[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ELIZABETH BEVARLY
Prezent
Tytuł oryginału
A Doctor in Her Stocking
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Koszmar. W dzisiejszej gazecie też nie ma nic sensownego - mruknęła do siebie Mindy Harmon.
W jednym ręku trzymała nakaz eksmisji wręczony przez administratora, w drugim ściskała plik ogłoszeń o wynajmie mieszkań. Niestety, żadna z ofert nie odpowiadała jej potrzebom, a właściwie raczej skromnym możliwościom kieszeni.
A ponieważ Boże Narodzenie było tuż, tuż, bo zaledwie za trzy tygodnie, w najbliższym czasie nie mogła liczyć na żadną wyjątkową okazję. W każdym razie nie w ciągu nieszczęsnych trzynastu dni, po których zostanie wyrzucona na bruk.
Gdyby miała jeszcze jedną wolną rękę, pogłaskałaby się teraz czule po brzuchu. W maleńkiej kuchence rzuciła nakaz eksmisji na zniszczony stół, który, podobnie jak wszystko w tym mieszkaniu, też był wynajęty, i łagodnymi, okrężnymi ruchami zaczęła pieścić rozwijające się w jej łonie dziecko.
- Zanosi się na to, kochanie, że święta spędzimy na ulicy - powiedziała miękkim głosem. - Chyba że pomoże nam jakaś dobra wróżka.
Mindy głęboko westchnęła. No cóż, nie była to pierwsza w jej życiu trudna sytuacja i z pewnością nie ostatnia.
Teraz jednak, jako przyszła matka, musiała troszczyć się o jeszcze jedną istotę, drobniutką i bezbronną, za której życie ponosiła całkowitą odpowiedzialność.
- Och, Sam! - jęknęła, zwracając się w myślach do zmarłego męża. - Znowu popsułeś nam święta. A ja, głupia, sądziłam, że już nigdy nie zrobisz niczego podobnego.
W porównaniu z tym, co teraz przeżywała, zeszłoroczny wyczyn Sama Harmona wydawał się w gruncie rzeczy błahostką. Były mąż upił się, stracił przytomność i przewrócił choinkę. Drzewko upadło tak nieszczęśliwie, że zajęło się ogniem od kominka. Skończyło się na tym, że spłonął cały dom.
Jakby nie dość tego, że stracili cały dobytek, po pożarze Sam przyznał się żonie, że nie popłacił wszystkich rachunków, w tym nie ubezpieczył siebie i Mindy od nieszczęśliwych wypadków, a domu od ognia.
Z całej tej koszmarnej przygody przynajmniej oboje wyszli żywi i cali. Jedyną dobrą stroną tego wydarzenia był fakt, że Sam wreszcie zrozumiał, iż musi zacząć walczyć ze swoim alkoholizmem. Nie pił przez prawie pół roku i na początku lata wszystko wskazywało na to, że upora się z nałogiem. Postanowili powiększyć rodzinę i w sierpniu okazało się, że Mindy jest w ciąży.
Niestety, dobre czasy skończyły się szybko. Dowiedziawszy się o ciąży żony, Sam upił się na umór i cały koszmar zaczął się od nowa. Niedługo potem, po wyjściu z baru, usiadł pijany za kierownicą i jadąc z ogromną prędkością, rozbił samochód o drzewo. Zginął na miejscu.
Tak więc mając dwadzieścia siedem lat, Mindy została wdową. Ciężarną i bez grosza przy duszy. Polisa Sama ledwie starczyła na pogrzeb i zapłacenie dużej liczby pozaciąganych przez niego długów.
Od śmierci męża upłynęły niespełna cztery miesiące. Mindy miała teraz na głowie moc różnych przyziemnych spraw, wymagających natychmiastowego załatwienia. Przede wszystkim musiała się zatroszczyć o nie narodzone dziecko. O jedzenie i miejsce do spania, opiekę lekarską i niezbędne medykamenty, nie mówiąc już o wyprawce dla dzidziusia.
Na myślenie o zmarłym mężu pozostawało niewiele czasu.
Szczerze powiedziawszy, ich związek nie był szczęśliwy. Pobrali się zaledwie miesiąc po poznaniu i Mindy zbyt szybko uprzytomniła sobie, że wcale nie zna swojego męża. Sądziła, że wychodzi za mężczyznę atrakcyjnego, pełnego optymizmu i uroku. Szybko jednak przekonała się, że po wypiciu alkoholu Sam staje się zupełnie innym, absolutnie nieprzewidywalnym człowiekiem. Pił, i to wiele. Stanowczo zbyt dużo, by ich małżeństwo mogło funkcjonować poprawnie. Mimo to Mindy postanowiła je utrzymać. Za wszelką cenę. Dopóki śmierć ich nie rozłączy.
Rozłączyła.
Sam wracał do domu podpity lub pijany, roztaczając wokół siebie woń alkoholu i perfum. To, że interesował się innymi kobietami, Mindy początkowo składała na karb alkoholu, lecz okazało się, że nawet podczas krótkiego okresu abstynencji Sam zdradzał ją na prawo i lewo.
Łudziła się, że ciąża scementuje ich związek. Mąż podzielał jej entuzjazm, zgadzał się na powiększenie rodziny i pragnął zostać ojcem. Niestety, znów zawiódł żonę. Świadomość, że jako głowa rodziny będzie ponosił odpowiedzialność za dziecko, okazała się zbyt trudna do udźwignięcia dla tego słabego człowieka. Natychmiast wrócił do picia.
Mindy ponownie westchnęła i położyła dłonie na brzuchu. Bieda nie była dla niej czymś nowym. Wychowała się w niedostatku. Ojca nawet nie znała. Od śmierci matki, którą straciła, mając szesnaście lat, utrzymywała się sama. Żyła samotnie, z wyjątkiem czterech lat małżeństwa. Ale i wtedy była zdana wyłącznie na siebie. Podobnie jak teraz, kiedy czekał ją los samotnej matki.
Przełknęła łzy. Wiedziała, że ciężarne kobiety są skore do płaczu. Do rozwiązania zostały jeszcze cztery miesiące. Miała więc przed sobą sto dwadzieścia niespokojnych i pełnych napięcia dni, podczas których będzie łamać sobie głowę, jak ze skromnych zarobków kelnerki utrzymać siebie i dziecko.
A potem? Potem będzie jeszcze trudniej.
Mindy postanowiła wziąć się w garść. Nie było tak źle. Miała jeszcze gdzie mieszkać przez najbliższe dwa tygodnie, miała jako tako zaopatrzoną lodówkę, a także pracę, która zapewniała kiepski, lecz stały dochód.
Za trzy tygodnie będzie Boże Narodzenie. Zdaniem Mindy, były to najpiękniejsze święta. Z atmosferą niemal magiczną i pełną nadziei. A do chwili narodzin dziecka mogło wydarzyć się wiele.
Spojrzała na zegarek i z niepokojem zmarszczyła czoło. Uprzytomniła sobie, że jeśli się nie pospieszy, nie zdąży do pracy na swoją zmianę. Szybko przeczesała długie włosy i na czubku głowy przewiązała je żółtą wstążką. Na cienki, też żółty strój kelnerki nałożyła gruby, biały sweter, bo na sali restauracyjnej bywało zimno. Sięgnęła po płaszcz.
Zamykając za sobą drzwi, uświadomiła sobie, że będzie robiła to jeszcze tylko przez dwa tygodnie. Właściciel budynku eksmitował równocześnie wszystkich lokatorów. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem zamierzał przekształcić dom w spółdzielnię.
Doktor Reed Atchison był w podłym nastroju. Nic dziwnego, skoro zaspał, zaciął się przy goleniu, wpadł w poślizg na oblodzonej drodze i wjechał w zaspę. Potem nie udało mu się w porę skręcić, tak że spóźnił się do pracy.
Wszystko to działo się z samego rana. Później musiał rozstrzygnąć spór między dwiema młodymi dietetyczkami, jak ustawić żywienie jednego z pacjentów, a także wyjaśnić kobiecie, przekonanej, że ma złośliwego guza, iż gastryczne dolegliwości są spowodowane tym, że jej organizm nie toleruje laktozy. Ostatnie cztery godziny spędził na sali operacyjnej. Był zmęczony i bardzo głodny. Jakby tego nie było dość, na oddziale panowała ożywiona, przedświąteczna atmosfera. Na samą myśl o Bożym Narodzeniu robiło mu się niedobrze.
W tej chwili do szatni, z której korzystali chirurdzy całego Szpitala Ogólnego, wpadł doktor Seth Mahoney. Jak zawsze wesoły i roześmiany. Promienny i miły, co dziś jeszcze bardziej niż zwykle rozdrażniło Reeda Atchisona.
To, że obaj zostali przyjaciółmi, było rzeczą całkowicie niezrozumiałą, bowiem pod każdym względem stanowili absolutne przeciwieństwo. Reed, brunet o brązowych oczach i ostrych, surowych rysach twarzy, niczym nie przypominał Setha, niebieskookiego blondyna o chłopięcym wyglądzie. Mieli odmienne poglądy i podejście do życia. A także usposobienia. Kardiochirurg, doktor Atchison, był pesymistą, a neurochirurg, doktor Mahoney, niepoprawnym optymistą.
- O, jesteś! Dzięki Bogu! - na widok Reeda wykrzyknął Seth. - Dopiero co skończyłem operować i jestem głodny jak wilk. Pójdziesz ze mną na kolację?
- Chyba nie mam innego wyjścia - mruknął Reed. Włożył wytarte dżinsy i buty. Na podkoszulek naciągnął beżowy sweter. Przeczesał palcami włosy i potarł dłonią brodę z jednodniowym zarostem. - Ale chodźmy do jakiejś zwykłej knajpy, tak żeby się naprawdę odprężyć. Nie mam ochoty na żadną elegancką restaurację. Znów musiałbym się przebierać.
Seth ściągnął przez głowę szpitalną bluzę i wrzucił ją do kosza na brudną bieliznę. Potem pozbył się spodni i w samych bokserkach podszedł do szafki.
- Możemy sprawdzić, jak karmią przy Haddonfield Road, w restauracji „U Evie". Dwie pielęgniarki jadły tam wczoraj kolację i były bardzo zadowolone.
- Zgoda. - Reed usiadł, czekając, aż Seth skończy się ubierać. - Zjem wszystko, co podadzą. Byleby dużo, bo też jestem piekielnie głodny.
Popatrzył na przyjaciela. Taki młody, a już świetny w swoim fachu, pomyślał. Mimo że sam miał zaledwie trzydzieści siedem lat, przy młodzieńczym Secie uważał się niemal za starca. Doktor Mahoney był swego czasu cudownym dzieckiem. Wcześnie skończył szkołę średnią, a potem bez problemów zaliczył studia medyczne i trzyletni staż. Miał teraz dwadzieścia siedem lat i spore doświadczenie zawodowe.
Inaczej układało się życie Reeda, aczkolwiek w oczach postronnego obserwatora zajmował on zawsze wysoce uprzywilejowaną pozycję społeczną. Pochodził z najlepszej linii Atchisonów, rodziny starej i od pokoleń bogatej. Przodkowie Reeda dorobili się na stali i ropie naftowej, a ponadto byli niezwykle oszczędni. Ciułali każdy grosz, tak jakby byli przymierającymi z głodu biedakami.
Reed nadal mieszkał w rodowej siedzibie w Ardmore, w domu zbyt dużym dla samotnego, zatwardziałego starego kawalera. Posiadał też elegancki apartament w samej Filadelfii, przy Cherry Hill, znacznie bliżej szpitala. Z tego w y - godnego lokum korzystał wtedy, kiedy był zbyt zmęczony, by wracając z pracy, przejeżdżać przez całe miasto.
Zdawał sobie sprawę, że po śmierci rodziców powinien sprzedać podmiejską rezydencję. Komu miałby przekazać ją w spadku? Przecież nie zamierzał pozostawiać po sobie potomków.
Od pokoleń Atchisonowie byli nie tylko ludźmi majętnymi i ustosunkowanymi, lecz także wyrachowanymi, zimnymi, zamkniętymi w sobie i obojętnymi. Reedowi od dzieciństwa nie zbywało na dobrach doczesnych. Uczęszczał do najlepszych szkól, nosił wytworne ubrania, jeździł drogimi samochodami i spędzał wakacje w najmodniejszych kurortach. Ale jego życie było całkowicie pozbawione uczucia i ciepła.
Kiedy teraz to sobie uprzytomnił, z niezadowoleniem zmarszczył czoło. Skąd przyszły mu do głowy takie idiotyczne myśli? Nigdy nie łaknął ciepła ani serdeczności. Wszelkie oznaki uczuć uważał za dowód słabości.
Z tego zapewne powodu jego emocjonalne życie nie było zbyt bogate, a, prawdę powiedziawszy - żadne. Niemal z całkowitą obojętnością traktował sprawy seksu, mimo że jak każdy normalny mężczyzna miał potrzeby fizyczne. Nie lubił towarzyskich spotkań, ale też nie żył jak mnich. Niestety, prawie wszystkie jego związki kończyły się z tego samego powodu - okazywał zbyt małe zainteresowanie seksualnym partnerkom.
Prowadził spokojne, unormowane życie i był z tego zadowolony. Dlaczego miałby się z kimś wiązać? Po co mu czułości jakiejś rozhisteryzowanej kobiety?
Reed Atchison głęboko westchnął. Robił się sentymentalny przed Bożym Narodzeniem. Rodzinne święta. Wszyscy wokoło bez przerwy mówili na ten temat. W telewizji pokazywano ckliwe sceny spotkań po latach rozłąki. Gdzie tylko się odwrócił, składano mu życzenia wesołych i szczęśliwych świąt!
Tak jakby mógł mieć szczęśliwe święta. Lub udane rodzinne życie. Reed Atchison z niechęcią wzruszył ramionami. Tego rodzaju rozmyślania nie prowadziły do niczego dobrego.
- Hej, kolego, wyglądasz tak, jakbyś potrzebował uścisku czułej kobiety.
Słowa mocno ubodły Reeda. Zobaczył, że Seth się śmieje.
- Przestań się wygłupiać - warknął rozzłoszczony.
Podniósł się z miejsca. Był znacznie wyższy niż Seth i solidniej zbudowany. Uświadomienie sobie tego faktu sprawiło mu przyjemność.
- Masz tak ponurą minę, jakbyś przed chwilą stracił najlepszego przyjaciela - stwierdził rozbawiony Seth.
- Tylko mnie nie prowokuj - pół żartem, pół serio ostrzegł Reed.
Pogodny Seth nie podjął wyzwania.
- Rozchmurz się. Przecież zbliża się Boże Narodzenie.
- Boże Narodzenie - jak echo powtórzył Reed. - Jeszcze jeden powód, aby człowiek czuł się podle.
- Nigdy nie spotkałem faceta, który tak jak ty nie znosi żadnych świąt - zauważył Seth. - To nienormalne. Muszę wydobyć z ciebie jakieś ludzkie cechy.
- Czeka cię bardzo ciężka praca.
- To żaden problem. Od czego jestem chirurgiem? Wiem, co tkwi w człowieku.
Co we mnie tkwi? Reed zamyślił się na chwilę.
- Między nami istnieje duża różnica - mruknął do przyjaciela.
- Tylko jedna?
- Dla ciebie szklanka wody jest zawsze w połowie pełna, a dla mnie w połowie pusta. To miałeś na myśli?
- Mniej więcej - odparł Seth. - Staram się widzieć dobre strony naszej egzystencji. To pomaga radzić sobie ze złymi.
- Och, zaraz powiesz, że dobro zwycięża zło - mruknął Reed. - Mimo że wokoło widzisz wszędzie ubóstwo, nienawiść, terroryzm, wojny...
- A także miłość, honor, naukę, sztukę, piękno... - zaczął wymieniać Seth.
Reed nie zamierzał łatwo się poddać.
- Choroby, śmierć, zbrodnie, narkotyki... - wyliczał dalej.
- Muzykę, słodycze... - ciągnął Seth.
- Dobrze, już dobrze - przerwał mu Reed. - Niech każdy z nas pozostanie przy swoim zdaniu.
- Nie ma mowy - zaprotestował Seth. Zdumiony Reed spojrzał na przyjaciela.
- Nigdy przedtem nie oponowałeś.
- Fakt. Ale mamy okres przedświąteczny. Najlepsza pora roku, by skoncentrować się na tym, co dobre. Powiem szczerze, ten twój bezustanny pesymizm już okropnie mnie zmęczył. - Reed otworzył usta, lecz przyjaciel nie dał mu dojść do słowa. - Dzisiaj dowiodę ci, że to ja mam rację.
- W jaki sposób? - podejrzliwie zapytał Reed.
- Uważasz, że w ludziach przeważają złe cechy?
- Tak.
- Założę się, że się mylisz. Reed uśmiechnął się pobłażliwie. Lubił zakładać się z Sethem, bo zawsze wygrywał.
- Co zyskasz, jeśli przegram? I jak, do licha, zamierzasz udowodnić coś tak abstrakcyjnego?
- Nadchodzi Boże Narodzenie. Ludzie stają się lepsi.
- Nic podobnego, nadal nawzajem się nienawidzą. Na każdym kroku walczą ze sobą.
- Mylisz się - oświadczył Seth. - Założę się, że w ciągu najbliższych kilku godzin po opuszczeniu szpitala będziemy świadkami jakiegoś całkowicie bezinteresownego, spontanicznego aktu dobrej woli. Razem spędzimy resztę wieczoru i przekonasz się, że życie nie jest pasmem udręk.
- Mamy przed sobą niespełna pięć godzin - stwierdził Reed, spoglądając na zegarek. - Jesteś, jak zwykle, niepoprawnym optymistą.
- Przekonasz, się że wygram - oświadczył rozweselony Seth. - A jeśli nie, to zafunduję ci letni urlop w Szkocji. Luksusowy. Z golfem. Pojedziemy obaj. Nie zapłacisz ani grosza.
- Dorzucisz do tego butelczynę przedniej whisky? - po krótkim namyśle zapytał Reed.
- Zgoda. Ale jeśli ja wygram, ty zrobisz dobry uczynek. Osobiście i całkowicie bezinteresownie.
- Tylko tyle?
- Mówisz tak, jakby zrobienie komuś przysługi nic nie kosztowało.
- ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]