[ Pobierz całość w formacie PDF ]
GREG BEAR
Głowy
Porządek jest chłodem, polityka – pełną żaru pasją. Narzucanie niewłaściwego porządku skazuje na gniew, destrukcję, powolne konanie. Wszystko to stało się moim udziałem. Przeszedłem przez fizyczne i duchowe piekło, straciłem tych, których kochałem, musiałem też wyzbyć się złudzeń. W moich snach powraca uporczywie jeden tylko obraz: wielkie srebrzyste chłodnie wysokości czterech pięter, wiszące nieruchomo w mrocznej pustce Lodowej Komory; bezgłośna, ssąca energia pracujących bezustannie Pomp Chaosu; upiorne widmo mojej siostry, Rho, której ciało roztapia się, znika; wyraz twarzy Williama Pierce’a, gdy napotkał swe przeznaczenie, odchodząc w absolutną Ciszę.
Sądzę, że Rho i William nie żyją, choć nigdy nie będę tego całkiem pewien. Zupełnie też nie mam pojęcia, co stało się z czterystu dziesięcioma głowami.
Komora Lodowa znajdowała się na głębokości pięćdziesięciu metrów pod szaropopielatą powierzchnią regolitu Oceanu Burz, dokładnie w centrum rozległych i prawie całkiem pustych terytoriów Rodziny Sandoval. Powstała ona wskutek jednorazowej erupcji, jakby czknięcia wulkanu, które uformowało tę “bańkę” o szerokości prawie dziewięćdziesięciu metrów. Niegdyś była wypełniona wodą przesączającą się z pobliskiego lodospadu.
Komora tworzyła swego czasu kopalnię przynoszącą spory zysk. Znajdowało się tu jedno z najobfitszych na Księżycu złóż czystej wody w postaci lodowych brył, które jednak już dawno wyeksploatowano.
Rodzina, do której należę, Zjednoczona Mnogość Sandoval, nie pozbyła się Lodowej Komory, lecz zachowała ją, organizując tu stację hodowlaną przynoszącą jedynie straty. Było to zgodne z zasadą niepozostawiania żadnych członków Rodziny bez zajęcia. W stacji zapewniano warunki życiowe trzydziestu kilku ludziom zamiast, trzystu zamieszkującym niegdyś to miejsce. Obecnie baza przedstawiała opłakany widok. Była źle zarządzana i straszliwie zaniedbana. Jej korytarze i pomieszczenia, a to najgorsze z punku widzenia panujących na Księżycu obyczajów, raziły nieopisanym brudem. Sama Lodowa Komora świeciła pustkami, ponieważ nie wykorzystywano jej do żadnych rozsądnych celów. Już dawno wyparował wypełniający ją niegdyś azot, który zapewniał odpowiednią wilgotność. Dno Komory pokrywał skalny rumosz – skutek wstrząsów księżycowej powierzchni.
Właśnie to niegościnne miejsce upodobał sobie mój szwagier, William Pierce, poszukując zera absolutnego, które jest ostateczną granicą porządku, spokoju i ciszy. Prosząc o możliwość użycia do tego celu Lodowej Komory, William zarzekał się, że przemieni jej skalny rumosz w brylanty odkryć naukowych. W zamian za udostępnienie mu tego pustkowia Zjednoczona Mnogość Sandoval będzie mogła poszczycić się poważnym projektem naukowym, co podwyższy status Rodziny w ramach Trójni, a w konsekwencji również jej pozycję finansową. Baza w Lodowej Komorze stanie się czymś więcej niż przestrzenią życiową kilkudziesięciu bezrobotnych górników, przebranych dla niepoznaki za farmerów. Zaś on, William Pierce, zyska coś niezaprzeczalnie swojego, inspirującego, w co będzie mógł zaangażować się bez reszty.
Moja siostra, Rho, wspierała męża jak mogła, używając przy tym całej energii i osobistego uroku oraz wykorzystując zaufanie naszego dziadka, dla którego była chodzącym ideałem.
Niezależnie od poparcia dziadka, całą koncepcję poddano szczegółowej analizie. Zajęli się tym przedstawiciele Rodziny: finansiści i przedsiębiorcy, a także naukowcy oraz inżynierowie. Ci spośród nich, którzy pracowali niegdyś z Williamem, znali jego niezwykłe uzdolnienia. Rho umiejętnie przeprowadzała projekt przez labirynt szczegółowych badań i krytycznych obserwacji.
Losy projektu Williama ważyły się długo, ale w końcu przeszedł pomimo protestów finansistów i bardzo wstrzemięźliwego poparcia kręgów naukowych.
Przywódca naszej Zjednoczonej Mnogości, Thomas Sandoval-Rice, udzielił swojej zgody bardzo niechętnie, ale w końcu zatwierdził plan Williama. Musiał widocznie uznać, że ryzykowny i ambitny projekt badawczy może się przydać; czasy były ciężkie i wysoki prestiż miał rozstrzygające znaczenie nawet dla Rodziny znajdującej się prawie na szczycie hierarchii.
Thomas postanowił również użyć projektu jako swoistego poligonu dla zdolnych i obiecujących członków Rodziny. Rho, bez mojej wiedzy, wymieniła mnie wśród kandydatów na współpracowników projektu. Nagle okazało się, że muszę odegrać rolę znacznie przekraczającą moje możliwości zarówno jeśli chodzi o wiek, jak i doświadczenie. Zostałem mianowicie kierownikiem finansowym i głównym zaopatrzeniowcem nowej stacji badawczej.
Wskutek wstawiennictwa siostry, a także zobowiązany lojalnością wobec mojej Rodziny, musiałem przerwać naukę w Tranquil i stawić się w Bazie Lodowej Komory. Pierwsze wrażenia, jakie odniosłem, dalekie były od entuzjazmu. Czułem. Że moim powołaniem są raczej nauki humanistyczne, nie zaś finansowe i kierowanie przedsiębiorstwami. W oczach najbliższych marnowałem tu wiedzę, którą zdobyłem podczas studiów historii, filozofii oraz klasyków ziemskiej literatury i sztuk pięknych.
Mimo to czułem, że podołam nowym zadaniom. Miałem przecież duże uzdolnienia techniczne – w mniejszym stopniu dotyczyły one nauk teoretycznych – oraz, skromny co prawda, udział w prowadzeniu rodzinnych finansów. Chciałem, by wszystko się udało choćby dlatego, żeby udowodnić rodzicom, że mój humanistyczny umysł jest w stanie tego dokonać.
Teoretycznie byłem szefem projektu Williama, odpowiadając osobiście przed finansowym kierownictwem Rodziny. Oczywiście William bardzo szybko znalazł sposób, by wtrącić tu swoje trzy grosze. Zadecydował o tym mój brak doświadczenia miałem wówczas zaledwie dwadzieścia lat, a William już trzydzieści dwa.
We wnętrzu Lodowej Komory stworzono warstwę izolacyjną przez spryskanie jej ścian pianką, która zawierała skalny pył. Chroniła ona nadającą się do oddychania atmosferę. Nadzorowałem te generalne porządki. Istniejące już pomieszczenia i korytarze zostały odremontowane, a we wnętrzu komory zainstalowano laboratorium zapewniające badaczom niemalże spartańskie warunki pracy.
Od czasów, gdy wydobywano tu lód, w tutejszej bazie przechowywane były gigantyczne chłodnie. Teraz przemieszczano je do wnętrza Komory. Zapewniały znacznie większą zdolność chłodzenia niż ta, której potrzebował William.
Wibracja powoduje wzrost temperatury. Dzięki temu, że generatory mocy Lodowej Komory znajdowały się na powierzchni, chłodnie i umieszczone w laboratorium urządzenia Williama były odizolowane od ich hałasu i wzbudzanego przez nie pogłosu. Absorpcję resztek wibracji, które mogły zagrozić urządzeniom, zapewniała skomplikowana sieć stalowych sprężyn oraz amortyzujące pole siłowe.
Także promienniki cieplne Lodowej Komory znajdowały się w pobliżu powierzchni. Zostały zainstalowane na głębokości sześciu metrów, w wiecznym cieniu, w szczelinach powierzchni Księżyca. Płaszczyzna radiacyjna każdego z nich skierowana była ku pochłaniającej wszystko pustce kosmicznej przestrzeni.
Od rozpoczęcia projektu minęły trzy lata, a William wciąż nie mógł uwieńczyć go sukcesem. Domagał się coraz dziwaczniejszego i droższego sprzętu. Coraz częściej też spotykał się z odmową. W miarę upływu czasu stawał się samotnikiem ulegającym zmienności nastrojów.
Spotkałem Williama w przedsionku korytarza prowadzącego do Lodowej Komory, przy szybie głównej windy. Zwykle widywaliśmy się jedynie w przejściu, przemykając chłodnymi, wykutymi w skale korytarzami na trasie łączącej kabiny mieszkalne z laboratorium. Tym razem William miał ze sobą pudełko komputerowych plików pamięciowych oraz miedziany solenoid; wyglądał na względnie zadowolonego.
Był człowiekiem wysokim i smagłym. Miał około dwóch metrów wzrostu, głęboko osadzone, ciemne oczy, długi i wąski podbródek, cienkie wargi, wyraźny dołek w brodzie. Jego włosy i brwi wydawały się czarne niczym kosmiczna przestrzeń. Tylko wtedy, gdy pochłaniała go praca, bywał spokojny i cichy. Gwałtowność i szorstkość były dominującymi cechami Williama. Jeśli brał udział w spotkaniu czy dyskusji na ogólnoksiężycowej sieci łączności bez mitygującego opiekuna, swą popędliwością powodował nieomal samounicestwienie. Mimo to ludzie z najbliższego otoczenia Williama kochali go i obdarzali szacunkiem.
Wielu spośród inżynierów Rodziny Sandoval uważało, iż William jest geniuszem techniki, któremu posłuszne są wszelkie narzędzia i maszyny. W trakcie tych rzadkich chwil, kiedy dane mi było oglądać, gdy jego dłonie pianisty skłaniają aparaturę do działania jakby perswadując jej coś, jakby uwodząc mechanizmy swym delikatnym dotykiem, by dały się wkomponować w podporządkowaną jednemu wspólnemu celowi całość, byłem skłonny zgodzić się z opinią inżynierów. Mimo to bardziej kochałem Williama, niż darzyłem go szacunkiem.
Rho na swój histeryczny sposób szalała za Williamem; poza tym, podobnie jak on, żyła jakby na przyspieszonych obrotach. Wydawało się cudem, że oboje są w stanie współpracować ze sobą, i że ich energia psychiczna sumuje się.
Zrównaliśmy krok.
– Rho wróciła właśnie z Ziemi – powiedziałem. – Nadlatuje tutaj z Kosmoportu Jin.
– Odebrałem wiadomość – odparł William. Szedł szybko i energicznie. Kilkakrotnie wybił się do skoku, muskając palcami sufit korytarza. Strącił rękawicą nieco pyłu z pokrywającej go skalnej pianki. – Powinniśmy wezwać robotników, żeby to znów spryskali – zauważył tonem roztargnionym, tak jakby nie zależało mu na tym, czy ktoś go słucha, czy nie. – Wiesz, Mike, w końcu rozgryzłem tę maszynkę do logiki kwantowej. To, co przekazuje mi interpretator, zaczyna mieć sens. Moje problemy są już rozwiązane.
– Zawsze tak mówisz, dopóki nie powstrzyma cię jakiś nowy, nie przewidziany efekt.
Zbliżyliśmy się do wielkich, okrągłych białych drzwi z płyty ceramicznej, będących wejściem do Lodowej Komory. Stanęliśmy przy białej, namalowanej na podłodze przez Williama trzy lata temu z charakterystycznym dla niego całkowitym brakiem delikatności. Linia ta mogła zostać przekroczona jedynie na zaproszenie gospodarza i władcy tego miejsca, którym był właśnie on.
Właz otworzył się i ciepły powiew z Lodowej Komory wypełnił korytarz. W jej wnętrzu panowała zawsze wyższa temperatura niż na zewnątrz. Pracowało tam przecież całe mnóstwo wytwarzającej ciepło elektronicznej aparatury. Mimo to powietrze z komory pachniało chłodem; była to zagadka, której nigdy nie zdołałem rozwikłać.
– Udało mi się w końcu określić źródło ubocznego promieniowania – stwierdził William. – To jakiś ziemski metal, w którym musi być zawartość pyłu radioaktywnego z dwudziestego wieku. – Poruszył gwałtownie ręką. – Już zastąpiłem ten metal dobrą, księżycową stalą. Zdołałem też właściwie podłączyć Kwantowego Logika. Udziela już jasnych odpowiedzi na moje pytania... oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe w wypadku logiki kwantowej. Proszę, nie niszcz moich złudzeń akurat w tej chwili.
– Przepraszam.
Wielkodusznie wzruszył ramionami.
– Chciałbym zobaczyć, jak to wszystko działa – dodałem odważnie.
William zatrzymał się nagle. Twarz wykrzywił mu grymas irytacji. Najwyraźniej stracił dobry nastrój, jakby powróciła dawna apatia.
– Przepraszam cię, Mike. Jestem durniem. Walczyłeś przecież o nasz wspólny sukces. Zasłużyłeś, żeby to zobaczyć. Chodź ze mną.
Wspólnie przekroczyliśmy białą linię, a potem przeszliśmy przez czterdziestometrowy, szeroki na dwa metry pomost ze stalowych belek wzmacnianych prętami. Po drugiej stronie znajdowała się Lodowa Komora.
William wysforował się nieco, wchodząc pomiędzy strefy oddziaływań Pomp Chaosu. Zatrzymałem się na chwilę przy tych owalnych formach pokrytych warstwą brązu, zamontowanych po obu stronach mostka. Przypominały nieco rzeźby abstrakcyjne. Mimo swego pozornie nieutylitarnego kształtu należały do najbardziej skomplikowanych i czułych urządzeń Williama. Pracowały nieprzerwanie, nawet wtedy, gdy nie były podłączone do submolekularnych czujników.
Przechodząc pomiędzy pompami doznałem dziwnego uczucia. Był to wewnętrzny skurcz lub drżenie, tak jakby moje ciało stało się nagle wielkim uchem wsłuchanym w coś, co można odróżnić od akustycznego tła jedynie z najwyższym trudem. Była to ledwie uchwytna, a jednak pochłaniająca wszystko cisza. William spojrzał na mnie i uśmiechnął się współczująco.
– Upiorne uczucie, nieprawdaż?
– Nienawidzę tego – zgodziłem się.
– Masz prawo, ale wiedz, że dla mnie to jest jak przepiękna muzyka... tak, to najpiękniejsza muzyka dla moich uszu.
Za Pompami Chaosu wisiała w przestrzeni Jama, połączona z mostem krótkim i wąskim chodnikiem. Była zamknięta w stalowej klatce Faradaya. Wewnątrz niej znajdowała się kula o średnicy jednego metra, zrobiona z kwarcu w idealnym stanie skupienia. Kula ta była ponadto pokryta lustrzaną warstwą niobu. W środku, w każdej z ośmiu izolowanych cel o średnicy ludzkiego kciuka, znajdowało się mniej więcej tysiąc atomów miedzi. Każda z tych cel otoczona była przez osobny nadprzewodzący elektromagnes. Były to czujniki należące zarówno do mikro-, jak i makroświata, zdolne do detekcji makroskopowych temperatur, a równocześnie wystarczająco małe, by przynależeć do mikroskopijnej dziedziny zjawisk kwantowych. Nigdy nie pozwalano, by osiągnęły temperaturę wyższą niż milion stopni Kelvina.
Laboratorium znajdowało się w końcowej części mostu. Na skonstruowanej ze stali platformie udało się wygospodarować mniej więcej sto metrów przestrzeni użytkowej, osłoniętej ze wszystkich stron ścianą z tworzywa sztucznego.
Trzy spośród czterech potężnych agregatów chłodzących były podwieszone pod znajdującą się wysoko w górze kopułą Lodowej Komory na specjalnych, tłumiących wibrację resorach i linach, wspomaganych przez pole antygrawitacyjne. Wyglądały niczym filary jakiejś świątyni w tropikalnym lesie, wyłaniające się spomiędzy dżungli przewodów i kabli. Ciepło, uboczny produkt pracy tych urządzeń, było transportowane elastycznymi przewodami poprzez rozpiętą pod kopułą siatkę, chroniącą laboratorium przed odłamkami skał. Dalej przechodziło przez skalną piankę, którą pokryto wewnętrzną stronę kopuły, aż do zainstalowanych w szczelinach na powierzchni promienników cieplnych, ekspediujących ów zbędny produkt w przestrzeń.
Czwarty, ostatni, a zarazem największy z agregatów chłodniczych znajdował się wprost ponad Jamą i był zainstalowany na górnej powierzchni kwarcowej kuli. Z pewnej odległości agregat chłodniczy i Jama przypominały razem nieco spłaszczony termometr rtęciowy starego typu, przy czym Jama mogła odgrywać rolę bańki na rtęć.
Laboratorium miało kształt litery “T” i składało się z czterech pomieszczeń, z których dwa tworzyły kreskę pionową, pozostałe dwa – położone po bokach – poziomą. Minęliśmy z Williamem drzwi laboratorium, a właściwie zastępującą je elastyczną zasłonę, i weszliśmy do pierwszego pomieszczenia. Wypełniały je: niewielki metalowy stół oraz krzesełko, zdemontowane złącze logiczne, pracujące w odstępach nanosekundowych oraz szafki pełne kostek do złączy i dysków komputerowych. W następnym pokoju znajdowała się wielka platforma, którą prawie w całości zajmował sztuczny mózg, zwany przez Williama Kwantowym Logikiem. Wokół pozostało jedynie około pół metra wolnego miejsca.
Na ścianie po lewej stronie znajdował się – obecnie rzadko używany – pulpit sterowania ręcznego oraz dwa okna, za którymi była widoczna Jama. W pokoju tym panowały cisza i chłód. Właśnie ze względu na spokój i bezruch przypominał on nieco klasztorną celę.
Niemal od początku funkcjonowanie swego projektu William utrzymywał w przedstawicielach Rodziny przekonanie, że jego urządzenia nie mogą być odpowiednio sterowane ani przez najsprawniejszych operatorów, ani najbardziej nawet skomplikowany komputerowy system kontroli. Oczywiście czynił to za pośrednictwem moim oraz Rho, ponieważ nigdy nie pozwolilibyśmy, żeby sam, we własnej osobie, rozmawiał z oficjelami. Wszystkie niepowodzenia związane z projektem – jak twierdził, gdy był w ponurym nastroju – sprowadzały się w gruncie rzeczy do jednej przyczyny: niemożności dostosowania się jakichkolwiek makroskopowych kontrolerów do spektrum wielkości kwantowych, w których operowały czujniki.
Tym, czego potrzebował William – a właściwie czego potrzebował projekt – był sztuczny mózg, posługujący się logiką kwantową. Tego rodzaju urządzenia produkowano wyłącznie na Ziemi, a tam obowiązywał zakaz ich eksportu. Ze względu na bardzo niewielką produkcję, nie były one dostępne na czarnym rynku Trójni, koszty zaś ich kupna oraz frachtu na Księżyc z pominięciem zwykłych procedur celnych były kolosalne. Ani ja, ani nawet Rho, nie byliśmy w stanie przekonać przedstawicieli Rodziny, aby zdecydowali się na taki wydatek. Miałem wrażenie, że William wini za to osobiście mnie.
Przełomem stała się dla nas wiadomość, że jedno z azjatyckich konsorcjów przemysłowych oferuje nieco zdezaktualizowany model sztucznego mózgu tego właśnie typu. William zadecydował, że owo urządzenie będzie wystarczające do zaspokojenia potrzeb projektu, mimo iż ten model określano mianem “przestarzały”. Było ono również podejrzanie tanie i prawie na pewno nie należało do nowoczesnych. William zupełnie nie był tym zmartwiony.
Ku zaskoczeniu wszystkich przedstawiciele Rodziny zaaprobowali ten wydatek. Najprawdopodobniej był to swego rodzaju ostatni podarunek Sandovala-Rice’a dla Williama, a zarazem swoisty test, któremu poddawał on kierownika projektu. Miało to oznaczać, że jeśli złoży on zapotrzebowanie na jakiekolwiek kolejne kosztowne urządzenie, nie zarysowując równocześnie perspektywy sukcesu swoich badać, Lodowa Komora zostanie po prostu zamknięta.
Rho wybrała się na Ziemię, żeby ubić interes z azjatyckim konsorcjum. Sztuczny mózg został zapakowany i wysłany. Dotarł na Księżyc sześć tygodni przed naszą wspólną wizytą w Lodowej Komorze. Od czasu zakupu aż do wiadomości z Kosmoportu Jin nie miałem od Rho żadnej informacji na temat jej spodziewanego powrotu z Ziemi. Spędziła tam cztery dodatkowe tygodnie, a ja byłem bardzo ciekaw, co też mogła porabiać w tym czasie.
William pochylił się nad platformą i z dumą poklepał sztuczny mózg.
– Nie wyłączam go prawie nigdy – powiedział. – Jeśli odniesiemy sukces, będzie to w dużej mierze zasługą Kwantowego Logika.
Samo urządzenie zajmowało około jednej trzeciej powierzchni platformy. Poniżej znajdowały się autonomiczne układy zasilania sztucznego mózgu. Zgodnie z obowiązującym w Trójni prawem, wszystkie urządzenia były wyposażone w układy zasilania zdolne do całorocznej pracy bez uzupełniania energii z zewnątrz.
Pochyliłem się nad sztucznym mózgiem, wpatrując się w biały cylindryczny pojemnik, stanowiący jego osłonę.
– Jakby co, to kto dostanie Nobla: ty czy Logik? – zapytałem.
William potrząsnął głową przecząco.
– Przecież nikt spoza Ziemi nie dostał jeszcze Nobla – odparł. – Oczywiście, będę miał swój udział w ewentualnym sukcesie – dodał po chwili – gdyby nie ja, to skąd Logik mógłby się dowiedzieć, jaki problem należy rozwiązać?
Poczułem wdzięczność dla swojego szwagra za to, że odpowiedział sympatycznie na mój zjadliwy docinek.
– A co powiesz na temat tego? – delikatnie dotknąłem palcem interpretatora. Zajmował drugą połowę platformy i był połączony z Logikiem za pomocą światłowodów grubości pięści. Sam interpretator był również rodzajem sztucznego mózgu. Przyjmował on zawiłe rozważania Kwantowego Logika i tłumaczył je tak wiernie, jak to tylko było możliwe, na zrozumiały dla ludzi język.
– Interpretator...? Sam w sobie jest nieledwie cudem.
– Powiedz mi coś o nim.
William spróbował mnie zbesztać.
– Widać, że nie przestudiowałeś plików – zarzucił mi.
– Byłem zbyt zajęty użeraniem się z przedstawicielami Rodziny, żeby cokolwiek studiować – odparłem z zimną krwią. – Poza tym sam przecież wiesz, że teoria nie jest moją najmocniejszą stroną.
William przyklęknął naprzeciw mnie, za platformą. Wyglądał na zamyślonego i pełnego czci dla spraw, o których zamierzał mówić.
– Czytałeś kiedyś o Huang-Yi Hsu?
– Opowiedz mi o nim – odparłem cierpliwie. William westchnął.
– Możesz za to zapłacić jeszcze większą niewiedzą, Mike. Mógłbym na przykład teraz całkowicie wprowadzić cię w błąd.
– Ufam ci, William – powiedziałem po prostu.
Zgodził się z tym wspaniałomyślnie, choć nie bez widocznego powątpiewania, zapewne dotyczącego moich możliwości zrozumienia jego wywodów.
– Otóż Huang-Yi Hsu wynalazł swoją post-boole’owską trójwartościową logikę jeszcze przed rokiem 2010. Do 2030 nikt nie zwrócił na nią większej uwagi. W tym czasie sam Huang-Yi Hsu już nie żył. Wolał popełnić samobójstwo, niż pogodzić się z Rządami Siedmiu, ustanowionymi przez Bei-dżinga. Ten Hsu był genialnym facetem, ale jego sposób myślenia wydawał się wówczas kompletnie zwariowany. Dopiero później kilku fizyków z Grupy Laboratoryjnej Kramera na Uniwersytecie Waszyngtońskim odkryło, że mogą zastosować to, co wymyślił Hsu, do rozwiązywania problemów logiki kwantowej. Okazało się, że logika post-boole’owska i kwantowa są jakby dla siebie stworzone. Około roku 2060 zbudowany został pierwszy sztuczny mózg, posługujący się logiką kwantową. Nie uznano tego jednak za sukces.
Na szczęście obowiązywał już wówczas zakaz wyłączania bez zezwolenia sądowego sztucznych mózgów, które zostały wcześniej aktywowane. Ale akurat z tym mózgiem nikt nie mógł się dogadać. Nie był w stanie zrozumieć żadnego z ludzkich języków, bo ich logika różniła się zasadniczo od jego sposobu myślenia. Mike, ten umysł był dla ludzi całkowitą zagadką; wiedzieli, że jest genialny, ale nie udawało im się przeniknąć do jego wnętrza. Stał więc bezużytecznie w jednym z pomieszczeń Centrum Rozwoju Sztucznym Mózgów Uniwersytetu Stanford, dopóki Roger Atkins... wiesz chyba, kto to był Roger Atkins?
– William... – odezwałem się błagalnie.
– No tak... a więc stał tam, dopóki Atkins nie wynalazł podstawy wszelkich systemów realnej logiki czynnościowej, Świętego Graala myśli i języka, krótko mówiąc – interpretatora UTWL. Jego Uniwersalny Tłumacz Wszystkich Logik pozwolił ludziom przemówić wreszcie do Kwantowego Logika. To był, niestety, łabędzi śpiew Atkinsa – William westchnął. – Zmarł rok później. A zatem – kontynuował mentorskim tonem – to – poklepał dłonią interpretator, płaskie, szare pudełko o powierzchni około piętnastu i wysokości mniej więcej dziewięciu centymetrów – pozwala nam przemawiać do tego – dotknął Kwantowego Logika.
– Dlaczego nikt do tej pory nie użył Kwantowego Logika jako operatora innych urządzeń? – zapytałem.
– Ponieważ Kwantowy Logik, a w każdym razie ten Kwantowy Logik, nawet zaopatrzony w interpretator, jest kompletnym dziwolągiem, nie nadającym się prawie do współpracy – William stuknął w przycisk displeja i na powierzchni sztucznego mózgu pojawiła się wielobarwna seria pasków oraz gmatwanina jakichś wykresów. – Właśnie dlatego był taki tani. Nie uznaje żadnych priorytetów, nie ma najmniejszego poczucia konieczności zaspokajania potrzeb swojego użytkownika czy osiągania jakichś celów. Myśli, ale wcale nie musi czegokolwiek rozwiązywać. Kwantowy Logik może jakby naszkicować samą istotę problemu, zanim zrozumie jego źródła i pytania, na które należy odpowiedzieć. Z naszego punktu widzenia wszystko, co robi, to jeden wielki bałagan. Bardzo często formułuje on na przykład rozwiązanie jakiegoś problemu, który nie został jeszcze postawiony. Potencjalnie jest w stanie robić wszystko oprócz linearnego rozumowania, zgodnego z jednokierunkową strzałką czasu. Co najmniej połowa jego wysiłków jest bezsensowna z punktu widzenia istot takich jak my: rozumujących i działających w sposób celowy. Mimo to nie mogę eliminować tych jego prób, jak przerośniętych gałęzi żywopłotu, ponieważ wiem, że gdzieś pośród nich leży rozwiązanie moich problemów, nawet jeśli jeszcze nie sformułowałem żadnego z nich lub też nie uświadamiam sobie w ogóle ich istnienia. Tak, Mike, to jest właśnie inteligencja post-boole’owska. Mimo, że Kwantowy Logik funkcjonuje w czasie i przestrzeni, całkowicie ignoruje stwarzane przez nie ograniczenia. Jest po prostu “dostrojony” do logiki zupełnie innego continuum czasoprzestrzennego: continuum Planca-Wheelera. Tam właśnie znajduje się rozwiązanie mojego problemu.
– Na kiedy wyznaczyłeś termin decydującej próby?
– Za trzy tygodnie lub wcześniej, jeśli nie będzie żadnych innych przeszkód.
– Czy jestem zaproszony?
– Dla wszystkich niedowiarków przygotowałem siedzenia w pierwszym rzędzie – odparł. – Odezwij się do mnie, kiedy Rho już tu będzie. Powiedz jej, że złapałem byka za rogi.
Moje biuro znajdowało się przy granicy północnego obszaru uprawy, w odizolowanej, cylindrycznej komorze, która służyła kiedyś jako zbiornik skroplonej wody. Wielkość tego pomieszczenia znacznie przekraczała moje potrzeby. W gruncie rzeczy było ono olbrzymie, tak że moje łóżko, biurko, szafki z segregatorami oraz pozostałe umeblowanie zajmowało jedynie niewielki jego fragment, mniej więcej pięć metrów kwadratowych w pobliżu drzwi. Wszedłem tam, usadowiłem się w wygodnym fotelu z poduszek powietrznych, wywołałem na ekranie Giełdę Trójni – kursy walut w obszarze ekonomicznym Wielkich Planet, obejmującym Ziemię, Księżyc i Marsa. W ten sposób zaczęła się moja codzienna kontrola stanu finansowego trustu Sandoval. Właśnie przez takie wróżenie z fusów mogłem zwykle szacować roczne fundusze operacyjne Lodowej Komory.
Godzinę później na Amortyzatorze Czwartym wylądował prom z moją siostrą na pokładzie. Byłem właśnie pochłonięty oceną stopnia realizacji nakładów inwestycyjnych trustu, kiedy Rho odezwała się do mnie na drugim kanale łączności. Okazało się, że William nie odpowiada na swoim.
– Mike, pogratuluj mi! – usłyszałem jej uradowany głos. – Mam coś naprawdę kapitalnego.
– Pewnie jakiś nowy ziemski wirus, na który nie jesteśmy uodpornieni – stwierdziłem.
– Mike, to poważna sprawa.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]