[ Pobierz całość w formacie PDF ]
William Bernhardt
Pierwsza sprawiedliwość
Moim Rodzicom
„Pośród wszelkich cnót niektóre są fundamentalne, a pozostałe im podlegają. Do cnót fundamen-
talnych należą: mądrość, odwaga, sprawiedliwość".
ZENON STOIK (ok. 335-253 p.n.e.)
„Prawnicy z reguły dowiadują się więcej niż potrzeba na temat swoich bliźnich. Jest to równoc-
ześnie przekleństwem, jak i tym, co przyciąga ludzi do tego zawodu".
JOHN MORTIMER, 1979
Prolog
- Jeszcze raz - rzucił mężczyzna, ciągnąc za sobą małą dziewczynkę. Ich nadgarstki łączyła
smycz. - Jak masz na imię?
- Nie pamiętam - odezwała się dziewczynka.
- Gdzie mieszkasz?
- Nie pamiętam.
- Jesteś z Tulsy?
- Nie pamiętam. - Dziewczynka odpowiadała obojętnie jak automat.
- Wolniej. Mów bardziej niezdecydowanie. Muszą pomyśleć, że próbujesz sobie przypomnieć.
Kim są twoi rodzice?
- Nie pamiętam.
Wyłonili się z szarej kamiennej klatki schodowej i weszli na teren podziemnego parkingu. Przez
znajdujące się we wschodniej części wysokie okna prześwitywało słońce. Czerwona korona powoli
przedzierała się przez szarość poranka. Nad dachami domów i wierzchołkami drapaczy chmur w
centrum Tulsy pojawiła się pomarańczowa aureola. Jednak światło poranka nie mogło przedrzeć się
przez brudne szyby i słabo oświetlony parking nadal zalegał mrok. Dwie postacie wtapiały się w
szare tło.
Poruszały się zgodnie. Minęły szyb windy i przez dwa rzędy zaparkowanych samochodów zmi-
erzały w kierunku czarnej limuzyny. Dziewczynka, która wyglądała na siedem, może osiem lat,
była ubrana w biały fartuszek i niebieską sukienkę, której kolor podkreślał żywość niebieskich oc-
zu. Twarz małej wydawała się nienaturalnie blada, jakby promienie słoneczne nie miały do niej do-
stępu przez większą część jej życia. Długie czarne włosy były splecione w warkocz.
Kiedy znaleźli się w pobliżu limuzyny, dziewczynka zaczęła powłóczyć nogami. Smycz się nap-
rężyła. Mężczyzna zerknął przez ramię na opierające się dziecko. Zmarszczył brwi, ale nic nie po-
wiedział. Szarpnął mocniej i przyciągnął je do siebie.
W tym momencie z klatki schodowej wypadła krzycząca kobieta. Miała na sobie jedynie zniszc-
zony, rozpięty niebieski szlafrok. Ciemne włosy zwisały w strąkach. Była boso. Tuż za nią biegła
inna kobieta; starsza, potężnie zbudowana, w białym kitlu. Najwyraźniej próbowała schwytać uci-
ekającą.
Pierwsza z kobiet, skomląc, biegła przez parking z rękami wyciągniętymi przed siebie. Rozgląda-
ła się gorączkowo we wszystkie strony. Nagle dostrzegła mężczyznę i przywiązaną doń dziewczyn-
kę. Rzuciła się w ich stronę. Kobieta w białym kitlu nie była w stanie jej dogonić.
Mężczyzna postąpił krok do przodu i schował dziewczynkę za siebie. Kobieta w szlafroku biegła,
nie zatrzymując się, i wpadła na niego; stracił równowagę i zwalił się na samochód. Przez chwilę
mocowali się, aż wreszcie kobieta rozorała paznokciami skórę na twarzy mężczyzny. Ten chwycił
ją za nadgarstki i boleśnie wykręcił jej ręce.
- Przestań! Przestań! To ją boli! - zaczęła krzyczeć dziewczynka i kopnęła mężczyznę w prawą
łydkę.
Wykrzywił się wściekły. Zaciskając zęby, złapał obydwa nadgarstki kobiety lewą dłonią, a prawą
chwycił dziewczynkę za szyję i cisnął nią o samochód. Gwałtownie zamrugała powiekami, po czym
bezwładnie osunęła się na szarą kamienną podłogę.
Wreszcie dobiegła do nich potężnie zbudowana kobieta. Podczas gdy mężczyzna przytrzymywał
rozpaczającą kobietę za wykręcone do tyłu nadgarstki, ta druga przewiązała jej klatkę piersiową i
ramiona grubym skórzanym pasem, który mocno zacisnęła. Z kieszeni spódnicy wyciągnęła strzy-
kawkę i patrząc na nią kątem oka, wypchnęła tłoczkiem powietrze, po czym wbiła igłę w prawe ra-
mię nadal opierającej się kobiety. Skutek był niemal natychmiastowy. Wydawało się, że jej ciało
słabnie i staje się bezwładne.
Mężczyzna i kobieta w kitlu wymienili szybkie spojrzenia. To się nie powtórzy, mówił jej wzrok.
Nigdy. Złapała za skórzany pas i popchnęła kobietę w szlafroku w kierunku klatki schodowej.
Mężczyzna przykucnął obok leżącej dziewczynki. Uchylił jedną z powiek, po czym dwoma pal-
cami dotknął szyi. W porządku. Zauważył, że słońce zaczynało przedzierać się przez brudne szyby.
Uświadomił sobie, że jest spóźniony. Przed wschodem słońca chciał być już daleko stąd. Otworzył
drzwi samochodu, uniósł dziewczynkę i położył ja na tylnym siedzeniu. Odwiązał smycz i rzucił ją
na podłogę, po czym zamknął drzwi. Zerknął pośpiesznie na zegarek, a następnie zajął miejsce ki-
erowcy, włączył silnik i z dużą prędkością wyjechał z parkingu.
Rojenia i trzmiel
*1*
Benjamin Kincaid spojrzał na zegarek.
Pięć po dziewiątej. No cóż, w dziale personalnym uprzedzono go, że spotkanie z nowymi pra-
cownikami może rozpocząć się z opóźnieniem. Głośno zaburczało mu w brzuchu. Pozostali ocze-
kujący podnieśli głowy. Ben odwrócił się, jak gdyby odgłos dobiegł z jego lewej strony. Trzeba
było wstać wcześniej i zjeść śniadanie, pomyślał. Profesjonaliści zawsze jedzą śniadanie. W zdro-
wym ciele zdrowy duch i tak dalej. Ale ze snu wyrwał go dopiero trzeci sygnał budzika. Nie mógł
ryzykować spóźnienia w pierwszym dniu pracy, więc musiał zrezygnować z jedzenia.
Zabębnił palcami po blacie stołu. W dolnej części żołądka odczuwał nie znane mu nieustępliwe
ssanie. Było to nowe wrażenie i na pewno nie spowodowane głodem. Był niespokojny i nie miał
pojęcia dlaczego.
Rozejrzał się wokół. Grupa świeżo przyjętych pracowników firmy Raven, Tucker & Tubb czeka-
ła w holu. Każdy z obecnych był zajęty dyskretną obserwacją pozostałych. Grupa składała się z sze-
ściu mężczyzn i dwóch kobiet. Mężczyźni mieli na sobie garnitury w dwu kolorach: granatowym
bądź szarym. Niektórzy odważyli się na odcień szaroniebieski lub na niebieski z szarym paskiem.
Wszystkie koszule były sztywne, białe i nieodmiennie zapięte na ostatni guzik. Kobiety nosiły kos-
tiumy, apaszki i bluzki ze stójkami; strój, który zastępował garnitur i zdaniem Bena nie stwarzał po-
czucia zagrożenia wśród współpracowników płci męskiej, prawdopodobnie dlatego, że nie wyglą-
dały w nim za dobrze.
Nikt z nikim nie rozmawiał. Wszyscy rozglądali się i czekali.
Ben spojrzał na siedzącego przy nim chudego mężczyznę z wystającymi zębami.
- Myślisz, że o nas zapomnieli? - zapytał nieznajomy. Ben uśmiechnął się kącikiem ust.
- Wątpię. Po prostu są zabiegani. Pracownicy tej firmy mają niezwykle dużo pracy.
Ależ to pompatycznie zabrzmiało, pomyślał Ben, zażenowany. Tak jakby naprawdę wiedział, jak
dużo trzeba pracować w Raven, Tucker & Tubb.
- Fakt - przytaknął mężczyzna. Miał ściągniętą, bladą twarz, krótko obcięte ciemne włosy i rzad-
ką brodę przykrywającą niezdrową cerę. Każdy włosek męczył się niemiłosiernie, próbując stwo-
rzyć wrażenie, że jest częścią bujnego zarostu. - W ciągu ostatnich kilku lat wydajność wzrosła
średnio o osiemnaście procent. Liczba spraw cywilnych zwiększyła się o prawie dwadzieścia pięć
procent. Środowiskowe, oczywiście, poleciały w dół. Całkowite dochody wykazały półmilionowy
przyrost w przeciągu minionego roku fiskalnego. Biorąc pod uwagę, w jakim dołku gospodarczym
znalazł się południowy zachód, liczby te robią niezwykłe wrażenie.
Ben wlepił w niego wzrok.
- Skąd ty to wszystko wiesz?
CZĘŚĆ PIERWSZA
- Och, rozglądałem się trochę. Wiesz, miałem wiele ofert, no i mogłem w nich przebierać.
Benowi kamień spadł z serca. Po tym, co usłyszał, przestał wydawać się sobie przemądrzałym.
- Rozumiem. Tak na marginesie, nazywam się Ben Kincaid.
- Miło mi. Jestem Alvin Hager. - Alvin złapał dłoń Bena i uścisnął ją nerwowo. - Może będziemy
pracowali razem. Pochodzisz z Tulsy?
- Nie - odpowiedział Ben. - Właśnie się przeprowadziłem.
- Masz tu jakąś rodzinę?
- Właściwie nie. Chociaż mieszka tu mój szwagier. Dokładnie rzecz biorąc, były szwagier. Jest
gliną.
- Mama i tata zostali w domu?
- Mama i… - Ben zamknął na chwilę oczy, po czym zaczął znowu. - A ty? Masz w Tulsie jakąś
rodzinę?
- Nie - zaprzeczył Alvin. - Jestem sam. Oczywiście chciałem, żeby tak się stało. Albo dojdę do
czegoś sam, albo w ogóle niczego nie osiągnę.
- No pewnie.
- Przepraszam, czy nie pracowałeś wcześniej w biurze prokuratora okręgowego w Oklahoma
City?
Ben odwrócił się i zobaczył przed sobą mniej więcej dwudziestopięcioletnią kobietę. Miała brą-
zowe włosy i prostokątne okulary w rogowej oprawie.
- Tak, zgadza się - odparł Ben. - Czy my się znamy?
Kobieta pochyliła się do przodu. Nosiła dwuczęściowy popielaty kostium. Kolorowy wzorzysty
szal z przypiętą doń kameą stanowił jedyną ozdobę. Ciekawe, czy łatwo jej mówić z ciasno owini-
ętym gardłem, pomyślał Ben.
- Na trzecim roku prawa pracowałam w biurze obrońcy publicznego. Cały czas siedziałam u pro-
kuratora okręgowego. Czemu zrezygnowałeś i zdecydowałeś się na prywatną praktykę?
- Och… - Ben rozpaczliwie szukał słów, ale jakoś żadne nie chciały mu przyjść do głowy. - Zna-
lazłoby się parę powodów.
- Jak na przykład czterdzieści osiem patoli rocznie, co? - Alvin wyszczerzył zęby w uśmiechu. -
No, Ben, w końcu pracujemy już razem. Nie musisz się zgrywać. Zrozumiemy.
Ben uśmiechnął się miło, ale nadal milczał.
- Jestem strasznie źle wychowana - powiedziała nagle kobieta, pukając się w czoło. - Nawet się
nie przedstawiłam. Nazywam się - zawahała się - Marianne Gunnerson. - Uścisnęła dłonie Bena i
Alvina. - Chłopaki, powiedzcie mi coś w zaufaniu. Czy Marianne może być? Chodzi mi o imię.
Ben zerknął na Alvina, po czym zwrócił wzrok ku Marianne.
- Ty… masz tak na imię, prawda?
- Nie uważacie, że jak na adwokata, to trochę zbyt kobiece? - Wzięła do ręki leżące na stole cza-
sopismo i zwinęła je w rulon. - Wydaje mi się, że nie pasuje do tego zawodu.
- A jakie byłoby dobre? - zapytał naprawdę zainteresowany Ben.
- No, nie wiem. - Zaczęła wystukiwać na blacie stołu rytm zrolowanym czasopismem. - Lillian.
Claire. Może Margaret.
- Margaret odpada - stwierdził Alvin. - W firmie są już dwie. Trzy, jeśli wliczyć drugie imiona.
Myliłybyście się wszystkim.
Ben popatrzył na niego ze zdumieniem.
- Naprawdę? Interesujące. Nie wiedziałam. - Marianne wyprostowała czasopismo i zrolowała je
ponownie. - Może wam się to wydaje idiotyczne, ale dzisiaj mają nas zapytać, jakie imię ma widni-
eć na tabliczce na drzwiach, a ja nie wiem, co powiedzieć. Co sobie pomyślą o prawniku, który nie
jest w stanie podać im swojego imienia?
Ben nie potrafił wymyślić nic odpowiedniego.
- Hej, można się przyłączyć? Mam już dość gapienia się na dywan.
Ben odwrócił się i ujrzał wysokiego przystojnego mężczyznę, prawdopodobnie parę lat młodsze-
go od niego. Miał ciemne włosy i oliwkową cerę. Był w granatowym garniturze, podobnym do te-
go, który nałożył Ben. Z butonierki wystawała mu biała chusteczka. W ręce trzymał płaszcz z wi-
elbłądziej wełny.
Uścisk jego dłoni był mocny, ale nie miażdżący.
- Jestem Greg Hillerman - powiedział. Pozostali trzej mężczyźni też się przedstawili.
- Nie pamiętam, żebym natknął się na twoje nazwisko w trakcie szperania w papierach firmy -
odezwał się Alvin. - Ukończyłeś Uniwersytet w Tulsie?
Greg zaprezentował idealny wręcz uśmiech. W obu policzkach miał dołki. Jeśli nie powiedzie
mu się w tej branży, pomyślał Ben, mógłby dostać pracę modela albo prowadzić teleturnieje.
- Nie, studiowałem prawo na Uniwersytecie Teksaskim w Austin. Wcześniej na Uniwersytecie
Nowego Meksyku w Albuquerque.
- A, nie jesteś z tego stanu - powiedział Alvin. - To wszystko wyjaśnia.
- Byłem rok na UNM - rzucił Ben.
- Tak? - Na ustach Grega znowu wykwitł idealny uśmiech. - Byłeś członkiem fraternity!
- Nie. Przynajmniej niezbyt długo.
- Obracałeś się w tym towarzystwie?
- Prawdę mówiąc, unikałem ich, jak tylko się dało. - Ben miał nadzieję, że nie zabrzmiało to ob-
raźliwie. Nie chciał zrazić do siebie jedynej względnie normalnej, jego zdaniem, osoby w tym to-
warzystwie.
- Mnie osobiście Marianne się podoba - orzekł Greg, przerzucając na nią swoje zainteresowanie.
Oczy Marianne rozbłysły.
- Myślisz, że to brzmi profesjonalnie? - zapytała.
- Nie, przypomina mi tę dziewczynę z „Gilligan's Island"
. Kiedyś kochałem się w niej na zabój.
Marianne nie wyglądała na zachwyconą.
*2*
Piętnaście po dziewiątej Ben doszedł do wniosku, że zna hol recepcyjny w biurze Raven, Tucker
& Tubb jak własną kieszeń. Wystrój wnętrza łączył w sobie prostotę i dekoracyjność, dając klien-
tom do zrozumienia, że firma jest i poważna, i bogata. Ciemnobrązowe drewniane posadzki były
przykryte drogimi dywanami w kolorze burgunda. Biała półokrągła sofa zajmowała znaczną część
eleganckiego pomieszczenia. A w centrum tego wszystkiego znajdowała się rzeźba z brązu - kobi-
eca postać w todze z przepaską na oczach, trzymająca wagę w stanie idealnej równowagi. Symbol
sprawiedliwości.
- Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie pierwszy dzień w pracy - przerwał milczenie Ben, spoglą-
dając na zegarek.
Greg uniósł brwi.
- Oczekiwałeś, że będzie herbata, ciasteczka i przemówienie powitalne w wykonaniu samego
Arthura Ravena?
- Mało prawdopodobne. Raven niedługo już przejdzie na emeryturę - poinformował ich Alvin.
- Dzięki, że rozwiałeś nasze wątpliwości, Alvin. - Greg puścił oko do Bena.
- Wiesz już, kto będzie twoim opiekunem z ramienia firmy, Alvin? - zapytał Ben.
- Tak. Thomas Seacrest.
- Jak się dowiedziałeś?
- Przeprowadziłem analizę prawdopodobnych kandydatów. Dowiedziałem się, jak w minionych
latach odbywał się w firmie przydział nowych pracowników do pracowników-opiekunów.
Ben odetchnął głęboko.
- Dobrze, ale jak się dowiedziałeś?
Alvin lekko przechylił głowę.
- Zapytałem koordynatora do spraw personalnych na trzydziestym dziewiątym.
Ben o mało się nie roześmiał.
- Spotkałaś się już ze swoim przełożonym?
- Tak - odparł Alvin, opierając się wygodnie. - Specjalnie przyszedłem wcześniej.
- A ja nie. Chyba przelecę się na górę i zobaczę, kto jest moim szefem. Nie pozwól, żeby zaczęli
beze mnie.
- Dobra, stary. - Alvin klepnął Bena w plecy akurat wtedy, gdy ten się podnosił. Co za facet, po-
myślał Ben.
1*
fraternity - (ang). bractwo, korporacja, studencka organizaja na uniwersytetach USA skupiająca najbardziej popularnych studen-
tów
.
*
*
„Gilligan's Island" - (ang.) znany i chętnie oglądany serial amerykański
  *3*
Podszedł do drzwi windy i nacisnął przycisk ze strzałką skierowaną do góry. Gdy tylko znalazł
się poza holem recepcyjnym, odczuł ulgę. Wszystkim udzieliło się napięcie, choć starali się tego nie
okazywać. Atmosfera była gęsta. Osiem osób, u których wygórowane ambicje buzowały niczym
wrzątek w kotle. Osiem osób czekających tylko na okazję do zademonstrowania swoich umiejęt-
ności. Co za koszmar.
Winda nie zjeżdżała. Wyglądało na to, że nie warto czekać, zwłaszcza że spotkanie z nowymi
pracownikami mogło się rozpocząć w każdej chwili. Ben postanowił pieszo dotrzeć na trzydzieste
dziewiąte piętro. Otworzył drzwi, które prowadziły na klatkę schodową. Pokonał jedno piętro. Zna-
lazł się na trzydziestym dziewiątym i spróbował otworzyć kolejne drzwi.
Bezskutecznie. Były zamknięte z zewnątrz. Ben się zaniepokoił. Wbiegł piętro wyżej. Drzwi na
czterdziestym piętrze też nie dały się otworzyć.
Bena ogarnęła panika. Miał przeczucie, że coś takiego mu się przytrafi. Nie wiedział, kiedy i
gdzie to nastąpi, ale w głębi duszy był pewien, że zrobi z siebie kompletnego idiotę. Wbiegł piętro
wyżej. Tutaj również drzwi były zamknięte.
W pierwszym odruchu chciał krzyczeć i walić w drzwi, ale udało mu się pohamować. A jeśli ktoś
nadejdzie? Czy tak właśnie chciał się zaprezentować w pierwszym dniu pracy? To prawda, firma
Raven, Tucker & Tubb nie zajmowała całego wieżowca, tylko około dziesięciu pięter. Jednak prze-
straszony i zdenerwowany Ben nie był w stanie sobie przypomnieć, które to były piętra. Zanim zdał
sobie sprawę, że jego poczynania nie mają większego sensu, znalazł się na czterdziestym dziewią-
tym piętrze.
Przypomniał sobie Alvina. Może zaniepokoi się i zacznie go szukać. Jeśli nie Alvin, to Greg. No,
przynajmniej jest taka możliwość.
Ben odwrócił się na pięcie i biegiem pokonał jedenaście pięter dzielących go od jego nowych ko-
legów. Spojrzał na zegarek. Było dokładnie dwadzieścia cztery minuty po dziewiątej. Spotkanie na
pewno już trwa.
Jego wykrochmalona koszula zaczęła nasiąkać potem, z kołnierzyka spływała cienka strużka,
serce waliło mu jak młotem. Wreszcie znalazł się ponownie na trzydziestym ósmym piętrze. Ude-
rzył pięściami w drzwi i wrzasnął:
W otwartych drzwiach stanął wysoki, starszy mężczyzna z głową okoloną siwymi włosami. Spo-
jrzał na Bena, który błyskawicznie go rozpoznał. To był Arthur Raven. Ten od Raven, Tucker &
Tubb.
- Słucham? - odezwał się Raven.
- O Boże. - Powietrze uszło z Bena jak z przekłutego balonika. Trzepnął się dłonią w czoło i otarł
je z potu.
- Mów głośniej, chłopcze. Nie słyszę już tak dobrze jak kiedyś. - Raven zachichotał. - Nic już nie
działa tak dobrze jak kiedyś.
- Ja… ja… - Ben przełknął ślinę i rozpaczliwie łapał ustami powietrze. - Przepraszam, panie Ra-
ven. Zatrzasnąłem się na klatce schodowej. No i…
- Klatce schodowej? Nie powinien pan tam przebywać. Drzwi otwierają się tylko od strony biura.
- Naprawdę? Postaram się zapamiętać. - Ben spojrzał w kierunku holu. Koledzy zniknęli. - Pro-
szę pana, muszę…
- No, prawdę mówiąc, nie całkiem. Można wyjść na parterze i pięćdziesiątym piętrze. Wymaga
tego ochrona przeciwpożarowa. Ale do parteru jest daleko. Pamiętam, jak się tu wprowadziliśmy.
Uważałem, że powinno być jakieś zapasowe wyjście. Czasem trzeba umknąć przed kłopotliwym
klientem. Kazano by mu siedzieć w holu i czekać, a on niczego by się nie domyślał.
- Świetny pomysł, proszę pana. - Ben próbował przecisnąć się przez drzwi - no, ale na mnie…
- Ale głosowali przeciwko. Rada Wykonawcza obawiała się, że nowi pracownicy będą się tam-
tędy wymykać swoim opiekunom. - Arthur Raven uśmiechnął się - Pan by tego nie zrobił, prawda,
panie… hm, jak pan się nazywa?
Ben znalazł się w kropce. Teraz, bez względu na to co zrobi, rozgniewa albo prowadzącego
wstępne spotkanie, albo Ravena. Bez wątpienia w hierarchii firmy Raven stał wyżej. Wyglądało na
to, że jutro raczej niewiele z tego będzie pamiętał.
Ben delikatnie odsunął starszego pana i przepchnął się wreszcie przez drzwi.
- Przepraszam, proszę pana. Muszę uciekać. Jeszcze porozmawiamy. - Pomachał radośnie i pobi-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl