[ Pobierz całość w formacie PDF ]
G e o r g e
B i d w e l l
POŁAWIACZE KSIĘŻYCA
Rozdział I
Uczciwość najlepszą polityką
Listopad, rok 1790. Długie i ciemne są wieczory w tym roku. Ale
chyba zawsze w listopadzie bywają długie i ciemne wieczory,
nieprawdaż...? Nie. Nie to miałem na myśli. Co ja właściwie miałem na
myśli? Potrafię się wygadać doskonale, lecz skoro tylko biorę pióro do
ręki, słowa nie chcą mi się układać jak trzeba. Lepiej zacznę jeszcze raz.
W listopadzie nastały długie i ciemne wieczory.
Nie, tak nie będzie dobrze. Zaraz, zaraz... już mam. Listopadowe
wieczory są długie i ciemne...
Niech to licho! Też źle! Przecież ludzie wiedzą, że listopadowe
wieczory są długie i ciemne. Nie potrzebują mnie, abym im to mówił.
Och, pójdę i dam krowom wieczornej paszy i wody. Może kiedy
wrócę...
Tak, przyszło mi to do głowy, gdy zakładałem siano za drabinki:
W długie i ciemne wieczory zimowe zamierzam zająć się spisaniem
historii tych czasów, kiedy jeszcze nie zajmowałem się gospodarką. Bo
ja byłem...
Oczywiście, gdybym był prawdziwym pisarzem, nie zwierzałbym się
w ten sposób z moich błędów. Pisałbym dalej, jak gdybym nigdy się nie
mylił, jakby to w ogóle nie było możliwe, żebym się omylił. Tak robią
prawdziwi pisarze, nieprawdaż?
Ale ja nie jestem prawdziwym pisarzem i piszę tylko dlatego, żeby
zabić czas w ciągu tych długich i ciemnych zimowych wieczorów.
Zaraz, zaraz... zabić czas w ciągu... to jakoś źle wygląda
na papierze... O, do diabła z tym! Będę pisał, jak mówię, i nie będę
kłopotał się o tę — jak to się nazywa? — składnię? stylistykę?
Ostatecznie, nie spodziewam się, żeby ktoś to czytał — oprócz mojej
żony oczywiście i może naszych synów. A może lepiej, żeby chłopcy
tego nie czytali? Jeszcze im co strzeli do głowy... Młodzi kochają się w
przygodach, niebezpieczeństwach — któż o tym wie lepiej ode mnie?
Mojej żonie bardzo zaimponował pomysł z pisaniem. Siedzi teraz i
przypatruje mi się bacznie tymi swoimi niebieskimi, spokojnymi
oczyma. Łokcie wsparła na drugim końcu naszego kuchennego stołu, jej
silne, zręczne ręce podpierają energiczny podbródek. Przystojna z niej
jeszcze kobieta. A jaka była piękna, kiedy pierwszy raz... ale o tym
będzie później mowa.
Moja żona uważa, że stół kuchenny nie nadaje się do tego, co ona
nazywa literacką pracą. Chce kupić biurko i krzesło z wysokim
oparciem i urządzić mi jeden z pustych pokoi na górze. Półki, książki i
takie rzeczy. Nazywa to gabinetem, jaki mają prawdziwi pisarze. Ale to
nie dla mnie. Ja zawsze lubiłem kuchnię. Lubię słuchać, jak moja żona
pobrzękuje rondlami i pogrzebaczem. Lubię wstać i wyjść na podwórze.
Nie przywykłem przesiadywać spokojnie na miejscu. Moje bardzo
długie członki — liczę sobie blisko dwa metry wzrostu — potrzebują
ruchu. W gabinecie czułbym się jak zamknięty w celi. I nigdy nic pod
ręką do przegryzienia. A kominek byłby zbyt elegancki, żeby splunąć do
niego.
A zresztą, co w tym takiego niezwykłego, żeby mojej żonie
imponowało? W tym samym czasie, kiedy mnie przyuczał do swojego
zawodu, ojciec mój nalegał, żebym uczył się czytać i pisać, a także
arytmetyki. Nadal jednak nie widzę niczego nadzwyczajnego w tym
popychaniu pióra po papierze. Ja nie tak rozumiem pracę. Jeśli coś jest
w twojej głowie, to z niej wychodzi, w pogawędce albo na papierze,
nieprawdaż? A w mojej głowie aż się roi. Chcę powiedzieć, od
wspomnień. Doświadczenia mojego życia i mojej żony, i mojego ojca.
Co? Już pora wieczerzy? Czas szybko leci przy tym pisaniu. Co
prawda najwięcej czasu spędzam na gryzieniu mego gęsiego pióra, które
już tak wygląda, jakby je szczeniak obrabiał. A moje ręce są całe
fioletowe, od paznokci aż po kiść.
Żonie potrzebny stół, chce nakrywać. A po wieczerzy — myć się i
spać. Muszę więc przerwać do jutra. Nie, nie do jutra — jutro dzień
targowy. Wrócę późno. Do pojutrza.
Co mam zrobić na zakończenie pierwszego dnia pisania? Postawić
trzy krzyżyki? Czy podkreślić przerywaną linią? Nie. Czytałem trochę
książek, może niewiele, ale czytałem. I to naprawdę była praca.
Prawdziwi pisarze udają, że napisali wszystko za jednym zamachem.
Oczywiście, że tego nie robią. Niemożliwe. Ale i ja muszę robić tak jak
oni. Nie ma innego sposobu. Trzeba zwyczajnie zostawić nie
dokończoną kartkę... i zacząć w tym samym miejscu następnym razem.
Dziś jest pojutrze, to znaczy, że tamto pisałem przedwczoraj. Dzisiaj
naprawdę powinienem zacząć znowu od samego początku. Znowu?
Właściwie jeszcze nie zacząłem. Więc już zaczynam.
Nazywam się Ralf Eddy. Mam dwóch synów: Johna, lat dwadzieścia
pięć, żonaty, ma własny dom, i Jamesa, lat dwadzieścia, jeszcze
kawaler, ale już chyba niedługo. Pojechał w odwiedziny do swojego
wuja do Londynu i zostanie tam aż do Bożego Narodzenia. Zimą
niewiele tu do roboty dla chłopaka. Razem z żoną poradzimy sobie z
karmieniem zwierząt i dojeniem krów. A młody mężczyzna powinien
zakosztować trochę miejskiego życia. I może sobie upatrzy inną
dziewczynę. Nie bardzo pochwalam jego obecny wybór. Taka młódka
bez ambicji.
Mamy pięćdziesięciohektarowe, pastwiskowe gospodarstwo na
podgórzu Berkshire Downs koło Wantage. Dwadzieścia krów, pół-
torasta owiec, dwa konie, świnie, kury, kaczki. Nie zawsze byliśmy
farmerami. Szczęście nam sprzyjało i zdołaliśmy kupić sobie taką
dostatnią gospodarkę. Niejeden z moich kompanów zginął w czasie
wykonywania naszej niebezpiecznej profesji. My z żoną wynieśliśmy
całe skóry. Ona umie rozporządzać pieniędzmi. Zaoszczędziliśmy
większość z tego, co nam przypadało w udziale. Wielu z tych, którzy
musieli zaprzestać roboty, nic sobie nie odłożyło na czarną godzinę.
Podejmowali potem różne, kiepsko płatne zajęcia, zostali posługaczami
w oberżach, czyścicielami ulic, śmieciarzami. Jeden jest zaklinaczem
karaluchów. Przez lata mieli wszystko, co tylko za pieniądze można
kupić, dziś przymierają głodem. Przepuścili ostatniego szylinga, nie
dbając o przyszłość.
Nasza gospodarka prosperuje znakomicie. Młody James wrodził się w
matkę — ma dobrą głowę do interesów, rządny i oszczędny. A moja
żona się uparła, żeby kupić gospodarkę daleko od morza, co nie jest
takie łatwe w tej wyspiarskiej Anglii. Nie dlatego żeby nie lubiła morza
—> kocha je, tak samo, jak ja. Ale bała się, bym przypadkiem nie uległ
pokusie i nie wyprawił się raz jeszcze na przemyt.
Zabawne. Postanowiłem tej zimy spisać historię owych lat — około
trzydziestu — które spędziłem w zawodzie przemytnika. I dopiero teraz
pierwszy raz wspomniałem o przemycie. Każdy może spostrzec, że nie
jestem prawdziwym pisarzem! Mnie usadowić w poważnym gabinecie,
za biurkiem, z mnóstwem książek na półkach! Na śmiech! Mnie, który
się zabieram do pisania o przemycie i nigdy nie wymieniam tego słowa.
No, teraz wymieniłem trzy razy z rzędu, a „przemytnika" — raz, więc
odrobiłem zaległości.
Dobrze nam się żyje jako gospodarzom. A wcale nie musieliśmy do
tego się ograniczyć. Mogłem zostać czymś więcej. Mam pieniądze.
Każdy wie, że w naszej Anglii można być, czym się zechce, i robić, co
dusza zamarzy, jeśli tylko ma się dość pieniędzy. Słówko tu i ówdzie,
parę mieszków złota wsuniętych we właściwe ręce i dostałbym tytuł
rycerski. Sir Ralf Eddy. Moi synowie byliby szlachcicami. Niektórzy z
dawnych kompanów popękaliby ze śmiechu. Ale niejeden z tych, co
gorsze przestępstwa ma na sumieniu niż ja, wcale nie poprzestał na
tytule szlacheckim. Zasiada w Izbie Lordów. Ja wiem. Z moich wypraw
wzięły się pieniądze, które to opłaciły.
Okoliczni ziemianie bardzo się przyjaźnie do nas odnieśli. Z musu ta
przychylność. Mógłbym ich wszystkich kupić, gdybym zechciał, a oni
wiedzą o tym. I boją się, że a nuż to zrobię? Ale mnie niepotrzebne ani
ich dobra, ani ich tytuły. Dla moich synów dość będzie, jeśli ich
powszedni dzień będzie mijał na uczciwej pracy rolnika. Dzień uczciwej
pracy. Dobrze robi na sen. Ja zawsze sypiałem jak żółw zimą. John ma
własną gospodarkę. Wspólnie z żoną kupiliśmy mu ją jako prezent
ślubny, gdy się żenił. James weźmie gospodarkę po nas — i może nie
będzie musiał długo na to czekać. Sześćdziesiątka strzyka mi już w
karku. Dobrzy z nich chłopcy. Będą się opiekowali matką — ona o
dziesięć lat młodsza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl