[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Beagle Peter S. - Kryształy czasu
Przekład Maria Duch
THE FOLK OF THE AIR
© 1977
pl brak
Dla Colleen J. McElroy, bez której wsparcia, rady, słów otuchy, kakao o północy i irytującej odmowy zrozumienia, iż pewne książki po prostu się nie kończą, ta książka nigdy nie zostałaby ukończona.
l .
Farrell przyjechał do Avicenny o czwartej trzydzieści nad ranem bardzo starym mikrobusem volkswagenem, zwanym Madame Schumann-Heink. Deszcz właśnie przestał padać. Przy Gonzales, dwie przecznice od zjazdu z autostrady, zatrzymał się przy krawężniku i oparł łokcie na kierownicy. Jego pasażer ocknął się z cichym jękiem i chwycił się za kolano.
- W porządku - powiedział Farrell. - Jesteśmy na miejscu.
- Na miejscu? - zapytał pasażer. Nadal nieprzytomnie spoglądał w dal na tory kolejowe i wagony. Miał około dwudziestki. Ciemnowłosy, z różowymi policzkami, sprawiał równie sympatyczne wrażenie, jak świeża porcja lodów. Farrell zabrał go w Arizonie, w pobliżu Pimy, uznając, że pulower, tabaczkowe spodnie i biała wiatrówka autostopowicza podróżującego przez indiański rezerwat San Carlos stanowią niekwestionowany znak niebios. Po dwóch dniach i nocach niemal nieprzerwanej jazdy chłopak nie był ani trochę bardziej spocony czy brudniejszy niż poprzednio, zaś Farrell nadal nie mógł spamiętać czy nazywał się Pierce Harlow czy Harlow Pierce. Z niewzruszoną uprzejmością zwracał się do Farrella mister i ze szczerą powagą wypytywał go, jak to było, gdy słuchał po raz pierwszy “Eleanor Rigby” i “Day Tripper”.
- Avicenna, Kalifornia - oznajmił mu Farrell z uśmiechem. - Muzeum mojej pokrętnej młodości, grobowiec najdroższych i najbardziej niemiłych wspomnień. - Opuścił szybę w oknie i ziewnął z radością. - Powąchaj, jak miło cuchnie, to zatoka. Musi być odpływ.
Pierce/Harlow zgodnie z instrukcją wciągnął powietrze nosem.
- Aha. Tak, czuję. Naprawdę miły. - Przeciągnął dłońmi po włosach, które z miejsca zespoliły się ponownie w jedną gładką bryłę. - Mówiłeś, że ile to już jest?
- Dziewięć lat - odparł Farrell. - Prawie dziesięć, od kiedy zakończyłem naukę. Nie mam pojęcia, o czym, do diabła, myślałem tamtego ranka. Pewnie po prostu byłem roztargniony.
Chłopak zachichotał uprzejmie, odwracając się, aby pogmerać w plecaku.
- Mam tu gdzieś adres, pod który powinienem się udać. To w pobliżu miasteczka uniwersyteckiego. Mogę po prostu zaczekać. - W przyćmionym świetle wczesnego poranka jego kark wydawał się dziecięco wiotki i kruchy.
Niebo koloru rtęci przypominało skłębioną watę.
- Zwykle widać stąd cały teren uniwersytetu, dzwonnicę i resztę. Nie pamiętam, by bywało tak mgliście - powiedział Farrell. Przeciągnął się aż do bólu, splatając dłonie za głową i czując jak zesztywniałe mięśnie trzeszczą, wzdychają i mruczą. - Nie mogę jeszcze obudzić kumpla, jest dużo za wcześnie. Trzeba pomyśleć o śniadaniu. Przy Gould była jadłodajnia czynna całą dobę. - Jedynie iskierka bólu pozostała, gdy rozluźnił mięśnie i spojrzał w dół na Pierce’a/Harlowa, który z nieśmiałym uśmiechem trzymał ostrze sprężynowego noża przy jego boku, tuż powyżej paska.
- Doprawdy przykro mi, sir - powiedział Pierce/Harlow. - Proszę nie robić niczego głupiego.
Farrell wpatrywał się w niego tak długo i obojętnie, że chłopak zaczął się denerwować, sztywniał za każdym razem, gdy ze świstem mijał ich jakiś samochód.
- Niech pan położy portfel na siedzeniu i wysiądzie. Nie chcę żadnych kłopotów.
- Zdaje się, że nie wybierasz się do Exeter - rzekł w końcu Farrell. Pierce/Harlow pokręcił głową. - Chyba nie ma sensu mówić o pracy trenera.
- Panie Farrell - odparł Pierce/Harlow stanowczym, przyciszonym głosem - pan myśli, że w rzeczywistości nie chcę pana skrzywdzić. Niech pan tak nie sądzi. - Przy ostatnim słowie nóż mocniej wbił się w bok Farrella, wkręcając się w jego koszulę.
Farrell westchnął i wyciągnął nogi, z jedną ręką nadal na kierownicy, i sięgnął powoli po portfel.
- Cholera, to żenujące. Wiesz, nigdy przedtem mnie nie obrobiono. Przez te wszystkie lata w Nowym Jorku łaziłem po nocach wszędzie, jeździłem metrem i nigdy mnie nie obrobiono. W każdym razie nie w Nowym Jorku i nie zrobił tego amator, który nie wie nawet, gdzie powinien przyłożyć nóż. - Odetchnął, jak mógł najgłębiej i najciszej.
Pierce/Harlow uśmiechnął się ponownie, kiwając z wdziękiem wolną ręką.
- No cóż, a więc chyba się to panu należało? To tylko ryzyko zawodowe, nic wielkiego.
Farrell wyciągnął już portfel. Odwrócił się do chłopaka, czując, że nacisk noża nieco zelżał.
- Trzeba było zwędzić go już w Arizonie. Miałem wtedy więcej forsy. Nie musiałem jeszcze kupować żarcia dla dwóch osób.
- Nie znoszę obrabiania w czasie jazdy - odparł wesoło Pierce/Harlow. - Daj spokój, kupiłem kilka razy benzynę.
- Za siedem doków w Flagstaff - prychnął Farrell. - Lepiej milcz, złotko.
- Niech pan przestanie, niech się pan na mnie nie złości. - Pierce/Harlow nagle zaczął się trząść niepokojąco, czerwieniąc się w półmroku, jąkając i połykając sylaby.
- A co z tą benzyną, którą kupiłem w Barstow? Co z nią?
Z naprzeciwka nadbiegała ku nim para młodych ludzi. Idealnie do siebie pasowali w swej radośnie podskakującej pulchności, zielonych dresach i miarowym dyszeniu.
- Nie, nie kupiłeś. Barstow? Jesteś pewny? - powiedział Farrell. - Czy to sprytny plan? Co będzie, jeśli to nie jest sprytny plan?
- Pewnie, do cholery - warknął Pierce/Harlow. Wyprostował się, nóż młócił zygzakowato powietrze pomiędzy nimi. Farrell obejrzał się przez ramię. Miał nadzieję zwrócić uwagę kobiety, nie rozdrażniając go już bardziej. Mijając ich, rzeczywiście odwróciła głowę i nawet zatrzymała się, chwytając ramię swego towarzysza. Farrell wytrzeszczył oczy i dyskretnie nadął nozdrza, usilnie starając się wyglądać na śmiertelnie przerażonego. Biegacze spojrzeli na siebie i dysząc minęli mikrobus. Tylko na chwilę stracili krok.
- A we Flagstaff było dziewięć osiemdziesiąt trzy. Żeby to było jasne, panie Farrell - powiedział Pierce/Harlow. Pstryknął palcami, spoglądając na portfel.
Farrell wzruszył z rezygnacją ramionami.
- O co tu się kłócić. - O Boże, no to do dzieła. Rzucił portfel tak, że odbił się od prawego kolana Pierce’a/Harlowa i spadł pomiędzy fotel i drzwi. Chłopak odruchowo po niego sięgnął i w tym momencie Farrell uderzył. To określenie wolał w każdym razie pamiętać, choć rzucić się, chapnąć i drzeć pazurami też by tu pasowało. Celował w nadgarstek dłoni trzymającej nóż, ale zamiast tego trafił na dłoń cofającego się Pierce’a/Harlowa, zgniatając mu palce o kościaną rękojeść noża. Pierce/Harlow z trudem złapał oddech, warknął i kopnął Farrella w goleń, wyszarpując dłoń z jego uścisku. Farrell puścił go, gdy tylko poczuł chłód ostrza przesuwającego się pomiędzy palcami, a potem usłyszał jak rozdziera mu rękaw koszuli. Nie było bólu, krwi, jedynie chłód i zamykające się i otwierające usta Pierce’a/Harlowa. To nie był sprytny plan.
Niestety, był jedyny. Jego naturalny dar wymigiwania się z sytuacji bez wyjścia nigdy nie ujawniał się przed siódmą rano. O tej porze mógł jedynie pomyśleć o uchyleniu się przed przeraźliwie błyskającym nożem Pierce’a/Harlowa i wrzuceniu biegu Madame Schumann-Heink z mglistą wizją wjechania nią w całodobową pralnię samoobsługową na rogu. Pod wpływem nagłego impulsu wrzasnął również co tchu w płucach “Kreegaaahh!”, po raz pierwszy od czasu, gdy jako jedenastolatek skakał z łóżka rodziców, które było brzegiem rzeki Limpopo, na swą kuzynkę Mary Margaret Louise, która była krokodylem.
Pierwszym, co wydarzyło się zaraz potem, było ześliźnięcie się jego znoszonego trampka ze sprzęgła. Drugim było to, że wsteczne lusterko spadło mu na kolana, gdy Madame Schumann-Heink stanęła dęba na tylnych kołach i zatańczyła niezgrabnie na środku Alei Gonzalesa, nim uderzyła o ziemię z impetem, który cisnął Pierce’a/Harlowa tak, że uderzył o tablicę rozdzielczą. Sprężynowiec przekrzywił się w jego palcach.
Farrell nie miał szansy skorzystać z okazji. Sam był na wpół oszołomiony, a Madame Schumann-Heink skoczyła na drugim biegu ku lewemu krawężnikowi, celując prosto w zaparkowany tam mikrobus z pięknie wymalowanym na bokach napisem “Mobile Immense Grace UFO Ministry”. Farrell skręcił desperacko kierownicę i stwierdził, że leci prosto pod nos śmieciarki, która toczyła się na niego z błyskającymi światłami i rykiem klaksonu, niczym prom we mgle. Madame Schumann-Heink zdumiewająco zwinnie zawróciła i popędziła przed ciężarówką, huśtając się ułomnie na padniętych amortyzatorach, z rurą wydechową rozsadzaną pryknięciami i czymś, o czym Farrell wolał nie myśleć, wleczonym za przednią osią. Walnął w klakson i nie przestawał trąbić.
Obok niego Pierce/Harlow, blady jak kreda z szoku i wściekłości, tarł na oślep usta pięścią, plując krwią.
- Ugryzłem się w język - wymamrotał. - Chryste, ugryzłem się w język.
- Ja też się kiedyś ugryzłem - powiedział ze współczuciem Farrell, nie odwracając się. - Trudne do zniesienia, co? Spróbuj odchylić trochę głowę do tyłu.
Jego dłoń zaczęła nieśmiało wędrować w kierunku noża leżącego na kolanach Pierce’a/Harlowa. Ale jego umiejętność patrzeniem kątem oka również spała tego ranka. Gdy spróbował drugi raz, Pierce/Harlow głośno wciągnął powietrze, schwycił nóż i jedynie o centymetry chybił celu, trafiając w obicie fotela. Farrell skręcił ostro w lewo, tuż przed nosem trąbiącej półciężarówki i kołysząc się, Madame Schumann-Heink pognała boczną ulicą wzdłuż szeregu hurtowni mebli i firm pośredniczących w handlu artykułami gospodarstwa domowego. Usłyszał, jak wszystkie leżące z tyłu luźno rzeczy zaczęły obijać się o ściany mikrobusu i pomyślał: słodki Jezu, lutnia, kurcze pieczone. Nowe zmartwienie sprawiło, że dopiero po minięciu dwóch przecznic zauważył, że cały ruch był z naprzeciwka.
- Cholera - powiedział ponuro Farrell. - Skąd mogłem wiedzieć?
Pierce/Harlow skulił się na fotelu i wymachując niedorzecznie łokciami, usiłował uczepić się czegokolwiek, nie wyłączając Farrella.
- Zatrzymaj się albo cię dźgnę. Natychmiast, bo zrobię to. - Krzyczał, policzki poczerwieniały mu groteskowo.
Kamper wielkości polnego lotniska wypełnił przednią szybę. Farrell jęknął cicho pod nosem. Zarzucając tyłem na mokrym bruku, skręcił w prawo i skierował Madame Schumann-Heink w górę wjazdu na parking. Na szczycie podjazdu wydarzyły się dwie istotne rzeczy: Pierce/Harlow schwycił go za szyję, a Madame Schumann-Heink pogodnie wyskoczył bieg - jej najstarsza sztuczka, zawsze używana w najrozsądniejszym momencie - i mikrobus zaczął toczyć się do tyłu. Farrell ugryzł Pierce’a/Harlowa w przedramię. Zaciskając zęby, zdołał jeszcze jakoś silnym szarpnięciem wrzucić wsteczny bieg i posłać volkswagena na oślep z powrotem na ulicę, tuż za kamperem, ale prosto w barykadę z drewnianych kozłów, osłaniającą wyboje. Lutnia, błagam, niech to licho. Tylne światło rozprysło się, a Pierce/Harlow i Farrell z krzykiem zwolnili uścisk. Madame Schumann-Heink ponownie wskoczyła na luz. Farrell odepchnął Pierce’a/Harlowa, szperał przez chwilę dźwignią w poszukiwaniu drugiego biegu, który nigdy nie był dokładnie tam, gdzie powinien i wdusił gaz.
Madame Schumann-Heink, która normalnie potrzebowała wiatru w ogon i dwóch dni uprzedzenia, by rozpędzić się do pięćdziesięciu mil na godzinę, tym razem mknęła sześćdziesiątką, nim jeszcze dotarli do Gonzales. Pierce/Harlow wybrał ten właśnie moment na ponowny atak, co okazało się niefortunne, ponieważ Farrell wszedł właśnie na pełnym gazie w zakręt, pokonując go na dwóch kołach. Pierce/Harlow wylądował na kolanach Farrella z nożem osobliwie wtulonym pod pachę.
- Lepiej, żebyś przyjął tę pracę przy komputerach - powiedział Farrell. Pędzili Gonzales z powrotem, w kierunku autostrady. Pierce/Harlow wyplątał się, otarł krwawiące usta i skierował nóż we właściwą stronę.
- Dźgnę cię - powiedział zdesperowany. - Przysięgam na Boga.
Farrell nieco zwolnił.
- Widzisz ten filar, ten z tablicą? - zapytał, wskazując na zbliżający się rozjazd. - Tak? Zastanawiałem się właśnie, czy zdołałbyś wyrzucić nóż przez okno, nim w niego uderzę? - Uśmiechnął się przez zaciśnięte usta w nadziei, że przypomina syfilityka odbierającego prognozę pogody z Alfa Centauri swoją protezą zębową i dodał pogodnie: - Jej opony są łyse, hamulce zapowietrzone, a z ciebie zaraz zostanie mokra plama na siedzeniu.
Nóż odbił się od filaru, gdy Farrell skręcił w bok. Kierownica trzęsła się i drżała w jego dłoniach niczym złowiona ryba, tylne opony wydały przejmujący pisk. Przy braku wstecznego lusterka pojawienie się starego zielonego kabrioletu, który skręcając szaleńczo, usiłował trzymać się drogi, było jak nagły cios maczugą. Samochód ślizgał się w kierunku mikrobusu niczym asteroid powoli przyciągany przez niemiłosierną masę większej planety. Był taki moment, że dla Farrella nie istniało nic poza podwodną ociężałością ruchów twarzy kierowcy, marszczącej się bezgłośnie z przerażenia pod wielkim puszkowatym hełmem, ciężkimi złotymi łańcuchami i ozdobami spływającymi kaskadami po różowawym ciele kobiety siedzącej obok niego, rozetką rdzy wokół klamki i mieczem w dłoni ciemnoskórego mężczyzny z tylnego siedzenia. Zdawało się, że chciał odparować atak Madame Schumann-Heink. Potem Farrell rozciągnął się jak długi na kierownicy i z całej siły obrócił ją w prawo. Mikrobus z piskiem opon skręcił ostro wokół następnego filaru, ostatecznie zatrzymując się z trzaskiem tuż za kabrioletem, który odzyskał już równowagę i pognał w kierunku zatoki. Farrell widział, jak czarnoskóry mężczyzna wymachiwał we mgle mieczem niczym zdobywca, dopóki samochód nie zniknął na podjeździe biegnącym do autostrady.
Farrell odetchnął. Uświadomił sobie, że Pierce/Harlow wrzeszczy już od jakiegoś czasu, trzęsąc się i kuląc na podłodze. Farrell zgasił silnik.
- Skończ z tym - powiedział - tam jest radiowóz. - Sam też dygotał, zastanawiając się czy tamten podniesie ręce.
Nie nadjeżdżał żaden radiowóz, ale Pierce/Harlow przestał zawodzić tak nagle jak dziecko, połykając łzy i ocierając twarz rękawem.
- Jesteś szalony. Jesteś naprawdę szalony. - Głos łamał mu się w płaczliwej czkawce.
- Pamiętaj o tym - powiedział z naciskiem Farrell. - Spróbuj tylko wysiąść po nóż, a rozjadę cię.
Pierce/Harlow cofnął szybko rękę od drzwi i wlepił w niego wytrzeszczone oczy. Farrell zignorował go, czekając, by przestało mu wirować przed oczyma i ustąpiły dreszcze wstrząsające ciałem. Potem uruchomił ponownie Madame Schumann-Heink i skręcił powoli, rozglądając się ostrożnie na wszystkie strony. Pierce/Harlow chciał protestować, ale Farrell uprzedził go.
- Bądź cicho. Mam cię dosyć. Po prostu bądź cicho.
- Dokąd jedziesz? - chciał wiedzieć Pierce/Harlow. - Jeśli myślisz, że zabierzesz mnie na policję...
- Krew mnie zalewa - powiedział Farrell. - Pierwszego tutaj od dziesięciu lat ranka nie mam zamiaru spędzić z tobą na posterunku. Uspokój się, a podrzucę cię do szpitala. Obejrzą ci tam język.
Pierce/Harlow zawahał się, potem usiadł z powrotem, obmacując usta i oglądając palce.
- Pewnie będą mnie musieli szyć - rzucił oskarżycielsko. Farrell jechał na niskim biegu, wsłuchując się z uwagą w nowe zgrzytliwe dźwięki dobiegające spod samochodu.
- Przy odrobinie szczęścia. Ja pewnie będę musiał zaszczepić się przeciwko wściekliźnie.
- Nie mam żadnego ubezpieczenia - powiedział Pierce/Harlow.
Farrell uznał za rozsądne nie odpowiadać i skręcił ostro w lewo na ulicę Paige, przypominając sobie nagle, że gdzieś tu powinna być klinika. Pamiętał spokojną, deszczową noc, bardzo podobną do tej, gdy zaciągnął Clawhammera Perry Browna na pogotowie, wrzeszcząc w przekonaniu, że ciało Perry’ego z każdą chwilą robi się chłodniejsze na jego plecach. Stary chudzielec Clawhammer. Samochodowy złodziej, wspaniale grający na banjo, największy z prawdziwie nieznośnych nieprzyjemniaków, jakich spotkałem. I Wendy na tylnym siedzeniu, klnącą cala drogę, ponieważ to ona go rzuciła, mówiąc, że ślubu nie będzie. Och Boże, to były czasy, to były czasy. Postanowił opowiedzieć Benowi o Perrym Brownie, gdy dojedzie tam, gdzie jechał. Potem się roztył, tak mówili.
Gdy zatrzymał się przed kliniką, na niebie widać już było szaromusztardową plamę, wychylającą się zza cynowego rąbka. Obcy by to przegapił, ale Farrell nadal potrafił rozpoznać świt w Avicennie. Odwrócił się do Pierce’a/Harlowa przygarbionego przy drzwiach. Miał zamknięte oczy i palce w ustach.
- No cóż, było mi naprawdę przyjemnie.
Pierce/Harlow wyprostował się, spoglądając to na Farrella, to na klinikę. Usta miał paskudnie opuchnięte, ale zaczynał mu już wracać fason; odzyskiwał rumieńce pewności siebie niczym jaszczurka, której wyrasta nowy ogon.
- Na litość boską, głupio będę wyglądał, zjawiając się tam z przegryzionym językiem. - Powiedz, że zaciąłeś się przy goleniu - doradził mu Farrell. - Powiedz im, że całowałeś się z psem Baskervillow. Żegnaj.
Pierce/Harlow kiwnął potulnie głową.
- Zabiorę tylko swoje graty.
Podniósł się i przecisnął obok Farrella, który nie spuszczał go z oka. Chłopak wziął swój sweter i niespiesznie gmerał w poszukiwaniu autentycznej greckiej rybackiej czapki oraz kieszonkowego odtwarzacza. Farrell, schylając się po swój portfel, usłyszał nagle słodki brzęk. Wyprostował się szybko, skrzypiąc przy tym niczym skrzynia biegów Madame Schumann-Heink.
- Przepraszam - powiedział chłopak. - To chyba twoja mandolina? Naprawdę przepraszam. - Farrell podał mu plecak, a on otworzył przesuwane drzwi, chcąc wysiąść. Wtem zatrzymał się i obejrzał. - Dziękuję bardzo za podwiezienie, jestem bardzo wdzięczny. Miłego dnia.
Farrell pokręcił głową w bezradnym zdumieniu.
- Często to robisz? Pytam z ciekawości.
- Nie żyję z tego, jeśli to miał pan na myśli. - Pierce/Harlow mówił jak golfiarz broniący swego statusu amatora. - To bardziej jak hobby, prawdę powiedziawszy. Rozumiesz, tak jak niektórzy zajmują się fotografią podwodną. To mnie rajcuje.
- Nie wiesz, jak to się robi - powiedział Farrell. - Nie wiesz nawet, co powiedzieć. Musisz się jeszcze wiele nauczyć.
Pierce/Harlow wzruszył ramionami.
- To mnie rajcuje. Wyraz ich twarzy, gdy w końcu zacznie to do nich docierać. To prawdziwy nałóg, wiedzieć, że nie jestem tym, za kogo mnie uważają. Coś jak Zorro. - Zeskoczył na krawężnik, odwrócił się i posłał Farrellowi niemal tkliwy uśmiech, jakby łączyła ich jakaś dawna, przeżyta wspólnie przygoda. - Powinieneś spróbować - dodał. - Praktycznie i tak już pan to robi. Proszę na siebie uważać, panie Farrell.
Zasunął ostrożnie drzwi, nim powlókł się w kierunku kliniki. Farrell wrzucił bieg i włączył Madame Schumann-Heink w gęstniejący ruch, który zaczynał się o wiele wcześniej, niż pamiętał z dawnych lat. No i co wy na to? Wtedy wszyscy mieszkali na Parnell i spali do południa. Uznał, że bez względu na to, co Madame Schumann-Heink ciągnęła, nie urwie się to przed dotarciem do domu Bena, podobnie jak myśli o wydarzeniach ostatniej półgodziny. Skórę miał sztywną od zaschłego potu; w głowie pulsowało mu przy każdym uderzeniu serca. Volkswagen cuchnął skarpetkami, kocami i zimną chińszczyzną.
Jadąc na północ Aleją Gould - gdzie u licha jest Ślepy Zaułek? Nie mógł przecież zniknąć, wszyscy tam się bawili, musiałem go przegapić - pozwolił sobie na rozważenie, choć z pewną ostrożnością, sprawy zielonego kabrioletu. Wówczas jego umysł - niezwłocznie opuściwszy miasto, nie zostawiając adresu dla korespondencji, a jedynie tych znużonych, cynicznych frajerów, jego nerwy i odruchy, dla uregulowania po raz kolejny jego długów i opłaty pocztowej - nie zarejestrował niczego poza wielkim hełmem kierowcy, zabawkowym mieczem czarnoskórego mężczyzny - czy to była zabawka? - i kobietą ubraną jedynie w złote łańcuchy. Ale czarnoskóry miał na sobie coś w rodzaju płaszcza, niedźwiedzią skórę? A gdy stary gruchot popędził dalej, z tylnego siedzenia mignęły mu, niczym płomienie we mgle, aksamitne płaszczyki, sztywne białe kryzy i pióra. Bez wątpienia Powitalny Wóz Avicenny. Ta w łańcuchach musiała być z Rdzennych Cór.
Gould była długą ulicą. Ciągnęła się z jednego krańca Avicenny prawie na drugi i skutecznie oddzielała dzielnicę studentów i wzgórza za nią od gorących, czarnych równin. Farrell jechał dalej. Komisy samochodowe ustąpiły miejsca sklepom z antykami, a te biurowcom i domom towarowym - cholera, co stało się z tym fajnym starym targiem rybnym? - a te z kolei parterowym i piętrowym drewnianym domom, białym, niebieskim i zielonym, z zewnętrznymi schodami. W większości były to stare domki i w zimnym powietrzu poranka przypominały łodzie porzucone na plaży; wypłynięcie nimi w morze na pewno było zbyt ryzykowne. Na południowo-zachodnim rogu Ortega przez chwilę wstrzymał oddech, ale szary, brzuchaty, pokryty rybią łuską dom zniknął, jego miejsce zajął bar szybkiej obsługi.
Przez czas, gdy tu mieszkałem, usiłowali zakwalifikować go do rozbiórki: Wciąż tak samo niezdatnym do żeglugi, pożeglowałem na pełne morze. Ellen. Nawet po tak długim czasie ostrożnie dotknął językiem tego imienia, jak bolącego zęba, ale nic się nie stało.
Ben mieszkał przy ulicy Scotia nieco ponad cztery lata, prawie od czasu przeprowadzki z Nowego Jorku. Farrell nigdy dobrze nie znał tych okolic i jechał na wyczucie, skręcił w prawo na Iris i słodko namawiał Madame Schumann-Heink do wspinaczki po niskich, stromych wzgórzach. Po kolejnej przecznicy domy zmieniły się, stały się większe i ciemniejsze, z kalifornijskimi werandami krytymi gontem. Im wyżej wjeżdżał, tym domy były dalej cofnięte od ulicy, trzymały się cienia sekwoi i eukaliptusów z wyjątkiem kilku ogrodzeń w jaskrawych barwach. Nie ma chodników. Nie potrafię sobie wyobrazić Bena w miejscu bez chodników.
W końcu odnalazł dom. Niebo nadal było zachmurzone, ale dalej w górę ulicy słońce już myszkowało w winoroślach i krzakach, łasiło się do bugenwilli. Scotia była krzaczastą, zmierzwioną dżunglą, wijącą się i pofałdowaną niczym kozia ścieżka - ulica stworzona dla powozów, pocztowych karet i furgonów lodziarzy, gdzie Madame Schumann-Heink i zjeżdżający buick przeciskały się obok siebie na zakręcie, jak walczące kozły. W odróżnieniu od zadbanych trawników i ogrodów na zboczach w dole, zarośla Scotii były zmysłowo bezczelne, przelewały się przez dachy garażów i kamiennych murków, łącząc posiadłości w wyzywające nieślubne związki. Daleko od Czterdziestej Szóstej i Dziesiątej Alei, chłopie.
Rozpoznał dom po opisach z listów Bena. Jak większość jego sąsiadów, był starą, solidną, piętrową budowlą, przywodzącą na myśl bizona zrzucającego zimowe futro. Tym, co czyniło go na Scotii wyjątkowym, był daszek, który biegł wokół całego domu, dostatecznie szeroki i płaski, by dwoje ludzi mogło nim spacerować wygodnie obok siebie. “Najwyraźniej gość, który to budował, miał zamiar postawić pagodę - pisał Ben. - Zabrali go nim zdążył pozaginać do góry rogi”.
Farrell zaparkował samochód i wgramolił się na tył, by wyciągnąć lutnię. Wówczas odkrył, że znikł jego sprzęt do gotowania. Wściekłość, jakiej nie doznał w czasie całego zajścia, szybko ustąpiła miejsca fascynacji i zdumieniu tym, jak chłopakowi udało się na jego oczach zwędzić coś tak dużego. Elektryczna maszynka do golenia też zniknęła. Farrell usiadł na podłodze z wyciągniętymi nogami i zaczął się śmiać.
Po chwili wyciągnął z kąta lutnię.
- Chodź, skarbie - powiedział. Lękał się zdjąć płótno i plastikowe powijaki, by sprawdzić uszkodzenia. Wysiadł z samochodu i zaraz zaczął kichać od łaskoczącego go w nosie zapachu mokrego jaśminu i rozmarynu.
Ponownie spojrzał na dom - ptasie budki, niech to diabli - odwrócił się i przeszedł wolno wąską ulicą, by spojrzeć w dół na wzgórza Avicenny.
Zatoka zajmowała pół widnokręgu, pomarszczona i nieświeża jak prześcieradło w motelu. W oddali, pod mostem San Francisco, znieruchomiało kilka żagli, wyłaniały się z mgły niczym mydło z piany. Z tego miejsca w blasku słońca pole widzenia przesłaniały mu wierzchołki drzew i szczyty dachów, ale dostrzegał uniwersytecką dzwonnicę z czerwonej cegły i plac, gdzie po raz pierwszy spotkał Ellen, gdy namawiała do szachów studenta pierwszego roku. A jeśli to jest róg Serry i Fox, to tamto okno musi należeć do pizzerii, której patronował Nikołaj Bucharin. Dwa lata kelnerowania i rozpędzania bójek, a zawsze myliłem go z tym drugim, Bakuninem. Jedynym dostrzegalnym ruchem było zielone mignięcie tramwaju sunącego po nizinie i znikającego co jakiś czas pomiędzy nagimi, pastelowymi dachami, które wydawały się zachodzić jeden na drugi, jak liście wodnych lilii, aż po autostradę. Farrell wspiął się na palce, wypatrując Blue Zoo, wiktoriańską brodawkę w kolorze indygo, gdzie on, Clawhammer Perry Brown i koreańskie trio smyczkowe przez prawie trzy miesiące za darmo mieszkali na ostatnim piętrze, nim impreza na dole dobiegła końca i właściciel ich zauważył. Czy mi się to wszystko przyśniło, tamci ludzie, tamte czasy? Co teraz się zacznie?
Wybrukowaną pniakami ścieżką ruszył do domu Bena. Po drodze odwinął lutnię i poczuł w dołku ucisk z wdzięczności, że jest cała. Usiadł na schodach ganku, jak zwykle zdumiony widokiem swej dłoni na złocistym łuku instrumentu, wstrzymując oddech, jakby jego dłoń dotykała nagiego biodra kobiety. Przytulił lutnię ostrożnie. Struny westchnęły, choć ich jeszcze nie tknął.
- Chodź, skarbie - powiedział i zaczął “Mounsiers Almaine”. Grał zbyt szybko, ale nie próbował zwolnić. Potem zagrał pawanę Dowlanda*,[* John Dowland - żyt w latach 1563 - 1626, angielski lutnista i kompozytor] a potem ponownie “Mounsiers Almaine”, tym razem właściwie. Lutnia nagrzała się w słońcu i pachniała cytrynami.
2.
- Ty zapewne jesteś Joe Farrell - powiedziała stara kobieta.
Potem, w dziwnych chwilach i miejscach, lubił rozmyślać o momencie ich pierwszego spotkania. Nie pamiętał już żadnych szczegółów, poza tym że każde z nich coś do siebie kurczowo przyciskało - Farrell swoją lutnię, a Sia pasek znoszonej, błękitnej sukni, zebranej ciasno pod ciężkimi piersiami. Zapamiętał jednak ową natychmiastową pewność, że spotkał właśnie starego przyjaciela lub bardzo cierpliwego, ważnego wroga. Zdawał sobie sprawę, że to tylko jego wymysł. Ale czuł się nieswojo, wyobrażając sobie, że nie wie, kim była Sia.
- Ponieważ, jeśli nim nie jesteś - ciągnęła dalej - nie mam powodu, by stać o szóstej rano na werandzie i słuchać lutni obcego grajka. Więc jeśli jesteś Joe Farrell, to wejdź i zjedz śniadanie. W przeciwnym wypadku wracam do łóżka.
Nie była wysoka ani bardzo stara. Ben niewiele pisał o niej w swych listach i w pierwszej chwili Farrell miał wrażenie, że stoi nad nim wielki, senny monolit, menhir w znoszonym flanelowym płaszczu kąpielowym. Kiedy jednak wstał, stwierdził, że kobieta o szerokiej twarzy i nieostrych rysach nie miała więcej niż sześćdziesiątkę. Jej smagła skóra była niemal bez zmarszczek, a szare oczy bystre, czyste i władczo smutne. Choć ciało miała niezdarne jak u posługaczki - bez talii, krótkonogie, o rozłożystych biodrach, brzuchate jak księżyc - to poruszała się ze zdyscyplinowaną żwawością cyrkowego linoskoczka, nawet w bamboszach przypominających kupę ubłoconych kłaków. Płaszcz kąpielowy był na nią za długi i Farrell z lekkim dreszczykiem uświadomił sobie, że musiał to być płaszcz Bena.
- Ty jesteś Sia - powiedział. - Athanasia Sioris.
- Och, wiem o tym - odparła - nawet o tak wczesnej porze. A co z tobą? Zdecydowałeś już czy jesteś Farrellem?
- Jestem Farrell - przyznał - ale i tak możesz wrócić do łóżka. Nie chciałem cię obudzić.
Włosy kobiety były gęste, dość grube, siwe i ciemne niczym zimowy świt. Spływały jej na plecy, zebrane nie wstążką, ale guzowatą srebrną obrączką. Jej oczy prawie nie miały białek. Farrell widział, jak źrenice oddychały wolno w porannym blasku. Spoczywały na nim całym swym ciężarem, taksując jego siłę, jak bokser osłaniający się rozważnie na początku walki.
- Czy ja się ciebie lękam? - zapytała.
- Kiedy Ben napisał mi o tobie po raz pierwszy, pomyślałem, że masz najpiękniejsze imię na świecie. I nadal tak uważam, być może wyjąwszy kobietę o imieniu Electa Arenal de Rodriguez. Co niewiele zmienia.
- Czy ja się ciebie lękam? - ponownie spytała Sia. - Czy też cieszę się, że cię widzę? - Głos miała niski i chrapliwy, z ledwie wyczuwalnym greckim akcentem. Nie był nieprzyjemny, ale też nie łagodny. Farrell nie potrafił wyobrazić sobie tego głosu dokuczającego, pocieszającego, pieszczotliwego - Chryste, ona jest starsza od jego matki - czy mówiącego kłamstwa. Ten głos pasował jedynie do zadawania drażliwych pytań bez bezpiecznych odpowiedzi.
- Nikt nigdy się mnie nie obawiał. Wspaniale by było gdybyś się lękała, ale naprawdę tego nie oczekuję - powiedział.
Przyglądała mu się, ale rzecz nie była w tym, że posępne spojrzenie nagle skierowało się czy skupiło na nim, to było bardziej tak, jakby udało mu się przyciągnąć uwagę lasu lub wielkiej wody.
- Czego oczekujesz?
Farrell odwzajemnił jej spojrzenie ze spokojną nieruchomością. Był zbyt zmęczony i niepewny, by choćby wzruszyć ramionami.
- No cóż, wejdź - powiedziała Sia. - Dzień dobry.
Odwróciła się. W tej samej chwili Farrell poczuł, że ogarnia go dziwna pustka, jakby nagle poczuł powiew jesiennego wiatru porzucenia i straty, wiejącego z jego dzieciństwa, kiedy wszystkie smutki były równie wielkie i przychodziły, i znikały, nigdy nie tłumacząc się. Uczucie to jednak zaraz minęło i wszedł do domu za kobietą w średnim wieku, w niebieskim płaszczu kąpielowym, stawiającą ciężko nogi, które pewnie miały żylaki.
Dom Sii to jaskinia - napisał mu trzy lata temu Ben. Mieszkał z nią już wtedy od ponad roku. - Kości pod nogami, małe drapieżniki przemykają w mroku, ogień pozostawia tłuste plamy na ścianach. Wszystko pachnie kurzą krwią i schnącymi skórami.
Ale tego dnia Farrell owi wydawało się, że dom był jak zielone drzewo, a pokoje jak konary, wysokie, jasne, pełne pomruków, jakie wydaje drewno w słońcu. Stał w salonie, którego sufit z podpalanych desek przypominał pudło jego lutni. Były w nim książki i duże okna; lustra i maski, małe, grube dywaniki, i meble jak drzemiące zwierzęta. Przed kominkiem stały szachy na niskim, odlanym z metalu stoliku. Figury z drewna, o zatartych od używania kształtach, przypominały tralki schodów. Farrell dostrzegł w kącie wysoki, stary fonograf, który stał obok wiklinowego kosza pełnego trawy pampasowej i zardzewiałych włóczni.
Sia zaprowadziła go do małej kuchni. Usmażyła mu jajecznicę i zaparzyła kawę, pracując zręcznie smagłymi, grubymi dłońmi. Niewiele przy tym mówiła i nie spoglądała na niego. Gdy skończyła, postawiła talerze na stole i usiadła naprzeciwko Farrella, opierając brodę na pięściach. Przez chwilę szare oczy - czyste i bezlitosne jak brylanty - przyglądały mu się ze szczerą, osobistą wrogością, która zdawała się przenikać go do szpiku kości. Potem Sia uśmiechnęła się, a on odetchnął i uśmiechnął się do niej.
- Przepraszam - powiedziała. - Czy możemy cofnąć ostatnie piętnaście minut?
Farrell z powagą kiwnął głową.
- Pod warunkiem, że zostawisz jajka.
- Przestraszeni kochankowie są obrzydliwi - dodała. - Przez cały tydzień byłam okropna dla Bena z twojego powodu.
- Dlaczego? Mówisz jak papież przyjmujący Huna Attilę. Czym zasłużyłem sobie na ten paniczny strach?
Sia uśmiechnęła się ponownie, ale głębokie, tajemnicze rozbawienie zniknęło.
- Mój drogi - odezwała się - nie potrafię powiedzieć, na ile zwyczajny jesteś takich sytuacji, ale z całą pewnością powinieneś wiedzieć, że nikt naprawdę z radością nie wita starego, najlepszego przyjaciela. Nie wiedziałeś o tym?
Farrell poczuł dotyk promieni słonecznego światła, które padły na niego, gdy Sia pochyliła się ku niemu.
- Najstarszy przyjaciel, być może - odparł. - Najlepszy, nie wiem. Nie widziałem Bena od siedmiu lat, Sia.
- W Kalifornii najstarszy jest najlepszy - odpowiedziała. - Ben ma tu dobrych przyjaciół, ludzi z uniwersytetu, ludzi, którzy troszczą się o niego, ale tutaj nikt go nie zna, z wyjątkiem mnie. A teraz ty się zjawiasz. To bardzo głupia sytuacja.
- Rzeczywiście. - Farrell sięgnął po masło. - Teraz ty jesteś najlepszym przyjacielem Bena, Sia.
Do kuchni wszedł wielki wilczur, suka. Zaszczekała na gościa dla porządku, po czym położyła mu łeb na kolanach. Z pyska pociekła jej ślinka. Farrell dał jej trochę jajecznicy.
- Znałeś go jeszcze jako trzynastolatka. Ja nie potrafię go sobie nawet takim wyobrazić. Jaki był?
- Miał wysokie, gładkie czoło - powiedział Farrell - i zwykłem wołać na niego Gumowe Wargi. - Sia zaczęła się cichutko śmiać. Jej śmiech był tak cichy, że ledwie go słyszał; igrał na krańcach jego zmysłów niczym pieśń wieloryba. - Pływał jak szatan i był z niego naprawdę marny aktor. W średniej szkole pomógł mi jednego roku przejść z trygonometrii, a następnego z chemii. Próbowałem go rozśmieszać na matmie głupimi minami. Na początku szkoły zmarł mu ojciec. Nie znosił mojej zimowej czapki w kratkę i z nausznikami. Uwielbiał Judy Garland, Joego Williamsa i małe kluby nocne, w których dawano przedstawienie dla pięciu ludzi. To rzeczy, które pamiętam, Sia. Nie znałem go. Myślę, że on mnie znał, ale ja byłem zbyt zajęty kłopotami ze swoimi pryszczami.
Sia nadal się śmiała. Wyraz jej twarzy, podobnie jak jej śmiech, zdawały się być częścią jakiegoś innego, opieszałego języka, w którym wszystko, co rozumiał, znaczyło coś innego.
- Ale mieszkaliście razem, później, w Nowym Jorku - powiedziała. - Graliście razem, a nic bardziej nie zbliża. Widzisz, jak Bóg, jestem zazdros...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]