[ Pobierz całość w formacie PDF ]

LAURIEN BERENSON

 

 

 

Przypadkowy pasażer

 

 

 

 

The Sweetheart Deal

 

 

 

 

 

Tłumaczyła: Małgorzata Kołodzińska

ROZDZIAŁ 1

 

Benjamin West nacisnął przycisk oznaczony literą „L” i czekał cierpliwie, aż drzwi zamkną się i winda zacznie zjeżdżać na dół. W lustrze widział odbicie swojej twarzy, której wyraziste rysy wyglądały nieco wojowniczo. Schylił się i postawił walizkę na podłodze, po czym poprawił wiśniowy szalik i starannie wygładził poły granatowego płaszcza.

Problemy i sposoby ich rozwiązania, pomyślał zirytowany, gdy drzwi windy otworzyły się na parterze. Czasami zbyt wiele było tych pierwszych i zdecydowanie za mało tych drugich.

W dni takie jak ten zastanawiał się, dlaczego w ogóle zajął się handlem nieruchomościami i budownictwem. Ostatnie przedsięwzięcie Bena, budowa Westcon Tower, była już opóźniona o kilka tygodni, a w dodatku robotnicy grozili strajkiem. Umowa dotycząca pewnej posiadłości na Lower West Side, która jeszcze tego ranka wydawała się całkiem pewna, wieczorem stanęła pod znakiem zapytania. Na dodatek szofer Bena zadzwonił z lotniska Kennedy’ego z informacją, że z powodu korków na autostradzie będzie do dyspozycji za parę godzin. Wszystko po staremu w Nowym Jorku.

Gdyby tego wieczora pojawiły się jeszcze jakieś kłopoty, powinien zająć się nimi Donald, asystent Bena. Benjamin West zostawił wprawdzie wiadomość, gdzie można go znaleźć, ale Uczył na to, że nie będzie już potrzebny do jutrzejszego ranka. Po takim dniu jak dzisiaj bardziej niż zwykle potrzebował ciszy i spokoju, które zapewniał wiejski dom w Wilton.

– Dobry wieczór, panie West.

Ben skinął głową odźwiernemu i wyszedł na ulicę. Lodowaty wiatr szalał między drapaczami chmur. Portier rozglądał się w poszukiwaniu czarnej limuzyny marki Lincoln, która zazwyczaj oczekiwała przy krawężniku. Tym razem jednak jej nie było. Zastanawiał się, czy powinien wezwać taksówkę, ale z tego, co słyszał, szef równie chętnie korzystał z metra, jak z samochodu. Trudno zgadnąć, czego taki człowiek sobie życzy. Z jego twarzy nie dało się niczego wyczytać. Biurowa plotka głosiła, że West zawierał transakcje na miliony dolarów z taką samą nonszalancją, z jaką inni podejmowali decyzje dotyczące wyboru posiłku. Zimnokrwisty gad – oto czym był. Teraz pewnie nawet nie marzł.

Odźwierny obserwował, jak West skręca za róg i znika, po czym wycofał się do budynku. Gdyby West potrzebował jego pomocy, poprosiłby o nią. W tej sytuacji lepiej było pozostawić rzeczy własnemu biegowi. Taki człowiek z pewnością nie będzie miał kłopotów ze złapaniem taksówki.

 

* * *

 

Zobaczyła go w świetle latami, gdy stał machając ręką. Wydawało się jej, że oczy mężczyzny utkwione są w niej, chociaż nie było możliwe, aby mógł dostrzec cokolwiek w ciemnym wnętrzu taksówki.

Dzisiejszej nocy było mało pracy. Od kilku minut Kate zastanawiała się, czy nie zostawić taksówki w garażu i nie pójść do domu, żeby chociaż trochę się przespać. Praca na dwie zmiany – i to już od stycznia – zaczynała się na niej mścić. Osiem godzin w butiku na Upper East Side, potem następne osiem w taksówce... Było to mordercze tempo, ale gdyby udało jej się wytrzymać do września, mogłaby zapłacić za trzeci rok studiów prawniczych na uniwersytecie w Nowym Jorku. Jakoś sobie poradzi. Zawsze tak było. Warto dążyć do obranego celu. Nie miała wątpliwości, o co chodzi temu mężczyźnie. Był zdecydowany złapać taksówkę. Trudno. Ostatni kurs i wreszcie znajdzie się w domu.

– Dokąd pan chce jechać? – zapytała. Wzdrygnęła się, gdy do środka wdarł się podmuch zimnego powietrza. Automatycznie zerknęła w lusterko, aby przyjrzeć się pasażerowi. Kobieta prowadząca taksówkę nocą w Nowym Jorku musi być ostrożna. Mężczyzna nie wyglądał niebezpiecznie. Zmierzwione przez wiatr ciemne włosy były starannie przystrzyżone i świeżo umyte. Elegancki płaszcz uszyto z czystej wełny. Oprawiona w skórę aktówka, którą położył obok siebie, wyglądała na kosztowną. Widniały na niej inicjały BDW. Pasażer wydawał się zamożnym mężczyzną, który kwotę równą jej zarobkom przeznaczał zapewne na napiwki.

Znowu zerknęła na jego twarz. Rysy jakby znajome: mocna szczęka, nos o szlachetnym kształcie, brązowe oczy okolone długimi rzęsami i gęste brwi. Nagle uświadomiła sobie, skąd go zna. Jej spojrzenie powróciło do inicjałów na walizce. To był on. Na ułamek sekundy oczy Kate rozszerzyły się, by za moment przybrać swój zwykły wyraz. Obserwującemu ją Benowi spodobało się to. Zazwyczaj kobiety reagowały bardziej emocjonalnie. Niektóre uśmiechały się prowokująco i przysuwały bliżej. Inne natychmiast chciały rozmawiać o interesach. Odkąd „Cosmopolitan” przyznał mu tytuł Mężczyzny Miesiąca, a „Business Week” zamieścił jego zdjęcie na okładce, praktycznie nie miał chwili spokoju. Tego rodzaju sława była wątpliwym zaszczytem, bez którego mógłby się znakomicie obejść. Zachowanie kobiety prowadzącej taksówkę było przyjemną odmianą. Nazywała się Kate Hallaby, jak odczytał z licencji przyczepionej do tablicy rozdzielczej.

– Dokąd pan chce jechać? – zapytała ponownie. Nie odwróciła się, lecz ich spojrzenia zetknęły się w lusterku. Zwrócił uwagę na intensywnie niebieski kolor jej, oczu. Były duże i błyszczące. Patrzyła na niego wyjątkowo chłodno.

Uznał, że dziewczyna ma ładną twarz, ale jej uroda nie rzucała się w oczy. Na ulicy pewnie by jej nie zauważył. Piegi na nosie i pełne usta sprawiały, że wyglądała bardzo młodo.

Oderwał wzrok od lusterka i zaczął się jej przyglądać.

Zauważył, że prawie wszystkie włosy ukryła pod wytartą baseballową czapeczką. Kosmyki, które wymykały się spod nakrycia głowy, miały piękny kasztanowy odcień. Jeżeli dziewczyna umie prowadzić samochód równie dobrze jak wygląda, wkrótce powinien znaleźć się w domu.

– Czy kurs poza miasto również wchodzi w grę? – zapytał.

Nadzieja na miękkie łóżko i kubek gorącego kakao rozwiała się. Kate nie mogła odmówić. Przed siedzeniem dla pasażera widniała tabliczka informująca go o zakresie usług.

– Tak, oczywiście – odpowiedziała niechętnie. – Licznik będzie włączony przez cały czas, a pod koniec kursu wezmę podwójną opłatę. Płaci pan także za wjazd na autostrady.

– Doskonale – skinął głową Ben. – Proszę mnie zawieźć do Wilton w Connecticut. Wie pani, gdzie to jest?

Kate miała zamiar się odwrócić, by spojrzeć na mężczyznę, ale się rozmyśliła. Wilton w Connecticut? Nawet o tej porze, późnym wieczorem, jazda zajmie co najmniej trzy godziny. Ale on oczywiście nawet nie zapytał, czy jej to odpowiada. Najwyraźniej w jego mniemaniu nie miała więcej praw niż wszyscy ci, których opłacał, żeby prześcigali się w dogadzaniu mu.

– Oczywiście, proszę pana – warknęła i ujrzała, jak mężczyzna z irytacją unosi brwi. Uruchomiła silnik i zerknęła do tyłu, aby sprawdzić, czy droga jest wolna, po czym zjechała na ulicę.

Dlaczego trafił mi się właśnie on? – złościła się w duchu, jadąc na północ w kierunku Madison Avenue. I dlaczego musi jechać aż do Connecticut? Nigdy by się nie domyślił, jak bardzo kusiło ją, żeby zostawić go na środku ulicy i zaproponować, aby poszedł na piechotę. Jednak gdyby odważyła się na coś podobnego, jej szef Arnie – właściciel niewielkiego przedsiębiorstwa taksówkowego – udusiłby ją własnymi rękami. Już jakiś czas temu ostrzegł ją przed nieodpowiednim zachowaniem.

Kate przyśpieszyła, aby przejechać skrzyżowanie na żółtym świetle i skręciła raptownie, unikając zderzenia z nieprawidłowo skręcającą taksówką. Zaklęła dosadnie. Słowa, które dobiegły z tylnego siedzenia, podczas gdy samochód zarzucił gwałtownie, były równie niecenzuralne. Uśmiechnęła się nieznacznie, a kiedy zerknęła w lusterko, ujrzała, że West pochyla się nad otwartą teczką i usiłuje pracować.

„Pracoholik” – tak pisano o nim w gazetach. Brukowa prasa napomykała również o bardziej interesujących faktach z jego życia. Jedno było pewne – czego by się Benjamin West nie tknął, zawsze mu się udawało. Zawarł kilka największych transakcji w historii Nowego Jorku i jego podobizna błyskawicznie znalazła się na wszystkich niemal okładkach pism ukazujących się w mieście. Ten człowiek miał olbrzymią władzę, zbyt dużą jak na jedną osobę.

Kate przyśpieszyła i samochód podskoczył na zakręcie. Z Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy wyjechali na autostradę.

Samochód zwolnił i Ben ujrzał, że zbliżają się do wjazdu na most Triborough. Kate bez słowa wyciągnęła rękę po pieniądze.

– No cóż – Ben nie mógł odmówić sobie zgryźliwej uwagi. – Gdyby dojechała pani aż do mostu Willis Avenue, moglibyśmy zaoszczędzić te pieniądze.

– Ma pan rację – zgodziła się Kate. Wzięła od niego monety, po czym nacisnęła pedał gazu. – Jestem jednak pewna, że może pan pozwolić sobie na tę stratę.

Coś podobnego, pomyślał Ben. Nie był przyzwyczajony do tego, żeby ktokolwiek zwracał się do niego w tak mało uprzejmy sposób, a już na pewno nie kobieta prowadząca taksówkę, która mogła wiedzieć o nim tylko to, o czym pisała prasa.

– Proszę posłuchać. – Ben odsunął do końca dzielącą ich szybę i nachylił się ku dziewczynie. – Za kogo pani się uważa? Ma pani czelność mówić mi, jak mam wydawać swoje pieniądze?

– To pan postanowił jechać z Nowego Jorku do Connecticut taksówką – zauważyła Kate. – To pana zachcianka, a nie moja. A poza tym... – zerknęła na niego kątem oka – jeżeli może pan pozwolić sobie na mieszkanie w Westcon, rozrzutność musi być pana dominującą cechą.

Ben sapnął ze złości. Celowo go prowokowała. Najważniejsi ludzie w mieście począwszy od polityków, a skończywszy na przewodniczących zarządów największych firm, obawiali się jego gniewu, ale ją to zupełnie nie obchodziło. Kate Hallaby miała zimną krew. Ponadto fakt, że aby z nią rozmawiać, musiał siedzieć na brzegu fotela, jak uczeń w gabinecie dyrektora, nie wpływał korzystnie na jego samopoczucie.

– Jest ogromna różnica między wydawaniem dużej ilości pieniędzy, aby mieć pewność, że coś zostało dobrze zrobione, a rozrzutnością – burknął.

– Z pewnością – łagodnie zgodziła się Kate.

Zaczął padać gęsty, mokry śnieg. Kate włączyła wycieraczki i skoncentrowała się na prowadzeniu auta. Ujmując mocniej kierownicę, zastanawiała się, czy czasem nie była zbyt nieuprzejma dla Westa. W końcu on osobiście nic jej nie zawinił i w gruncie rzeczy nic ją nie obchodził. Chodziło o to, co sobą uosabiał. Szczerze nie znosiła ludzi ze szczytów drabiny społecznej, którzy posiadali władzę, pozwalającą im podporządkowywać sobie innych. Nie zastanawiali się nawet, jak ich decyzje wpłyną na życie jednostek. Spotykała już tego rodzaju osobistości – oczywiście mniej wpływowe – kiedy pięć lat temu, świeżo po maturze, zaczęła pracować w biurze porad prawnych w dzielnicy Bronx.

Kate przekonała się, jak dalece ludzie z niższych klas zależą od bogatych. Ludzie ci byli zbyt biedni lub niewykształceni, żeby się przeciwstawić. Potrzebowali kogoś, kto będzie wierzył w ich racje: kogoś, kto będzie za nich walczył.

To pierwsze zadanie było łatwe, drugie wymagało przygotowania. Kate zaczęła studiować prawo, żeby dowiedzieć się, jak bronić pokrzywdzonych. Zdobywanie wiedzy nie było łatwe. Cztery długie lata godzenia zajęć na uczelni z jedną i drugą pracą, oszczędzania na posiłkach i dzielenia mieszkania z przyjaciółką, żeby mniej wydawać na komorne. A i to okazało się za mało. Gdyby wystarczyło jej pieniędzy, zrobiłaby dyplom w czerwcu. W tej sytuacji postanowiła spróbować w styczniu. Jednak w takie dni jak dzisiaj zaczynała wątpić, czy dopnie celu.

– Nie lubi mnie pani, prawda?

Niespodziewane pytanie przerwało jej rozmyślania. Kate odwróciła się i ujrzała, że West wciąż pochyla się w jej kierunku. Przyglądał się jej bardzo uważnie.

– Nie znam pana, panie West. Nie potrafię powiedzieć, czy pana lubię, czy nie.

– Zna pani moje nazwisko, chociaż się nie przedstawiłem. Domyślam się, że musi pani wiedzieć o mnie także inne rzeczy.

Kate wzruszyła ramionami. Doskonale rozumiała, co miał na myśli.

– Przypuszczam, że czytała pani o sprawie rozwodowej, w którą byłem zamieszany. „National Investigator” rozpisywał się o tym z ogromną przyjemnością.

Kate nie odwróciła się, ale słuchała uważnie.

– Niestety – ciągnął Ben – ten brukowiec zapomniał dodać, że utrzymywałem kontakty nie z żoną, lecz z mężem, i w dodatku czysto zawodowe. Ta kobieta uznała, że praca męża odciąga go od niej i podała moje nazwisko, żeby wzbudzić sensację. Udało się jej i została gwiazdą jednego wieczoru. Brukowa prasa tak całą historię opisała, jak byśmy mieli romans.

Kto w Nowym Jorku nie słyszał o tej sprawie? Plotkarze uwielbiali takie sensacyjne opowieści, błyskawicznie puszczali je w obieg, dodając od siebie kilka pikantnych szczegółów.

– Ciekawe, dlaczego pan uważa, że powinnam znać tę historię? – odezwała się Kate lekceważąco. – Czy dlatego, że prowadzę taksówkę? Panie West, sądzi pan, że moje lektury ograniczają się do wątpliwej jakości pisemek?

– Oczywiście, że nie – szybko odpowiedział Ben. Po raz kolejny przyparła go do muru i wcale mu się to nie podobało. – Myślałem tylko, że...

– Wiem – przerwała mu Kate. – Sądzi pan, że taka mała, głupia kobietka jak ja nie byłaby w stanie zrozumieć nawet jednego słowa z „Wall Street Journal”.

– Wcale nie to miałem na myśli. Do diabła, pani wmawia mi coś, czego nie powiedziałem!

– Doprawdy, Panie West?

Nagłe szarpnięcie przykuło uwagę Kate. Samochód wjechał na lód i wpadł w poślizg. Oderwała nogę od pedału gazu i skręciła. W ciągu kilku sekund znaleźli się z powrotem na autostradzie, ale serce Kate biło jak oszalałe.

Ben westchnął, wpatrzony w słup, na którym omal nie wylądowali.

– Byliśmy blisko – stwierdził.

– Zbyt blisko – mruknęła Kate. Nie pokonali nawet połowy drogi, a warunki pogarszały się z minuty na minutę. Zwolniła i wlekli się teraz – według nowojorskich norm – jak zmęczony żółw. Będzie dobrze, jeżeli dojadą do Wilton około północy.

– Utkniemy w tym śniegu – powiedział Ben, obserwując jej rozpaczliwe wysiłki. – Nie ma pani jakiegoś urządzenia do usuwania śniegu?

– Niestety, nie. – Kate nie odrywała spojrzenia od drogi.

– Arnie nie ma zbyt dużo pieniędzy, a poza tym uważa, że w Nowym Jorku śnieg nie pada. Nie ma prawa.

– Jeżeli pani tego nie zauważyła, to przypomnę, że nie jesteśmy już w Nowym Jorku.

Kate rzuciła mu urażone spojrzenie. Jej oczy mówiły wyraźnie: A czyja to wina?

– W porządku, ma pani rację. Jazda taksówką do Connecticut akurat teraz nie była moim najlepszym pomysłem.

Jeśli miały to być przeprosiny, to były mało przekonujące i zdecydowanie spóźnione. Gdyby West wpadł na ten pomysł godzinę temu, leżałaby teraz w ciepłym łóżku, zamiast walczyć ze śnieżycą.

– Nie zainteresował się pan prognozą pogody? – zapytała ostro. – Wiedziałby pan, że bezpieczniej byłoby jechać pociągiem.

– A kto ma na to czas? – westchnął Ben, po czym spojrzał na nią uważnie. – A pani? Siedząc cały dzień w tej taksówce, musiała pani coś słyszeć o zbliżającej się śnieżycy.

– Pewnie bym słyszała – zgodziła się Kate – gdybym spędziła w taksówce cały dzień. Zaczynam pracę dopiero o szóstej.

– O szóstej? – Ben zesztywniał. – Niech pani mi nie mówi, że jest pani jedną z tych ambitnych aktoreczek, które spędzają całe dnie chodząc na niezliczone zdjęcia próbne, po których zawsze odpadają?

– Niezupełnie – odparła sucho Kate. – Ale domyślam się, dlaczego pan tak uważa. Pan chyba sądzi, że kobieta stanowi tylko element dekoracyjny?

– Nigdy nie wygłaszałem podobnych opinii!

– Nie musiał pan. Pana postępowanie mówi samo za siebie. Nie czytałam „National Investigator”, panie West, ale zwykle przeglądam „Daily News”, w którym ukazał się artykuł Liz Smith o panu.

– Dobry Boże! – Ben ciężko opadł na siedzenie. Niespodziewanie zdał sobie sprawę, że ich słowny pojedynek wydaje mu się interesujący. Dawno już nie rozmawiał z równie wygadaną kobietą. Oczywiście, było jeszcze kilka rzeczy, których powinna się nauczyć.

– Nikt pani do tej pory nie informował, że kiedy rozpoczyna się z kimś walkę, obowiązuje zasada nazywania przeciwnika po imieniu?

Kate nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– A więc my walczymy, Ben?

Spodobała mu się łatwość, z jaką zaczęła mówić mu po imieniu, i sposób, w jaki to imię wymówiła – zwięźle i pewnie. Jeszcze bardziej spodobał mu się jej uśmiech.

– Tak mi się wydaje – odparł. Ku własnemu zdumieniu, wcale nie był tego pewien. Kiedy przyglądał się Kate, która przygryzając dolną wargę skupiła się na prowadzeniu, przyczyna niepewności wydała mu się nagle jasna.

– Albo walczymy, albo flirtujemy.

– Flirtujemy? – roześmiała się szczerze Kate. – Nie ma mowy!

– No, no, no. – Ben usadowił się wygodnie i wziął głęboki oddech, zamierzając zadać celny cios. – Dobry gracz nie powinien oszukiwać.

Kate zesztywniała. Już po raz drugi ją zaskoczył. Nie miała ochoty na zawieranie bliższej znajomości z Benjaminem Western, ale też nie chciała być niegrzeczna.

– Przepraszam, jeżeli cię uraziłam. Jestem pewna, że miliony kobiet chciałyby z tobą flirtować. Kłopot w tym, że ja nie jestem jedną z nich.

– To niedobrze.

Kate westchnęła cicho. W cokolwiek by nie grał, nie zamierzała podejmować tej gry. Doskonale potrafił manipulować ludźmi. Na tym przecież między innymi polegał jego zawód. Nie oznaczało to jednak, że ona zatańczy jak on jej zagra.

– Muszę zatankować – zmieniła temat. – Będziemy musieli zjechać. Postaram się znaleźć czynną stację.

– Jasne – zgodził się Ben. – Wszystko, co zechcesz. Dotarli do samoobsługowej stacji. Kate wyskoczyła z samochodu i napełniła bak, po czym wysunęła rękę po pieniądze.

– Kiedy ostatnio coś jadłaś? – zapytał Ben, gdy wróciła do auta.

– Jakiś czas temu – odpowiedziała sucho Kate. Nie widziała potrzeby wyjaśniania mu, na ilu posiłkach dzisiaj zaoszczędziła. – Chyba nie chcesz, żebyśmy się teraz zatrzymali?

– Jasne, że nie. Ale pomyślałem, że zanim ruszymy, moglibyśmy kupić kilka pączków. Ja stawiam.

– Ostatni z wielkich rozrzutników – skomentowała Kate i była przyjemnie zaskoczona, widząc uśmiech na twarzy Bena Westa.

– Ejże. – Rozłożył ręce w geście bezradności. – Jeżeli nie masz ochoty na ciepły, pyszny pączek, to już nie moja sprawa.

– W porządku – roześmiała się Kate. – Skoro tak uprzejmie zapraszasz. Proszę o jeden ciepły, pyszny pączek.

Czekała w samochodzie, podczas gdy Ben poszedł po zakupy. Gdy wrócił, wydawało się jej zupełnie naturalne, że usiadł na miejscu obok kierowcy zamiast z tyłu. Tak samo, jak naturalny był śmiech z faktu, że ich ręce zderzyły się, kiedy równocześnie sięgnęli po pączki.

– Panie mają pierwszeństwo – nalegał Ben.

– Nie, ty pierwszy. Wyjadę na autostradę i dopiero potem zjem.

Gdy znaleźli się już na drodze, szybko uporała się z dwoma pączkami, popijając je wodą mineralną.

– Podobają mi się damy, które wiedzą, jak należy jeść – zauważył Ben, gdy Kate oblizywała palce z okruszków.

– A mnie podobają się mężczyźni, którzy nazywają mnie damą. – Kate chciała, aby zabrzmiało to żartobliwie, ale wyszło wręcz odwrotnie.

Czuła, że patrzy na nią, i odwróciła głowę, by odwzajemnić jego spojrzenie. Wyraz twarzy Bena złagodniał, ostre linie zmiękły. Zniknął magnat – pozostał zwykły mężczyzna. Zaczęła się zastanawiać, co jeszcze może się zdarzyć. Przez krótką chwilę nie mogła oderwać od niego wzroku.

Gdyby to zrobiła, być może zauważyłaby lód. Nie mieli żadnych szans, gdy opony zaczęły się ślizgać i samochód stoczył się z drogi.

ROZDZIAŁ 2

 

– Zobacz, co zrobiłeś!

– Ja? – ryknął Ben. Wyjrzał przez okno i stwierdził, że tkwią w zaspie. – To ty wpakowałaś nas w ten rów.

– Nigdzie nas nie wpakowałam. – Kate szybko wyłączyła silnik. – Wierz mi, zawinił samochód.

– Zwalanie na samochód nic nie da. – Ben klął głośno, próbując otworzyć drzwi.

– To wszystko przez nagłą utratę rozumu – mruknęła do siebie Kate, przypominając sobie przeciągłe spojrzenie sprzed kilku minut. Patrząc teraz na zaczerwienioną, rozzłoszczoną twarz Bena, nie dostrzegła na niej żadnych śladów poprzedniej łagodności. Zresztą może jej się wtedy tylko wydawało?

– Zamierzam się wydostać i sprawdzić, czy wszystko jest tak źle, jak wygląda – burknął Ben.

– Nie bądź śmieszny. – Kate zerknęła na jego buty z drogiej, miękkiej skóry. Z pewnością nadawały się wyłącznie do chodzenia po dywanach. – Zniszczysz sobie buty, a poza tym to ja jestem kierowcą i ja nas stąd wyciągnę.

Wiedząc, że będzie próbował protestować, Kate otworzyła drzwi i pośpiesznie wygramoliła się z samochodu. Było gorzej, niż się spodziewała. Obydwa prawe koła zagrzebane były w śniegu. Nawet gdyby posiadali odpowiednie narzędzia – a przecież ich nie mieli – nie było żadnej gwarancji, że zdarte opony będą nadawać się do dalszej jazdy.

Przedzierając się przez zaspę, Kate dotarła do tylnej części samochodu i oparła się o karoserię. Wóz nawet nie drgnął. Bez wątpienia znaleźli się w pułapce.

Rozejrzała się po okolicy. Po obu stronach szosy rozciągał się las. Wcześniej mijali jakieś domy, tutaj jednak było pustkowie.

– No i jak? – spytał Ben.

– Kiepsko. Nawet nie próbuj wychodzić. Dzisiaj już nigdzie nie pojedziemy.

– Jesteś pewna?

– Jak najbardziej. – Kate podeszła i wyjęła kluczyki ze stacyjki. – Opony są zniszczone, a samochód zarył się głęboko w śniegu. Jedyne narzędzia, jakie posiadamy, to nasze własne ręce, więc odkopanie samochodu może nam zająć kilkanaście godzin. Najlepiej będzie, jeżeli poczekamy na pług śnieżny, który przyjedzie jutro rano.

– Rozumiem – skrzywił się Ben. Przekreślało to całkowicie szanse na spokojną noc, którą zamierzał spędzić w swoim wiejskim domu. Zobaczył, że Kate odchodzi. – Gdzie idziesz?

– Chcę sprawdzić, czy gaźnik nie jest zapchany – wyjaśniła Kate przyklęknąwszy za samochodem. – Będziemy musieli włączyć silnik, żeby nie zamarznąć.

– A co z bagażnikiem? Może znajdziesz tam coś, co mogłoby się nam przydać?

– Właśnie zamierzałam sprawdzić.

Ben zatęsknił do swojej smukłej czarnej limuzyny, luksusowo wyposażonej, począwszy od maleńkiej, dobrze zaopatrzonej lodówki, a skończywszy na odbiorniku telewizyjnym. Rozejrzał się po wnętrzu taksówki i potrząsnął głową z niesmakiem.

– Hej! – krzyknęła Kate. Z jej głosu biło zadowolenie. Zatrzasnęła klapę od bagażnika i wśliznęła się do samochodu. – Znalazłam koc.

Ben przyjrzał się zniszczonej, poplamionej tkaninie, którą trzymała w rękach. Wyglądało na to, że mole odwaliły kawał solidnej roboty.

– I to wszystko? – zapytał.

Uśmiech zniknął z twarzy Kate. Radość u...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl