśnie się przez płomienie!
– Chyba nie ma tam żywej duszy – szepnęła Katarzyna powstrzymując
łzy.
Walter de Chazay, do niedawna jeszcze student Sorbony, obecnie zaś
giermek pani de Montsalvy, wzruszył ramionami drapiąc się po rudej czuprynie.
– Możesz być, pani, spokojna! Stoję tu już długo i gdyby tam ktoś jeszcze
był, usłyszałbym krzyki.
Katarzyna gwałtownie odwróciła się od płonącego miasta.
– Sama muszę się o tym przekonać! Osiodłaj mi konia, Walterze!
– Żebyś sama żywcem spłonęła? Nigdy! Jeśli ten wielki zabijaka de
Vandenesse znajdzie coś, doniesie nam o tym! – odpalił giermek ku wielkiemu
niezadowoleniu swej pani i szybko dodał: – Ale bądź spokojna, pani,
przyprowadzę ci konia... za chwilę! Tymczasem nic nie możesz uczynić dla
miasteczka. Wkrótce zostaną z niego same popioły i zgliszcza. A co do twojej
wyprawy, to uważam, że może poczekać godzinę czy dwie, jak mniemam.
– A po co ta cała moja wyprawa, jak sądzisz?
– Och! Nietrudno zgadnąć – zaskrzeczał nieśmiało Bérenger głosem
zmienionym przez mutację. – Wszyscy o tym myślimy i wszyscy mamy ochotę
udać się do klasztoru Bons Hommes, żeby się upewnić, czy brat Landry wrócił,
gdyż tylko on może nam powiedzieć, co się stało z panem Arnoldem.
– Żeby tylko te potwory nie zabrały go ze sobą – westchnął Walter.
– Cokolwiek by się stało, chciałabym, żebyście nie debatowali nad moimi
rozkazami! – obruszyła się Katarzyna.
W jej oczach zabłysły łzy, na widok których młody de Chazay rzucił się
na kolana pełen skruchy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl