[ Pobierz całość w formacie PDF ]

BETHANY CAMPBELL

 

Diamentowa pułapka

(The diamond trap)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Niepotrzebnie zgodziłam się tu przyjść, myślała Dinah, spoglądając ze wzgórza na miasteczko, w którym spędziła minione dziesięć miesięcy i które miała wkrótce opuścić na zawsze. Nie powinna... A jednak stała tutaj, na schodach niewielkiego kościoła, w towarzystwie starszego mężczyzny, zasłuchana w szum drzew kołysanych wiosennym wiatrem. „Do widzenia, do widzenia, do widzenia” – zaszeptały jaworowe liście i nagle ogarnęła ją złość i uczucie beznadziejności. Wzruszyła szczupłymi ramionami i mocno wepchnęła ręce do kieszeni szerokiej spódnicy. Jej towarzysz odgadywał zapewne jej uczucia i liczył się z nimi, a mimo to wolała nie patrzeć mu w oczy. Stała bez ruchu ze wzrokiem utkwionym w dolinę.

Widać stąd było jak na dłoni odrapane zabudowania Kakexii i przytłaczającą wszystko kopalnię – okryte węglowym pyłem zbocze z przepastną gardzielą, gotową połknąć wszystko, czym mogła się radować ta biedna ziemia.

Było niedzielne popołudnie. Dopiero co skończył się rok szkolny i niewielka społeczność górniczej osady zebrała się pod budynkiem szkoły. Dinah powinna być właśnie tam, gdyż skromny festyn, który odbywał się na obskurnym dziedzińcu, zorganizowano w dużej mierze na pożegnanie jej i Willarda Wakefielda.

Ona sama wracała po roku nauczycielskiej pracy do Connecticut, a Wakefield odchodził na emeryturę. Poświęcił szkole w Kakexii długie lata życia, ale teraz, zamiast bawić się na festynie, poprosił ją o spacer na kościelne wzgórze. Zdaje się, że wiem, o co zamierza mnie spytać, myślała z lękiem. Naprawdę nie powinnam była tu z nim przychodzić. Trzeba się było jakoś wykręcić.

Zebrani na dziedzińcu zachowywali się hałaśliwie. Mężczyźni, kobiety i dzieci klaskali w dłonie i wybijali rytm butami. Na szkolnych schodach, które zamieniły się w prowizoryczną scenę, muzykowało trzech nastolatków. Dinah podziwiała tutejszych ludzi. Wbrew wszystkim przeciwnościom losu umieli się cieszyć życiem, a w ich domach często rozbrzmiewała muzyka.

Przemagając nagły ucisk w gardle, obserwowała kapelę, a zwłaszcza szczupłego chłopca w centrum. Był to Roscoe Hockenberry, gitarzysta i wokalista w jednej osobie. Miał dziś na sobie swoje najlepsze dżinsy – wyblakłe wszakże i połatane – znoszone kowbojskie buty i za duży, dobrze już podniszczony kowbojski kapelusz, który spadał mu na odstające uszy. Sterczały śmiesznie na boki niczym uchwyty odwróconego do góry dnem garnka.

Dinah westchnęła bezwiednie. Roscoe... Bardzo lubiła tego chłopca, który był jednocześnie żywym dowodem jej pedagogicznej niemocy. Nie potrafiła zmusić go do nauki – miał dwóje ze wszystkich przedmiotów prócz muzyki. Nie radził sobie z matematyką, dukał, a nie czytał, nie cierpiał lektur, był nie do ujarzmienia. O jego perspektywach wolała nie myśleć. Czekała go praca w kopalni, w której zginął już jego ojciec i starszy brat. Chyba żeby... Znowu ścisnęło ją w gardle. Bzdura, pomyślała. Nie, to niemożliwe. Roscoe jest bez szans.

Nagle poczuła na sobie wzrok Willarda. Przez cały czas stał obok, nie przerywając jej upartego milczenia. Był dyrektorem tutejszej szkoły, a zarazem nauczycielem matematyki i absolutnym idealistą. Gdyby go nie poznała, nie uwierzyłaby, że tacy ludzie w ogóle jeszcze istnieją.

– Cieszysz się, że wyjeżdżasz, czy może ci żal? – zapytał, pochylając lekko głowę.

– I jedno, i drugie – przyznała, po raz pierwszy unosząc ku niemu twarz. – Mamy zapewne podobne odczucia, tyle że ty przeżywasz to jeszcze mocniej.

Oddała Kakexii jeden krótki rok, Willard zaś poświęcił jej sprawom niemal całe życie. Była jego domem w najgłębszym tego słowa rozumieniu. Dziesięć miesięcy temu Dinah przybyła tutaj jako wolontariuszka w bardzo podniosłym nastroju. Miała wypełnić swoje szlachetne zadanie i zniknąć. Teraz jednak widziała jasno, jak wiele pozostało do zrobienia, i czuła się wyjątkowo paskudnie. Wyjeżdżała nie dlatego, że zrobiła, co do niej należało, a dlatego, że po prostu skończył się przepisowy rok.

– No, no, głowa do góry. – Wakefield uśmiechnął się serdecznie. – Zostawiasz za sobą kawał dobrej roboty. Kiedy tu przyjechałaś, takie eleganckie chucherko ze śmiesznie uczesanymi myślami w śmiesznie uczesanej główce, nigdy bym nie przypuścił, że na tyle będzie cię stać. A jednak wszystko to zrobiłaś. I to w jakim stylu!

Dinah podziękowała uśmiechem, lecz nie potrafiła zdobyć się na odpowiedź. Nie uważała wcale, że zrobiła coś nadzwyczajnego. Miała wrażenie, że dopiero teraz, po tych wszystkich miesiącach, zaczyna dostrzegać podstawowe problemy Kakexii i jej mieszkańców. Do wielu, do nazbyt wielu uczniów nie potrafiła w ogóle dotrzeć. A Roscoe, ten tam w dolinie, wyśpiewujący wszystko, co mu w duszy grało, był jej absolutną klęską. Wkrótce ich drogi miały się rozejść na zawsze – jego pochłonie kopalnia, a ona wróci do Connecticut i do dobrobytu. Znajomi z jachtklubu będą ją wynosić pod niebiosa, chwalić za odwagę i dzielność, rozwodzić się nad tym, ile to dobrego zrobiła dla „tych biedaków”. I tylko ona jedna będzie wiedziała, że nic albo prawie nic...

Błyskawicznie odwróciła twarz do Willarda i na moment sczepili się wzrokiem. Rozpaczliwej niepewności pociemniałych niebieskich oczu odpowiedziało spokojne spojrzenie zza okularów.

Wiatr nasilał się i w pewnej chwili przeniesiona mocniejszym podmuchem melodia ze szkolnego podwórka zabrzmiała tuż przy jej uszach. Czysty, nie szkolony głos Hockenberry’ego zawisł w powietrzu, uderzył w kościelny mur i wzbił się w niebo.

– Pewnie pilno ci już do domu – odezwał się Wakefield, jakby ją wypróbowując. – Zaczniesz wreszcie wyższe studia, wyjdziesz za mąż... – Popatrzył znacząco na połyskujący na palcu jej lewej ręki ogromny zaręczynowy diament. Tutaj, w Kakexii, wydawał się niestosowny. Nie pasował do niczego ani do nikogo. Nawet do niej samej.

Powiedz mu, nakazała sobie stanowczo, że o niczym bardziej nie marzysz. Powiedz, że nie możesz się już doczekać wyjazdu, ślubu z Dennisem, studiów w Yale. Że tak, oczywiście, cieszysz się, że za parę dni będziesz już w domu i zaczniesz od nowa żyć tak, jak się wszyscy spodziewają i jak dawno to już za ciebie zaplanowano.

– Nie – odrzekła, wbijając wzrok w ziemię. Wobec Willarda musiała być uczciwa. A co ważniejsze: nie potrafiła dłużej oszukiwać siebie. – Wcale mi się nie śpieszy. Będę bardzo tęsknić. Za ludźmi, szkołą, moimi uczniami...

Rodzina Dinah cieszyła się wielkim prestiżem. MacNeilowie byli bardzo zamożni i od dziesiątków lat piastowali ważne stanowiska w kraju. Protoplasta rodu był założycielem kilku fundacji charytatywnych i kulturalnych, ustanowił też utrzymującą się w rodzinie po dziś dzień tradycję filantropii. Zapisem testamentowym zobowiązywał przyszłych młodych dziedziców rodowej fortuny do ukończenia Ivy College oraz do rocznej ochotniczej pracy w instytucjach publicznych. Dopiero wtedy wolno im było objąć stanowisko państwowe, ewentualnie rozpocząć pracę w którejś z firm należących do MacNeilów lub fundacji. Udział w zarządzaniu rodzinnym majątkiem, a nawet dostęp do niego, był zatem nagrodą za cnotę i posłuszeństwo wobec woli protoplasty rodu. Był to mądry, szczwany Szkot, który wiedział, co robi, pragnąc, żeby wypracowana przez niego fortuna nie doznała uszczerbku, a dziedzicom żyło się wygodnie i bez kłopotów.

Do tej pory Dinah zachowywała się bez zarzutu, podporządkowując swoje życie wymogom rodzinnej tradycji. Rok nauczycielskiej pracy w górniczej Kakexii był krótką, acz pouczającą przygodą; pozwolił jej się zetknąć z ogromem autentycznych ludzkich problemów i twardą rzeczywistością, a także rozwiać mrzonki co do możliwości szybkiej naprawy tego najlepszego ze światów. Ofiarowała zatem rok ze swego życia i tym samym wypełniła zobowiązania. Nikt nie mógłby jej zarzucić, że sprzeniewierzyła się woli dziadka, i nikt nawet by nie zapytał, czy opuszczała tę górniczą osadę z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Obecnie powinna jedynie wrócić do domu i poślubić Dennisa, którego rodzina była jeszcze bogatsza niż jej własna. Mieli być, oczywiście, znakomitym małżeństwem, ponieważ od lat mówiło się, że stanowią idealnie dobraną parę. Zgodnie z ustaleniami powinna również ukończyć studia na wydziale historii i zaraz potem, niemal automatycznie, objąć stanowisko dyrektora muzeum w New Haven. Muzeum było, ma się rozumieć, własnością MacNeilów. Dennis tymczasem miał poświęcić się swojej ukochanej muzyce i dbać o majątek rodziny.

W tym tak precyzyjnie zaprogramowanym, pracowitym i dość wygodnym życiu nie było miejsca na chaos czy rozterki. Mogła czuć się bezpiecznie i pewnie. A jednak wcale jej to teraz nie cieszyło. Zamiast radości odczuwała pustkę.

– Zamyśliłaś się... – Willard ostrożnie przerwał przedłużające się milczenie. – Ten młody człowiek, który na ciebie czeka, ma na imię Dennis, prawda? Pewnie się już za nim stęskniłaś?

Bardzo by chciała móc powiedzieć, że tak właśnie jest. Ale nie było. Sama nie rozumiała dlaczego. Jak zresztą można było nie cieszyć się na myśl o powrocie do kogoś takiego jak Dennis? Miał artystyczną duszę, był znakomicie wykształcony i świetnie wychowany. Znali się od dziecka. Ostatnio jednak, ilekroć pomyślała o małżeństwie z nim, coś krzyczało w niej ostrzegawczo: „Nie! Jeszcze nie! Nie teraz!”.

– Nie potrafię na to szczerze odpowiedzieć – powiedziała bez ogródek. – Coś się ze mną porobiło...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl