[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alfred Bester - FAHRENHEIT RADOŚNIE
On nie wie, którym z nas teraz jestem, ale oni znają jedną prawdę. Wolno posiadać tylko siebie. Zbudować własne życie, żyć własnym życiem i umrzeć własną śmiercią... albo umrze się czyjąś.
Ryżowe pola Paragonu III rozciągają się na setki mil, jak szachownica tundry, niebiesko-brązowa mozaika pod palącym pomarańczowym niebem. Wieczorem chmury kłębią się jak dym, a kłosy szemrzą i szeleszczą.
Długi szereg mężczyzn szedł wzdłuż ryżowisk tego wieczoru, kiedy uciekliśmy z Paragonu III. Byli milczący, uzbrojeni i baczni; długi szereg pociemniałych figur majaczących na tle dymiącego nieba. Każdy z nich miał na sobie pas walkie-talkie, słuchawkę przymocowaną do ucha, mikrofon przy szyi i jaśniejący mały ekran jak zielone oko zegarka, przypięty do przegubu ręki. Zwielokrotnione ekrany pokazywały tylko ich zwielokrotnione ścieżki poprzez kłosy. Szmer i chlupot kroków był jedynym dźwiękiem w słuchawkach. Mężczyźni odzywali się rzadko, niskimi mruknięciami, zwracając się do wszystkich.
- Tutaj nic.
- Co znaczy "tutaj"?
- Pola Jensona.
- Za bardzo zbaczacie na zachód.
- Czy ktoś sprawdził ryż Grimsona?
- Tak. Nic.
- Nie mogła odejść tak daleko.
- Mogła być niesiona.
- Myślicie, że ona żyje?
- Dlaczego miałaby nie żyć?
Powolny refren wędrował tam i z powrotem wzdłuż rozciągniętego szeregu naganiaczy idących w stronę przydymionego zachodu słońca. Ich linia odchylała się czasami jak wijący się wąż, ale ani na chwilę nie ustawał uparty marsz naprzód. Stu ludzi rozstawionych co pięćdziesiąt stóp. Pięć tysięcy stóp złowieszczego szukania. Cała mila rozdrażnionej determinacji ciągnąca się ze wschodu na zachód przez krąg gorąca. Nadszedł wieczór. Każdy z nich zapalił reflektor. Wijący się wąż zamienił się w naszyjniki migocących diamentów.
- Tutaj pusto. Nic.
- Tu nie ma nic.
- Nic.
- Co z polami Allena?
- Teraz je przeszukują.
- Myślicie, że minęliśmy się z nią?
- Może.
- Zawrócimy i sprawdzimy.
- To by zajęło całą noc.
- Pola Allena puste.
- Do diabła! Musimy ją znaleźć.
- Znajdziemy.
- Jest tutaj. Sektor siódmy. Zestroić się ze mną.
Linia zatrzymała się. Diamenty zamarły w upale. Zapadła cisza. Każdy z mężczyzn wpatrywał się we własny jaśniejący ekran nastawiony na sektor siódmy. Wszyscy obserwowali to samo. Wszystkie ekrany pokazywały małą nagą figurkę zanurzoną w błotnistej wodzie pola. Tuż obok niej napis na metalowym słupku wskazywał właściciela: VANDALEUR. Końce linii zakolem zamknęły się na polu Vandaleura. Naszyjnik zmienił się w skupisko gwiazd. Stu mężczyzn otoczyło małe nagie ciało nieżywego dziecka na ryżowym polu. W jej ustach nie było wody. Na jej gardle - ślady palców. Ciało poranione. Zakrzepła n~ skórze krew sucha i twarda.
- Nie żyje od trzech, czterech godzin.
- Jej usta są suche.
- Nie utopiono jej. Pobito ją na śmierć.
W ciemnym upale wieczoru mężczyźni cicho przeklinali. Podnieśli ciało. Jeden z nich zatrzymał innych i wskazał na paznokcie dziecka. Musiała walczyć ze swym mordercą. Pod paznokciami widać było strzępki skóry i kropelki czerwonej krwi - płynnej, nie zakrzepłej.
- Ta krew powinna być również skrzepnięta.
- Dziwne.
- Wcale nie takie dziwne. Jaki rodzaj krwi nie krzepnie?
- Androidów.
- Wygląda na to, że jeden z nich ją zabił.
- Vandaleur ma androida.
- Nie mógł jej zabić android.
- To krew androida pod jej paznokciami.
- Policja to sprawdzi.
- Policja udowodni, że mam rację.
- Przecież androidy nie mogą zabijać.
- Ale to krew jednego z nich. Nie widzisz?
- Androidy nie mogą zabijać. Tak są zrobione.
- Wygląda na to, że jeden android został źle zrobiony.
- Chryste Panie!
Termometr tego dnia pokazywał wspaniale 92,2° Fahrenheita.
Siedzieliśmy więc - James Vandaleur i jego android - na pokładzie Paragon Queen, lecąc w kierunku Megastera V. James Vandaleur liczył swoje pieniądze i płakał. Obok niego, w kabinie drugiej klasy, siedział jego android, wspaniały syntetyczny stwór o klasycznych rysach i niebieskich oczach. Na czole androida widać było wyrastające ze skóry literki WZ, co oznaczało, że był to jeden z rzadkich wielozdolnościowych egzemplarzy, mający wartość rynkową około 57 tysięcy dolarów. Siedzieliśmy więc, płacząc, licząc i spokojnie obserwując.
- Tysiąc dwieście, tysiąc czterysta, tysiąc sześćset. Tysiąc sześćset dolarów - Vandaleur płakał. - To wszystko. Tysiąc sześćset dolarów. Mój dom wart był dziesięć tysięcy. Ziemia była warta pięć. Miałem meble, samochody, obrazy, druki, miałem samolot, miałem... A teraz mam tysiąc sześćset dolarów. Jezu!
Zerwałem się od stołu i odwróciłem się do androida. Wyciągnąłem pasek ze skórzanej torby i zacząłem bić nim androida. Nie poruszył się.
- Muszę ci przypomnieć - powiedział android - że moja obecna wartość rynkowa sięga 57 tysięcy dolarów. Muszę cię ostrzec, że narażasz na niebezpieczeństwo przedmiot bardzo wartościowy.
- Ty przeklęta zwariowana maszyno! - krzyczał Vandaleur.
- Nie jestem maszyną - odpowiedział android. - Robot jest maszyną. Android jest chemicznym tworem z syntetycznych tkanek.
- Co cię napadło? - krzyczał Vandaleur. - Dlaczegoś to zrobił? Żeby cię piekło pochłonęło! - bił androida bezlitośnie.
- Muszę ci przypomnieć, że nie można mnie ukarać - powiedział. W syntezie organizmu androidów pominięto syndromy przyjemności i bólu.
- To dlaczego ją zabiłeś? - krzyknął Vandaleur. - Jeżeli nie dla przyjemności zabijania, to dlaczego...
- Muszę ci przypomnieć - powiedział android - że kabiny drugiej klasy w tych statkach nie są dźwiękoszczelne.
Vandaleur opuścił pasek i stał, ciężko oddychając, z wzrokiem wbitym w twora, którego był właścicielem.
- Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego ją zabiłeś? - spytałem.
- Nie wiem - odpowiedział.
- Zaczęło się od złośliwych żartów. Drobnych spraw. Małych szkód. Już wtedy powinienem się domyśleć, że coś jest z tobą niedobrze. Androidy nie potrafią niszczyć. Nie potrafią szkodzić. One...
- W syntezie organizmu androidów pominięto syndromy przyjemności i bólu.
- Potem było podpalenie. Potem poważne szkody. Potem napad... ten inżynier na Rigelu. Za każdym razem coraz gorzej. Za każdym razem szybciej musieliśmy uciekać. A teraz morderstwo. Chryste Panie! Co ci jest? Co się stało?
- W mózgu androidów nie umieszczono przekaźników samokontroli.
- Po każdej ucieczce staczaliśmy się niżej. Spójrz na mnie. W kabinie drugiej klasy. Ja, James Paleologue Vandaleur. Kiedyś mój ojciec był najbogatszy... A teraz tysiąc sześćset dolarów całego dobytku. To wszystko, co mam. I ciebie. Żeby cię diabli wzięli!
Vandaleur podniósł pasek, by znów uderzyć androida, ale zgra go opuścił i opadł na fotel, szlochając. W końcu jednak opanował się.
- Instrukcje! - powiedział.
Wielozdolnościowy android zareagował natychmiast. Wstał i czekał na rozkaz.
- Nazywam się teraz Valentine. James Valentine. Zatrzymałem się na Paragonie III tylko na jeden dzień, by się przesiąść na ten statek do Megastera V. Mój zawód: reprezentuję właściciela androida WZ i wynajmuję tego androida w jego imieniu. Cel podróży: osiedlenie się na Megasterze V. Przerób dokumenty.
Android wyjął z torby paszport Vandaleura i inne dokumenty. Wziął pióro i atrament i usiadł przy stole. Dokładnie, bezbłędną ręką - ręką, która mogła kreślić, pisać, malować, rzeźbić, grawerować, tworzyć i budować starannie fałszował papiery Vandaleura. Jego właściciel patrzył na mnie z rozpaczą.
- Tworzyć i budować - mamrotałem - a teraz niszczyć. Boże Święty! Co teraz zrobię? Jezu! Gdybym się tylko mógł ciebie pozbyć! Gdybym nie musiał z ciebie żyć! Boże! Gdybym zamiast ciebie odziedziczył trochę odwagi...
Dallas Brudy była najlepszą projektantką biżuterii na Magasterze. Była niską, krępą, amoralną nimfomanką. Wynajęła wielozdolnościowego androida Vandaleura i kazała mi pracować w swoim sklepie. Uwiodła Vandaleura. Którejś nocy w swoim łóżku spytała znienacka:
- Nazywasz się Vandaleur, prawda?
- Tak - wyjąkałem. - Nie. Nie. Nazywam się Valentine. James Valentine.
- Co się stało na Paragonie? - pytała Dallas Brady. - Myślałam, że androidy nie potrafią zabijać ludzi i niszczyć rzeczy. W czasie syntezy umieszcza się w nich system specjalnych Dyrektyw i Hamulców. Każde przedsiębiorstwo gwarantuje, że nie mogą zrobić nic złego.
- Valentine! - upierał się Vandaleur.
- Och, przestań - powiedziała Dallas Brady. - Od tygodnia już wiem. Przecież nie nasłałam na was glin.
- Nazywam się Valentine.
- Udowodnij. Chcesz, żebym zawołała gliny? - Dallas uniosła się i sięgnęła po telefon.
- Na miłość Boską! Dallas! - Vandaleur poderwał się i próbował wyrwać jej telefon. Odpychała go, śmiejąc się z niego, aż opadł i zaczął szlochać ze wstydu i bezsilności.
- Jak się domyśliłaś? - spytał w końcu.
- Pełno o tym w gazetach. I Valentine jest trochę za podobny do Vandaleur. To nie było najmądrzejsze.
- Nie, nie było. Nie jestem zbyt mądry.
- Twój android ma niezłą listę na sumieniu. Napad. Podpalenie. Niszczenie. A co się stało na Paragonie?
- Porwał dziecko. Zabrał ją na pola ryżowe i zamordował.
- Zgwałcił ją?
- Nie wiem.
- W końcu was znajdą.
- Myślisz, że nie wiem? Chryste Panie! Od dwóch lat uciekamy. Siedem planet w dwa lata. W ciągu tych dwóch lat straciłem przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy dolarów, za każdym razem porzucając, co miałem.
- Lepiej sprawdź, co jest w nim nie w porządku.
- Jak? Mam go oddać klinice do przeglądu? Co bym im powiedział? Mój android zaczął mordować. Naprawcie go. Od razu zawołaliby policję. Zacząłem drżeć. - Zdemontowaliby go w ciągu jednego dnia. A mnie by pewnie zamknęli za udział w morderstwie.
- Dlaczegoś go nie naprawił, zanim zaczął mordować?
- Nie mogłem ryzykować - Vandaleur tłumaczył wzburzony. - Jakby się zaczęli bawić w lobotomię, w przemiany chemiczne, w operacje hormonalne, mogliby zniszczyć jego zdolności. I co by mi zostało do wynajmowania? Jak bym się utrzymywał?
- Mógłbyś sam pracować. Ludzie to robią, zauważyłeś?
- Jak pracować? Wiesz sama, że do niczego się nie nadaję. Jakże mógłbym konkurować z wyspecjalizowanymi androidami i robotami? Nikt nie może, chyba że się ma wybitny talent do czegoś szczególnego.
- Tak. To prawda.
- Całe życie mój stary mnie utrzymywał. Żeby go... Musiała mu się noga podwinąć tuż przed śmiercią. Niczego oprócz androida mi nie zostawił. Mogę się utrzymywać tylko z jego zarobków.
- Lepiej go sprzedaj, zanim gliny was złapią. Mógłbyś się utrzymać z pięćdziesięciu tysięcy. Sprzedaj go i zainwestuj.
- Na trzy procent? Tysiąc pięćset rocznie? Kiedy android zwraca rocznie piętnaście procent swojej wartości? Osiem tysięcy co rok. Tyle zarabia. Nie, Dallas. Muszę się go trzymać.
- A co zrobisz z jego napadami szaleństwa?
- Nic nie mogę zrobić... tylko czekać i modlić się. A co ty teraz zrobisz? - Nic. To nie moja sprawa. Tylko zaraz... coś mi się należy za niemówienie o tym nikomu.
- Co?
- Android będzie pracował u mnie za darmo. Niech kto inny ci płaci, ja będę go miała za darmo.
Wielozdolnościowy android pracował. Vandaleur zbierał opłaty. Starczało mu na wszystkie wydatki. Jego oszczędności zaczęły rosnąć. Kiedy ciepła wiosna Megastera V zmieniła się w upalne lato, zacząłem oglądać farmy i posiadłości. Za rok, dwa moglibyśmy tu osiąść na stałe... jeśli żądania Dallas Brady nie stałyby się zbyt wygórowane.
Pierwszego gorącego dnia latem android zaczął śpiewać w pracowni Dallas Brady. Kręcił się koło elektrycznego pieca, który w połączeniu z upałem z zewnątrz wypełniał sklep żarem. Śpiewał starą melodię, popularną pół wieku temu:
Już nie wymkniesz się gorącu, nie.
Fajnie! Fajnie!
Swoje miejsce porzucaj,
Zwiewaj, zwiewaj
Spokojnie i dyskretnie,
Kochanie...
Śpiewał dziwnym, przerywanym głosem, a jego bezbłędne palce, splecione kurczowo za plecami, drganiami wybijały swój własny dziwaczny rytm. Zdziwiło to Dallas Brady.
- Jesteś w dobrym humorze czy co? - spytała.
- Muszę ci przypomnieć, że w syntezie organizmu androidów pominięto syndromy przyjemności i bólu - odpowiedziałem. - Fajnie! Fajnie! Zwiewaj, zwiewaj, spokojnie i dyskretnie, kochanie...
Jego palce przestały drgać i podniosły ciężkie, stalowe obcęgi. Android zaczął nimi grzebać w żarzącym się palenisku pieca, pochylając się do przodu, by zajrzeć głębiej.
- Uważaj, głupku! - krzyknęła Dallas Brady. - Chcesz tam wpaść? - Muszę ci przypomnieć, że moja obecna wartość rynkowa sięga 57 tysięcy dolarów - powiedziałem. - Narażanie na niebezpieczeństwo przedmiotów wartościowych jest zabronione. Fajnie! Fajnie! Kochanie...
Wyciągnął tygiel jaśniejącego złota z elektrycznego pieca, odwrócił się, zrobił parę obrzydliwych pląsów wciąż idiotycznie śpiewając i chlusnął płynną złotą masą na głowę Dallas Brady. Krzyknęła i upadła, jej włosy i ubranie stanęły w płomieniach, jej skóra pękała. Android wijąc się i śpiewając, lał złoto dalej.
Zwiewaj, zwiewaj, spokojnie i dyskretnie, kochanie... - śpiewał i powoli lał i lał stopione złoto. Potem wyszedł z pracowni i poszedł do hotelowego apartamentu Jamesa Vandaleura. Nadpalone ubranie i wykręcone jakby w zakłopotaniu palce androida ostrzegły jego właściciela, że zdarzyło się coś bardzo złego.
Vandaleur popędził do pracowni Dallas Brady, spojrzał, zwymiotował i uciekł. Starczyło mi czasu, by zapakować jedną torbę i sprzedać parę rzeczy za dziewięćset dolarów. Wziął kabinę trzeciej klasy na Megaster Queen, która odchodziła tego ranka na Lyra Alpha. Wziął mnie ze sobą. Płakał i liczył pieniądze. I znowu zbiłem androida.
A termometr w pracowni Dallas Brady pokazywał pięknie 98,1 ° Fahrenheita.
Na Lyra Alpha zaszyliśmy się w małym hotelu koło uniwersytetu. Tu Vandaleur uważnie tarł moje czoło, aż litery WZ straciły kolor i znikły pod opuchlizną. Za parę miesięcy litery będą znowu widoczne, ale Vandaleur miał nadzieję, że tymczasem zgiełk pościgu za androidem WZ przycichnie. Android został wynajęty przez siłownię uniwersytetu jako zwykły robotnik. Vandaleur, jako James Venice, z trudem utrzymywał się z jego małych zarobków.
Nie było mi tak źle. Większość pozostałych mieszkańców hotelu stanowili studenci, równie ubodzy, ale radośnie młodzi i pełni entuzjazmu. Była wśród nich czarująca dziewczyna o uważnych oczach i bystrym umyśle. Nazywała się Wanda i razem ze swoim chłopcem, Jedem Starkiem, niezmiernie interesowali się zabijającym androidem, o którym pisały wtedy wszystkie gazety galaktyki.
- Badamy ten wypadek - powiedzieli podczas jednego ze studenckich przyjęć, które tym razem odbywało się w pokoju Vandaleura. - Wydaje się nam, że odkryliśmy przyczyny. Napiszemy o tym pracę.
Byli w stanie dużego podniecenia.
- Przyczyny czego? - ktoś chciał się dowiedzieć.
- Szaleństwa androida.
- Na pewno jest to kwestia zespołów sterujących. Nawaliły jakieś przemiany chemiczne. Może to rodzaj syntetycznego raka, co?
- Nie - Wanda spojrzała na Jeda ze źle ukrytym triumfem.
- A więc co to jest?
- Coś specjalnego.
- Co?
- Musiałabym wam wszystko powiedzieć.
- To powiedz.
- Nic z tego.
- Nie powiedziałabyś? - spytałem z naciskiem. - Mnie... nas bardzo interesuje, co może źle działać w androidzie.
- Nie, panie Venice. - powiedziała Wanda. - Jest to niezwykła teoria i musimy ją chronić. Jedna taka praca i będziemy urządzeni na resztę życia. Nie możemy ryzykować, że ktoś nam ją ukradnie.
- Zatem nic nie powiesz?
- Nie. Ani trochę. Nic nie mów, Jed. Jedno tylko powiem panu, panie Venice. Bardzo nie chciałabym być człowiekiem, który jest właścicielem tego androida.
- Myślisz o policji? - spytałem.
- Myślę o projekcji, panie Venice. O przekazywaniu! To jest największe niebezpieczeństwo... i słowa więcej nie powiem. I tak za dużo powiedziałam.
Usłyszałem kroki na zewnątrz i zachrypnięty, cicho śpiewający głos:
- Zwiewaj, zwiewaj, spokojnie i dyskretnie, kochanie...
Mój android wszedł do pokoju, powróciwszy z obchodu siłowni uniwersyteckiej. Nie przedstawiłem go. Dałem mu znak, na który zareagowałem od razu. Podszedłem do beczki z piwem i wyręczyłem Vandaleura w podawaniu gościom. Jego bezbłędne palce drganiami wybijały swój własny rytm. Po chwili przestały się poruszać i dziwny stukot ustał.
Androidy nie były rzadkością na uniwersytecie. Zamożniejsi studenci mieli je oprócz samochodów i samolotów. Android Vandaleura nie wywołał żadnych komentarzy, ale młoda Wanda miała bystre oczy i chwytała rzeczy w lot. Zauważyła moje obtarte czoło i - pochłonięta niezwykłą pracą, Którą mieli wspólnie napisać - idąc z Jedem po przyjęciu na górę do swojego pokoju mówiła:
- Jed, dlaczego ten android ma starte czoło?
- Uderzył się pewnie. Pracuje w siłowni. Przerzucają tam sporo ciężkich rzeczy.
- Nic innego nie przychodzi ci do głowy?
- Co innego?
- To może być wygodne...
- Wygodne? Dlaczego?
- Obtarcie może ukrywać to, co jest wytłoczone na jego czole.
- To nie miałoby sensu, Wando. Nie musisz widzieć znaku na czole, by poznać androida. Nie musisz widzieć znaku fabrycznego na samochodzie, by stwierdzić, że to samochód.
- Nie przypuszczam, że udaje człowieka. Myślę, że udaje androida niższego stopnia.
- Dlaczego?
- Przypuśćmy, że ma na czole WZ.
- Wielozdolnościowy? To dlaczego, u licha, Venice marnuje go przy paleniu w piecu? Mógłby przecież zarabiać więcej... Och... Och! Myślisz, że to jest...?
Wanda skinęła głową.
- Chryste Panie! - Stark zacisnął wargi. - Co zrobimy? Zawołamy policję?
- Nie. Nie jesteśmy pewni, czy to rzeczywiście WZ. Jeżeli okaże się, że jest on WZ i zarazem tym, który zabija, nasza praca i tak ukaże się wcześniej. Mamy wielką szansę, Jed. Jeżeli to jest ten android, możemy przeprowadzić serię testów kontrolnych i...
- A jak możemy się upewnić?
- Łatwo. Podczerwony film. To nam pokaże, co jest pod otarciem na czole. Pożycz kamerę. Kup film. Wkradniemy się jutro po południu do siłowni i zrobimy parę zdjęć. I dowiemy się.
Następnego popołudnia zakradli się do siłowni uniwersytetu. Była to wielka piwnica, głęboko pod ziemią. Mroczna, pełna cieni, rozjaśniona tylko żarzącym się wnętrzem pieca. Ponad hukiem ognia usłyszeli dziwny zawodzący głos, odbijający się od sklepienia:
- Fajnie, fajnie. Swoje miejsce porzucaj. Zwiewaj, zwiewaj spokojnie i dyskretnie, kochanie...
Widzieli pląsającą figurę, tańczącą zwariowaną rumbę w rytmie śpiewanej melodii. Wykręcające się nogi. Wymachujące ramiona. Kurczowo zaciskające się palce.
Jed Stark uniósł kamerę i zaczął robić zdjęcia na podczerwonym filmie. Obiektyw kierował na chwiejącą się głowę. Wtem Wanda krzyknęła, ponieważ ich zauważyłem i biegłem w ich stronę wymachując łopatą z błyszczącej stali. Zmiażdżyła kamerę. Powaliła dziewczynę, potem chłopaka. Jed bronił się przede mną przez beznadziejnie krótką chwilę, nim został obezwładniony na zawsze. Wtedy android zawlókł ich w stronę pieca i powoli, ohydnie wsuwał ich ciała w płomienie. Pląsał i śpiewał. Potem wrócił do mojego hotelu.
Termometr w siłowni pokazywał mordercze 100,9° Fahrenheita. Fajnie! Fajnie!
Kupiliśmy najtańszy możliwy przejazd na Lyra Queen, gdzie Vandaleur i jego android pracowali dorywczo w zamian za posiłki. Podczas nocnych wart Vandaleur siadywał samotnie na końcu kabiny, trzymając na kolanach tekturową teczkę i rozmyślając nad jej zawartością. Teczka była jedyną rzeczą, jaką udało mu się zabrać z Lyra Alpha. Ukradł ją z pokoju Wandy. Było na niej napisane: ANDROID. Zawierała tajemnicę mojej choroby.
A nie było tam nic prócz gazet. Mnóstwo gazet z całej galaktyki, drukowane, na mikrofilmach, grawerowane; offsetowe, fotostatowe... z Rigla Star-Banner... z Paragonu Picayune... z Megasteru Times-Leader... z Lalande Herald... z Lacaille Journal... z Indii Intelligencer... z Erydana Telegram-News. Fajnie! Fajnie!
Nic oprócz gazet. Każda zawierała opis jednego przestępstwa ze straszliwej kariery androida. Każda zawierała również informacje krajowe i zagraniczne, wiadomości sportowe, towarzyskie, prognozę pogody, informacje z zakresu transportu kosmicznego, notowania giełdowe, historie o różnych ludziach, opowiadania, konkursy i zagadki. Gdzieś w tej lawinie nie uporządkowanych faktów była tajemnica, którą odkryli Wanda i Jed Stark. Vandaleur bezradnie wpatrywał się w stertę gazet. Było to ponad jego siły. Swoje miejsce opuszczaj!
- Sprzedam cię - powiedziałem androidowi. - Do diabła z tobą! Sprzedam cię, kiedy wylądujemy na Ziemi. Wystarczy mi trzy procent twojej wartości.
- Moja obecna wartość rynkowa sięga pięćdziesięciu siedmiu tysięcy dolarów - powiedziałem mu.
- Jeżeli nie będę mógł cię sprzedać, oddam cię w ręce policji - powiedziałem.
- Jestem rzeczą wartościową - odpowiedziałem. - Nie wolno narażać na niebezpieczeństwo rzeczy wartościowych.
- Żeby cię piekło pochłonęło! - Vandaleur zaczął krzyczeć. - Co? Stałeś się arogancki? Jesteś pewien, że będę cię chronić? Czy w tym kryje się tajemnica?
Wielozdolnościowy android patrzył na niego, spokojnymi, bezbłędnymi oczami.
- Czasami - powiedział - dobrze jest być rzeczą.
Było 3 stopnie poniżej zera, kiedy Lyra Queen opadła na pole Croydona. Śnieg zmieszany z lodem owiewał pole, szumiąc i wybuchając parą pod rakietowymi silnikami ogona Queen. Zdrętwiali z zimna pasażerowie pognali po pociemniałym betonie do inspekcji celnej, a stamtąd do autobusu, który miał ich zawieźć do Londynu. Vandaleur i android nie mieli ani grosza. Poszli piechotą.
Koło północy dotarli do Picadilly Circus. Grudniowa śnieżna zawieja nie zelżała i statuetka Erosa była pokryta skorupą lodu. Skręcili w prawo, w stronę Trafalgar Square, a potem poszli Strandem w kierunku Soho, trzęsąc się w wilgotnym zimnie. Kiedy minęli Fleet Street, Vandaleur zauważył samotną postać idącą w ich kierunku od strony katedry świętego Pawła. Zaciągnął androida w małą uliczkę.
- Musimy zdobyć pieniądze - wyszeptał. Wskazał zbliżającą się postać. - On ma pieniądze. Zabierz mu je.
- Ten rozkaz nie może być wykonany - powiedział android.
- Zabierz mu je - powtórzył Vandaleur. - Siłą. Rozumiesz. Jesteśmy bez wyjścia.
- To jest wbrew moim podstawowym dyrektywom - powiedziałem. Nie mogę narażać na niebezpieczeństwo czyjegoś życia ani własności. Ten rozkaz nie może być wykonany.
- Na miłość boską! - wybuchnął Vandaleur. - Napadałeś, niszczyłeś, mordowałeś. Nie pleć o podstawowych dyrektywach. Już żadnych nie masz. Zabierz jego pieniądze. Zabij go, jeśli będziesz musiał. Mówię ci, że nie mamy wyjścia!
- To jest wbrew moim podstawowym dyrektywom - powtórzył android. - Ten rozkaz nie może być wykonany.
Popchnąłem androida do tyłu i wyskoczyłem w kierunku nieznajomego. Był wysoki, surowy i godny. Wiało od niego nadzieją skażoną cynizmem. W ręku miał laskę. Zobaczyłem, że był niewidomy.
- Tak? - spytał - słyszę pana obok siebie. O co chodzi?
- Proszę pana... - Vandaleur zawahał się - jestem w beznadziejnej sytuacji.
- Wszyscy jesteśmy w beznadziejnej sytuacji - odpowiedział nieznajomy. - Zupełnie beznadziejnej.
- Proszę pana... potrzebne mi są pieniądze.
- Prosi pan czy kradnie? - niewidzące oczy były skierowane na Vandaleura i androida.
- Jestem gotów na wszystko.
- Ach! My wszyscy jesteśmy. To jest historia naszego gatunku. - Nieznajomy zrobił ruch przez ramię. - Byłem w katedrze, by błagać, przyjacielu. To, czego pragnę, nie może być ukradzione. Czegóż pan pragnie takiego, co, na pana szczęście, można zdobyć kradzieżą?
- Pieniędzy - powtórzył Vandaleur.
- Pieniędzy na co? Zwierzmy się sobie, przyjacielu. Ja panu powiem, dlaczego się modlę, a pan mi powie, dlaczego kradnie. Nazywam się Blenheim.
- Ja nazywam się... Vole.
- Błagałem w katedrze o objawienie, panie Vole. Błagałem o liczby.
- O liczby?
- Tak. Liczby wymierne i niewymierne. Liczby urojone. Liczby całkowite dodatnie. Liczby całkowite ujemne. Ułamki dodatnie i ujemne. Co? Nigdy nie słyszał pan o nieśmiertelnym traktacie Blenheima "Dwadzieścia zer" albo "Różnice pod nieobecność ilości"? - Blenheim uśmiechnął się gorzko. - Jestem czarodziejskim twórcą Teorii Liczb, panie Vole, i wyczerpałem urok liczb dla siebie. Po pięćdziesięciu latach czarodziejstwa starość się zbliża i zapał zanika. Błagałem w katedrze o inspirację. "Dobry Boże modliłem się - jeżeli istniejesz, ześlij mi liczbę!".
Vandaleur powoli uniósł tekturową teczkę i dotknął nią ręki Blenheima. - W tym - powiedział - jest liczba. Ukryta liczba. Tajemnicza. Liczba przestępstwa. Zamienimy się panie Blenheim? Schronienie za liczbę?
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]