[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Â
Â
Â
Dorothea Benton Frank
Â
Wyspa Palm
Â
Â
Â
Â
Â
Â
Dla moich cudownych dzieci, Victorii i Williama
Barrier Island
Â
Gdzie nic nie jest pewne, budzimy siÄ™
do następnej nocy łagodnej mżawki,
padającej tak, jakby deszcz nie chciał
nikogo niepokoić. Syreny mgielne na przemian
wyją i cichną. Światło z latarni morskiej
okrąża wyspę. Godzinami fale melancholii
szarpią ziemię, na której stoimy.
Posłuchaj morza - deszcz kapie
przez mgłę, zawieszony na krawędzi ziemi,
na kręgu piasku, gdzie my nieustannie
podążamy w kierunku stałego gruntu.
Â
Marjory Wentworth
Podziękowania
Niniejsza opowieść jest owocem przyjaźni i pomocy ze strony wielu osób. Przede wszystkim chcę podziękować mojej rodzinie, Peterowi, Victorii i Williamowi, za ich nieustające wsparcie oraz wspaniałe pomysły dotyczące pewnych scen czy dialogów. Nie może być łatwe życie z kimś, kto połowę czasu spędza za zamkniętymi drzwiami. Kocham was bardziej, niż potrafię wyrazić. I pragnę, zginając kolano, wyrazić wdzięczność mojej pięknej córce Victorii za pomoc przy rozdziałach dotyczących Emily oraz upewnienie się, że jej język nie trąci myszką. Twierdzisz, że nastolatka w 2002 roku nie powie: „Klawo! W dechę! Fajowo!". Dzięki, słoneczko, za pokazanie starej nudziarze właściwego miejsca.
A teraz sprostowanie: babka Violet w żadnym szczególe nie przypomina mojej prawdziwej teściowej. Hanna Frank z Dearborn w Michigan jest świętą, dobrą kobietą, która rzeczywiście wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych po drugiej wojnie światowej. Wielkodusznie pozwoliła mi skorzystać ze swych doświadczeń, lecz Violet Lutz z mojej książki to kompletna paranoiczka. Hanna Frank jest zdrowa na umyśle, niezwykle inteligentna i, dzięki Bogu, odznacza się wielkim poczuciem humoru.
Naturalnie pragnę też podziękować Shannon Gibson, mojej najlepszej przyjaciółce, która dokonywała korekty maszynopisu i wysłuchiwała moich biadoleń, kiedy bywało trudno. Hau - hau - hau! To taki nasz żart o mówiących psach, ale Shannon będzie wiedziała, o co mi chodzi.
Pomyślałam, że zabawnie będzie pokazać w książce prawdziwych ludzi, chcę więc teraz podziękować serdecznym, cudownym i ufnym osobom, które pozwoliły mi wykorzystać swoje nazwiska. Są to: Big Al z Shem Creek Bar and Grill oraz oczywiście John i Angie Avinger, właściciele lokalu; Mary Meehan, Helen Clarkin i panna Marguerite Stith, które żyją na kartach tej książki jako klientki salonu; Marilyn i Billy Davey, Betty Hudson, Larry Dodds, Patty Grisillo, Brigitte Miklaszewski, Bill Rzeźnik, Tommy Proctor, Dominique Simon, Ed Williams, Sparky Witte i panna Vicki, uprzednio znana z powieści Dunleavy'ego, oraz naturalnie Patty i Bill Dunleavy, do których lokal należy i którzy serwują najlepsze hamburgery na świecie. Specjalne podziękowania otrzymuje burmistrz Wyspy Sullivana, Marshall Stith, właściciel Twenty Two Restaurant. Zapytałam go, dlaczego jego krewetki i kasza kukurydziana są takie smaczne, a on odpowiedział, że chyba z powodu masła i pół na pół. Wspaniale. Zegnaj, pasku. Witajcie, spodnie od dresu.
Szczególne podziękowania przekazuję mojej najstarszej i najdroższej przyjaciółce z dzieciństwa, Francesce Jean Gianaris. Hej, Fran! Chyba już pora na nasz weekend na wyspie? Nie zapomnij, dobrze? A także Charliemu Moore'owi za dobrą wolę i pozwolenie na wykorzystanie zdania: Takie dobre, że buldog zerwałby się z łańcucha! Ogromne podziękowania i wyrazy miłości otrzymuje mój brat Michael Benton z Irving w Teksasie oraz wielebny Ben Michaels za odprawienie ceremonii ślubnej. Boże! Wszyscy myśleliśmy, że ta para nigdy się nie zwiąże! Dobra robota!
Potężne podziękowanie przekazuję pracownikom wszystkich salonów, którzy codziennie dokonują cudów i którzy udzielili mi wspaniałych rad oraz podzielili się opowieściami, a byli to: Francis Dubose z London Hair w Mount Pleasant, cały zestaw wyrazistych osobowości z Salon and Company na Isle of Palms - Wyspie Palm, i wreszcie, choć nie najmniej ważny, cudownie utalentowany i niezwykle zabawny cudotwórca William Howe z John Barrett Salon w Nowym Jorku.
Podziękowania otrzymują też Bruce i wszyscy pracownicy Wine Connection w Pound Ridge w Nowym Jorku za wybranie właściwego wina do kolacji Anny i Jima w High Cotton w Charlestonie w Karolinie Południowej. Myślicie, że to łatwo zaplanować kolację, prawda? Ha, musiałam skorzystać z pomocy niezwykle utalentowanych osób, by się udała!
Wielkie dzięki dla Marjory Wentworth za jej przyjaźń i wsparcie. Madge! Kocham cię! Kiedy przyjedziesz? Szczególne podziękowania otrzymuje Michael Uslan, mój przyjaciel z Hollywoodu, producent „Batmana" i „Swamp Thing", który twierdzi, że moje zwariowane książki powinny zostać sfilmowane, i usiłuje pomysł ten przekuć w czyn, zajmując się równocześnie własnymi dziewięćdziesięcioma dwoma projektami. Michael, jeśli ktoś złoży poważną ofertę, wiesz, do kogo zadzwonię, prawda? Dobrze. Sprawa załatwiona. Dziękuję Mary Jo McInerny za jej miłość, wytrwałość, poczucie humoru i wszystko - to najlepsza kuzynka i przyjaciółka, o jakiej mogę marzyć. I musi też zostać wspomniany mój kuzyn Charles „Comar" Blanchard Jr. Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Bez tego przystojnego, utalentowanego młodego człowieka moja rodzina nigdy nie mogłaby się cieszyć rejsami wzdłuż wybrzeża ani wysypiać się tak dobrze, jak tam się nam to udaje. Dalej: Dennisie Craver z Beaufort - jesteś wspaniałym przyjacielem! Złotko, ten człowiek rozpali każdą ostrygę! Dziękuję Aleksowi i Zoe Sandersom. I Jonathanowi Greenowi za podniesienie nas na wyższy poziom. Kocham cię!
Dziękuję Cassandrze King, mojej koleżance po piórze (napisała „The Sunday Wife" - idźcie i kupcie!), za jej przyjaźń, rady, poczucie humoru, wsparcie i za to, że dla nas wszystkich stanowi inspirację. Cała rodzina Franków kocha na zabój Pata Conroya. Ty jeden ze wszystkich znanych nam ludzi przyjmowałeś wraz z nami rachunki wystawiane przez życie. Wspólnie je pokryjemy, kiedy inni zapadną w śpiączkę. Wracaj do nas w każdej chwili. Czytali państwo jego nową książkę „My Losing Season"? Wszystko, co pisze, jest rewelacyjne. Mam cię, koleś!
Podziękowania otrzymują Robert i Susan Rosenowie z Charlestonu za lata niezwykłej przyjaźni i wsparcia na mojej nowej drodze zawodowej - nie przychodzi mi na myśl nikt, kto nie cieszyłby się i nie czuł się zaszczycony, mogąc nazwać was swoimi przyjaciółmi.
Specjalne podziękowania dla rad miejskich Wyspy Palm i Mount Pleasant za dostarczenie mi danych statystycznych oraz przyjazne traktowanie.
A teraz czas wymienić geniuszy z Berkley Publishing. Ojej. Od czego mam zacząć? Normanowi Lidosky'emu i jego ekipie Houdinich oferuję usługę czyszczenia butów. Okay, może nie dosłownie, ale moja wdzięczność jest prawdziwa. I wiecie, ile wam wszystkim zawdzięczam. Jak zawsze szczere podziękowania przekazuję Joni Friedman, redaktorowi literackiemu, za nieposkromione wizje piękna, oraz Richowi Hasselbeigerowi za niezwykłe wysiłki dokonywane w moim imieniu.
Całuję ziemię, po której stąpa wspaniała i nieustraszona Leslie Gelbman, mój wydawca, i we wszystkich modlitwach dziękuję za jej niewyczerpaną cierpliwość, wspaniałe rady oraz wsparcie. Liz Perl i Hillary Schupf, kocham was ogromnie! Nie tylko odznaczacie się błyskotliwością, ale dzięki wam najtrudniejsza część całej operacji, czyli sprzedaż książek, staje się łatwa. Dziękuję, dziękuję! To samo odnosi się do Matthew Richa. Na zawsze masz miejsce w moim sercu! Buzzy Porter? Okay, podzielę się z wami poufną informacją: wszyscy pisarze z Południa, nie, wszyscy pisarze promujący książki powinni postarać się, żeby w Mount Pleasant podpisywanie organizował Buzzy. W głowie mi się nie mieści, jak tego dokonuje. Nie trzeba dodawać, że sprzedaż książek przy okazji idzie w górę. Poza tym z Buzzym cudownie się pracuje. Filiżanki cappuccino i ciasteczka! Kocham cię, Buzzy! Zwariowane imię, ale człowiek wspaniały.
Wiem, że ma po dziurki w nosie żartów z jej nazwiska, lecz kto by nie chciał, żeby jego redaktor nazywał się Fortune? Gail Fortune ma niezwykły talent wydobywania z mojej pracy wszystkiego, co wartościowe. Nie tylko od pierwszego dnia potrafi objąć wzrokiem to, co próbuję stworzyć, ale posiada narzędzia, dzięki którym pomaga mi doprowadzić pracę do końca. Nigdy niemiła, nigdy zirytowana, zawsze gotowa. Gail, ty i ja na zawsze. I dziękuję za wszystko.
Moja agentka Amy Berkowerno, Amy? Zawsze kiedy z tobą rozmawiam, dowiaduję się czegoś nowego o tym zwariowanym świecie. Dziękuję za zrozumienie i wspaniałą pomoc. Powiedz Alowi, że wciąż wszystko zawdzięczam jego książce „Writing the Blockbuster Novel".
I wreszcie chciałabym podziękować moim czytelnikom i księgarzom. Uwielbiam e - maile od was. Uwielbiam być w waszych księgarniach. A nade wszystko uwielbiam łączność z wami, zwłaszcza kiedy moje historie zachęcają was do przekazania mi waszych. W ciągu kilku krótkich lat potwierdziliście mi prawdę, której istnienie zawsze podejrzewałam: że opowiadanie historii pomaga ludziom znaleźć wspólny grunt i lepiej się wzajemnie zrozumieć. W tym niedoskonałym i niepewnym świecie głębsze zrozumienie i odrobina tolerancji mogą tylko przynieść korzyść. Dziękuję i kocham was bardzo!
Prolog
Okay, zeszłej nocy śniłam o mamie, a wydaje mi się, że przychodzi do mnie we śnie, gdy czuje potrzebę, żeby mi pomóc. Tańczyła walca z tatą na jakiejś wielkiej uroczystości. Uśmiechali się i cudownie bawili. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widziała Doktora tak szczęśliwego, a mamę równie piękną. Nie odezwała się ani słowem, uśmiechała się tylko do mnie. Tyle pytań chciałam jej zadać, lecz z jakiegoś powodu nie mogłam mówić.
A potem nagle wyczułam, że wstał już dzień, światło poranka nabierało intensywności. Musiałam urodzić się z najcieńszymi powiekami na świecie. Wiesz, jak to jest? No, w każdym razie zrozumiałam, że się obudziłam. Przez chwilę jeszcze kurczowo trzymałam się resztek snu, próbując zapamiętać wszystkie szczegóły. Zastanawiałam się, jak zawsze zresztą, czy sen miał jakieś głębsze znaczenie. Połowa mojego DNA jest niemiecka, lecz to ta druga połowa z Lowcountry, samego południa Karoliny Południowej, odpowiada za męczące poszukiwania kosmicznych wyjaśnień.
Może coś rzeczywiście ma się zdarzyć. Czy byliśmy na weselu? Stare wygi powiadają, że sen o weselu wróży koniec, a nie początek. Następne zmiany? Nie, dziękuję.
I w tej chwili moje stopy zderzyły się z podłogą. To pewne, że kolejną błogosławioną odmianę losu powitałabym atakiem furii. Ha, mieliśmy tyle zmian, że cap by się zakrztusił. Przetrwaliśmy jakoś Święto Dziękczynienia, teraz czekaliśmy na Boże Narodzenie. W Święto Dziękczynienia tyle się działo, że głowa człowiekowi mogła pęknąć niczym przejrzały melon. Jak ciągle powtarza Bettina, już dość tego. Bettina jest z Nowego Jorku, z Brooklynu. To nasza manikiurzystka, pokochasz ją od pierwszego spojrzenia. Czasem nazywamy ją Brooklyn.
Mam ci tyle do opowiedzenia.
Tak czy owak, skoro już wstałam, zaparzyłam kawę - mielone kolumbijskie ziarna z kawałkiem laski waniliowej wrzuconym do filtra - i wyszłam na dwór, żeby wziąć gazetę i popatrzeć na niebo. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, był mój cholerny ogród, który dalej wspina się na drzewa i dom. Co noc zdobywa nowy kawałek. Nie żeby był brzydki. Do diabła, wręcz przeciwnie! To po prostu ogrodniczy cud. Czarodziejska fasola Jasia.
Niebo było czyste, nie zapowiadało bliskich burz ani nic w tym rodzaju. Czekał nas piękny dzień. Stałam, patrząc na słońce wschodzące nad Wyspą Palm, i pojęłam, że sen zawierał przesłanie, iż najwyższy już czas opowiedzieć moją historię. Zaczynam więc.
Na razie jeszcze mnie nie znasz, ale jak skończę kłapać buzią, przekonasz się, że nie jestem paplą. Choć słyszałam więcej opowieści niż jakikolwiek barman w Irlandii, zawsze starałam się trzymać z daleka od kłopotów. A plotki to kłopoty, więc omijałam je szerokim łukiem. No, przynajmniej próbowałam. Też miałam swój udział w omawianiu skandalików. Boże! Matko jedyna! Były okresy, kiedy mi się zdawało, że to sam diabeł mnie goni. Może i faktycznie gonił, ale ostatnio jakby uznał, że dość mnie już ponadziewał na widły. Nie żebym była podejrzliwa, ale lepiej tego nie powtarzaj, dobrze? Mówienie na głos pewnych rzeczy może zwrócić jego uwagę.
Oto co przede wszystkim wpakowało mnie w tarapaty. Przez większość życia dryfowałam, planowanie odstawiając na boczny tor. Czekałam, aż zacznę żyć. Czy nie tak postępują wszystkie kobiety? Czy nie przedkładamy obowiązków nad nasze ambicje? Czy nie opiekujemy się bliskimi, nie doprowadzamy do zgody, nie budujemy domu, nie powtarzamy naszym mężczyznom i dzieciom, że zawsze przy nich wytrwamy, bez względu na to, co się wydarzy? Przekonujemy, że wszystko dobrze się ułoży i znowu warto będzie żyć.
Ha, większość z nas próbuje postępować w ten sposób, choć nie wszystkie. Niektóre są tak podłe, że na sam ich widok włosy mogą się zamienić w węże, ale zyskują tylko tyle, że z upływem czasu stają się coraz podlejsze i bardziej rozgoryczone. Och! Za długo tolerowałam kilka kobiet tego pokroju. Niech im ktoś lepiej powie, żeby uciekły i znalazły sobie kryjówkę, bo teraz mówi Anna. To ja: Anna Lutz Abbot.
Praca zawodowa nie dala mi nic poza popękanymi bębenkami w uszach i ciągłym gryzieniem się w język, jako że jestem właścicielką salonu fryzjerskiego. Pracuję w tym salonowym świecie od dwudziestu lat. Widzisz, kiedy klientki obnażają przede mną dusze, to, co mówię, i to, co myślę, to często zupełnie różne rzeczy. Kto na tej ziemi cieszy się przywilejem mówienia tego, co naprawdę myśli? Wariaci, kochana, tylko oni. Naga prawda z moich ust już dawno temu zaprowadziłaby mnie do przytułku. A poza tym czy nie lepiej radzić sobie z ludźmi i ich problemami, okazując przy tym odrobinę współczucia? Ależ oczywiście! Jaki jednak z tego morał? Ja to WSZYSTKO słyszałam!
Czy mam do opowiedzenia historię? Tak, złotko, poczęstuję cię szklanką słodziutkiej herbaty, a ty usiądziesz sobie wygodnie w fotelu. Zdradzę ci wiele sekretów, ale jeśli usłyszę, że je rozpowiadasz, przyjdę po twój język z moimi nożycami. Albo gorzej, z młotkiem! Tak zrobię. Cała ta historia jest prawdziwa do ostatniego słowa, wszystkie imiona i miejsca są prawdziwe i wskażą winnych.
Niedawno mówiłam Arthurowi - Arthur to facet, który doprowadza mnie do obłędu - że tak sobie myślę, czy to nie odpowiednia pora, żeby opowiedzieć ludziom, jak cały mój świat zmienił się w ciągu kilku miesięcy. Jeśli mnie się to mogło przydarzyć, to może przydarzyć się każdemu, no nie? Śmiał się tak serdecznie, że już zaczęłam myśleć, czy nie padnie trupem na miejscu, więc zapytałam, co, do diabła, jest w tym takiego śmiesznego, a on na to: „A od kiedy to ty nie opowiadasz?". Nie rozbawiło mnie to, wcale nie.
Poza tym wpadło mi do głowy, że byłoby tres super, gdyby ludzie poznali inną stronę życia w Lowcountry, a - do licha! - sporo jest do opowiedzenia. Każdy możliwy i godny poznania aspekt życia na Południu omawiany był pod dachem „Altany Anny" - nic nie mów, wiem! „Altana Anny" brzmi jak nazwa jakiejś podrzędnej meliny na Wyspach Dziewiczych. To prawda! Kiedy jednak dowiesz się, skąd się wzięła, zrozumiesz, dlaczego się na nią zgodziłam.
W każdym razie mój zwariowany salon fryzjerski jest kopalnią złota, jeśli chodzi o studia nad zachowaniami ludzi. Kiedy weźmiesz jedną część zasiedziałych mieszkańców, zmieszasz z napływowymi i przyprawisz turystami, otrzymasz nieźle uderzający do głowy koktajl, co? Wydarzenia sprzed kilku miesięcy dosłownie odwróciły kolejność przypływów. Tak jest. A gdybym brała za słuchanie tyle, ile biorę za układanie włosów, byłabym właścicielką największego domu przy tej plaży. To nie żart.
I nie chodzi wyłącznie o to, co słyszę w pracy. Wcale nie. Na naszej wyspie istnieje całe uniwersum. Mówimy, że jesteśmy z Charlestonu, ale tak naprawdę jesteśmy z East nad rzeką Cooper. Wszyscy tu są albo z Charlestonu, East, West nad rzeką Ashley (to druga wielka rzeka) albo z Awendaw. Może mieszkałaś kiedyś w jednym z tych dziwacznych osiedli, które się wysypują jak grzyby po deszczu i przypominają dekoracje do filmu o przedmieściach, lub na jednej z wysp, gdzie dostać się można tylko łodzią. Rzecz w tym, iż w tym zakątku świata lepiej uwierzyć, że to, gdzie wieszasz kapelusz, decyduje o twoim statusie. Ja jestem i zawsze byłam dziewczyną z wyspy, i nic na to nie mogę poradzić.
Moja rodzina nie mieszka w Charlestonie od tysiąca lat. Nie mamy wspaniałej rodzinnej rezydencji, plantacji ani sreber, które uratowaliśmy przed Jankesami, chowając je w kominie. Prawdę mówiąc, nie mam nic srebrnego, i to mi odpowiada. Polerowanie sreber nie jest najlepszym sposobem spędzania czasu. Jednakże do szaleństwa kochamy historię Lowcountry i upiększamy ją, mówiąc sobie, że tylko dlatego, iż akurat to miejsce nazywamy domem, wszystko można o nas powiedzieć, tylko nie to, że jesteśmy zwyczajnymi ludźmi.
Moja mama i jej krewni wywodzą się z Beaufort; jak sądzę, jedynym niezwykłym elementem w moim drzewie genealogicznym jest to, że tata z rodzicami wyemigrował z Europy do Ameryki po drugiej wojnie światowej. Zamieszkali w Estill i zajęli się hodowlą brzoskwiń. Co oznacza, że mój tata i jego tata pracowali jak kulisi, żeby osiągnąć to, co osiągnęli a to, co osiągnęli, było wygodnym, acz mało spektakularnym życiem bez nadzwyczajnych bajerów.
Mogę ci od razu powiedzieć, że nigdy mnie nie rozpieszczano, głaskano czy przekarmiano. Brało się to chyba z faktu, że rodzina mojego taty musiała walczyć o przetrwanie. Na początku było im ciężko i mnie też. Przez długi czas wydawało mi się, że moje życie będzie wiecznym wtaczaniem pod górę ogromnego kamienia. Weźmy pieniądze. Wartości dolara nauczył mnie tata. Okay, miał opinię okropnego skąpca, ale to było silniejsze od niego. A czasami, kiedy najmniej się tego spodziewałam, otwierał portfel, wąż uciekał z kieszeni i banknoty zaczynały płynąć. Tata był pełen sprzeczności, tak samo jak inni ludzie. W każdym razie to od niego nauczyłam się, że dzięki oszczędności i uporowi możesz coś osiągnąć, jeśli bardzo tego pragniesz. A jedyną rzeczą, na której naprawdę mi zależało, był powrót na Wyspę Palm i własne życie.
To zajęło mi o wiele więcej czasu, niż powinno, ujmując rzecz bardzo ogólnie. Tylko że nic w moim życiu nie zdarzyło się tak, jak w wypadku innych znanych mi ludzi. Wszystko odbywało się jakoś dramatycznie, przez co życie miałam burzliwe i ciągle dostawałam po nosie. Szczerze mówiąc, mogę się obyć bez pouczających doświadczeń do końca moich dni. (Panie, mam nadzieję, że to usłyszałeś). A oto najważniejsza rzecz, jakiej się nauczyłam: jeśli chcesz być naprawdę szczęśliwy, musisz zwracać uwagę na ten głupi głosik przemawiający w twoim wnętrzu. On wie, czego ci potrzeba, i tak długo będzie cię męczył, aż go wysłuchasz. Gwarantowane. Moje klientki - wyznawczynie New Age (poznaję je na pierwszy rzut oka, bo noszą kryształy, którym nadają imiona) - nazywają to łącznością z kosmosem. Jak mówi moja córka, niech będzie. Ja tam zostanę przy własnej nazwie, wielkie dzięki. A choć sprawa z tym wewnętrznym głosem wydaje się prosta, aż trudno uwierzyć, jak wiele znanych mi osób utknęło w koleinach, które same dla siebie wykopały. Dobry Bóg nie planował przecież, żeby aż tyle ludzi było potwornie niezadowolonych ze swojego życia. Tego jestem pewna.
Zastanówmy się. Jeśli ktoś przez dziesięć lat marzy o podróży do Chin, to istnieje spora szansa, że życie w końcu dostarczy mu tego, czego on w duszy naprawdę pragnie. Nie mam na myśli tych, co mówią: „Cholera, najchętniej uciekłbym do Chin". Ucieczka nigdy niczego nie rozwiązuje. W gruncie rzeczy prawdziwe szczęście ukryte jest w każdym z nas, trzeba tylko siebie pytać, czego oczekuje się od życia, i uczciwie traktować odpowiedzi. A tak przy okazji, za żadne pieniądze nie pojechałabym do Chin.
Mam szczęście, bo zawsze wiedziałam, czego chcę, tylko zabrało mi to cholernie dużo czasu, to wszystko. Ja, żeby być szczęśliwą i zadowoloną, muszę być na tej konkretnej wyspie. Wiesz, nie potrafię oddychać nigdzie indziej. Mówię poważnie. Pytałam o to innych mieszkańców i właściwie zgodzili się ze mną. Nigdzie indziej nie mają tego wrażenia, że to ich miejsce, że tu przynależą. Moja dusza jest tutaj silniejsza.
Oczywiście mam w tej kwestii własną teorię. Wyspiarze to odrębny gatunek. Musimy mieszkać blisko oceanu, by pozostać w kontakcie z naszymi duszami. Wszystko tu jest powiększone. Wiatr słodszy, powietrze gęstsze, słońce silniejsze, noce bardziej tajemnicze. Na każdym kroku widoczne są odciski palców Boga, a zanim się na mnie wkurzysz, powiem, że tak, powinno się chodzić do kościoła, choć wierzę też, że z Bogiem rozmawiać można wszędzie. Zwłaszcza na Wyspie Palm.
Z drugiej strony wcale nie jesteśmy bandą nieruchawych mięczaków. Wręcz przeciwnie, jesteśmy odważni, nie boimy się niczego, czym raczy nas matka natura. Huragany? Wielka mi rzecz. To może się wydać szaleństwem, ale z jakiegoś szczególnego powodu chcemy, nie, musimy stać przed rozgniewanym oceanem na chwilę przed uderzeniem sztormu. Kiedy byłam mała, mój tata, Doktor, mówił: „Anno, chodźmy popatrzeć, co też knuje Atlantyk, nim rozpęta się piekło". Staliśmy na wydmie i wdychaliśmy dość soli, by podskoczyło nam ciśnienie krwi. Dobrze nam to robiło. Ewakuacje? Zwykle zostawaliśmy w domu, wyjątkiem był huragan Hugo. A potem wszyscy wznosili ręce do nieba i pytali, po co w ogóle płacą te niebotyczne składki ubezpieczeniowe. Jeśli huragan był prawdziwym potworem, pakowaliśmy nasze kosztowności i rodzinne fotografie i opuszczaliśmy miasto. Pozwalaliśmy sztormowi panoszyć się po ulicach przez dzień lub dwa, później wracaliśmy i sprzątaliśmy bałagan. Siadywaliśmy wieczorami na werandach i bujaliśmy się na fotelach, śmiejąc się i opowiadając historie o huraganach.
Wyspiarze rozpoznają się od pierwszego wejrzenia, bo łączy ich jakieś podobieństwo. Cholera, jeśli na moim fotelu siedzi turystka i mówi, że jest z Karoliny Północnej, traktuję ją jak... Jak Jankeskę, ale nie opowiadaj tego nikomu, dobrze? Jeśli jednak mówi, że mieszka w Wrightsville Beach, ha, wtedy zostaje obsłużona jak stara przyjaciółka.
Ludzie plaży mocniej kochają życie niż inni. To prawda! Mamy tendencję do zachowań, cóż, nieco przesadnych. Nikt nie zobaczy nas jedzących jednego orzeszka, pijących jedno piwo, opowiadających jeden dowcip albo tylko troszkę się opalających. Kiedy więc ktoś mi mówi, że jest z plaży, wiem dokładnie, jaki jest. Wyjątek stanowi Kalifornia, gdzie wszystko się trzęsie. Rozumiesz, co mam na myśli? Huragany mnie nie przerażają, ale trzęsienia ziemi? To nie dla mnie, słonko.
Wyspiarze są też zwykle bezpretensjonalni. Jest to cecha niedoceniana i niedostrzegana przez innych. Weźmy nowojorczyków. Mają ubiory na każdą okazję! Mają stroje do joggingu, które różnią się od strojów do pracy, te z kolei różnią się od strojów na weekend, a w dodatku, Panie, miej nad nami litość, każdy szew jest czarny! Cholera! Przypuszczalnie układają sobie włosy, żeby pójść do kiosku na róg po gazetę!
Nie potrafiłabym tak żyć. To znaczy, niech im Bóg błogosławi, na pewno mają też swoje problemy. Chodzi po prostu o to, że - moim zdaniem - życie nie może wymagać aż takiego wysiłku. Tutaj, w Lowcountry, wolimy trochę mniejsze tempo i smakowanie każdej chwili.
Arthur mówi, że w Nowym Jorku kolacja dla dwóch osób w modnej restauracji kosztuje setki dolarów. U nas też można wydać niezłą sumkę na kolację. To znaczy, jeśli komuś się chce jechać do Charlestonu. Na wyspie trzeba by chyba czekać dwadzieścia minut na stolik, gdyby poszło się do restauracji, która rezerwuje miejsca (czego żadna nie robi), ponieważ nie lubimy popędzać ludzi, kiedy jedzą i cieszą się swoim towarzystwem. Prawdę mówiąc, większość z nas raczej woli zostać w domu i zjeść to, co złowili w ciągu dnia, a do tego sałatę czy coś w tym rodzaju. Może powodem jest upał, ale główny posiłek wypada w środku dnia, o ile uda nam się wygospodarować czas na obiad. Za to kolacja (zwana wszędzie indziej obiadem) jest zwykle lżejsza.
Wyspiarze nie są podobni do ludzi ze stałego lądu ani nie chcą tacy być. Mamy własny styl i własny punkt widzenia. Zycie tutaj sprawia, że trzeba być praktycznym. Wiedziałam od dawna, że moja profesja odporna jest na recesję. Wystarczy zapytać jakąkolwiek kobietę. Jeśli musi wybierać pomiędzy farbowaniem odrostów a kupnem sukni, natychmiast pędzi do fryzjera. I wiedziałam też, a przynajmniej miałam taką nadzieję, że moje stare klientki będą przyjeżdżały do mnie ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]