[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Peter Berling
Dzieci Graala
Der Kinder des Gral
Przełożył: Ireneusz Malarz
Wydanie polskie: 1999
Wydanie oryginalne: 1991
Pamięci
Elgaine de Balliers
NEC SPE NEC METU
SŁOWO OD AUTORA
Cytowane w tej książce we fragmentach kronikarskie zapiski franciszkanina Williama z Roebruku (ur. 1222) uchodziły przez długi czas za zaginione w arabskich bibliotekach. Nikt ich nie szukał, nikt nie potrudził się o przekład. Pewna część przepadła w ciągu stuleci mimo wielu arabskich odpisów, z ocalałych resztek – oraz innych źródeł – autor zrekonstruował przedstawioną poniżej historię. Wprowadzeniem do niej jest rękopis, który minoryta pozostawił w wiernych rękach swego brata zakonnego, Wawrzyńca z Orty (Portugalia). Uczynił to zapewne w przeddzień swej podróży do kraju Mongołów, podjąwszy się misji, która w latach 1253-1255 zaprowadziła go jako posła króla francuskiego Ludwika IX do Karakorum, siedziby wielkiego chana. Dokument, znaleziony przy „zwojach starkenberskich”, został tutaj podany w skrótowej postaci.
„Kronika” Williama rozpoczyna się tuż przed rokiem 1244, rokiem kapitulacji twierdzy Graala, tzn. Montségur, jak również ostatecznej utraty Jeruzalem. Napisana po łacinie, zawiera liczne cytaty i wyrażenia w językach znanych podówczas powszechnie w rejonie Morza Śródziemnego, między innymi w okcytańskim, greckim i arabskim. Zwroty te po części zachowano w wersji oryginalnej, podając ich przekład. Aby zainteresowanemu czytelnikowi ułatwić wejście w opowieść, autor wskazał przed każdym podrozdziałem miejsce i czas akcji, a także oznaczył fragmenty oryginalnego tekstu Williama z Roebruku. Całość poprzedza szczegółowy spis osób, dla lepszej orientacji uporządkowany wedle „stronniczej” przynależności bohaterów. Na końcu niniejszej opowieści zamieszczono słowniczek, który przybliża czytelnikowi ważniejsze postaci, miejsca i wydarzenia.
DRAMATIS PERSONAE
KRONIKARZ
Willem z Roebruku, zwany Williamem, z zakonu braci mniejszych
DZIECI
Roger Rajmund Bertrand, zwany Roszem
Izabela Konstancja Rajmunda, zwana Jezą
W SŁUŻBIE GRAALA
KATARZY
Piotr Roger wicehrabia Mirepoix, komendant Montségur
Rajmund z Perelhi, kasztelan
Esklarmonda z Perelhi, jego córka
Bertrand z La Beccalarii, budowniczy
Roksalba Cecylia Stefania z Cab d’Aret, zwana Lobą, Wilczycą
Ksakbert z Barbery, zwany Lion de combat, pan na Quéribusie
Alfia z Cucugnanu, mamka
PRZEORAT SYJONU
Maria z Saint-Clair, zwana La Grande Maîtresse
Wilhelm z Gisors, jej pasierb, templariusz
Gawin Montbard z Béthune, komandor domu zakonnego w Rennes-le-Château
Jan Turnbull, alias Condé Jan Odo z Mont Sion, były ambasador cesarza na dworze sułtana
ASASYNI
Tarik ibn-Nasir, kanclerz asasynów z Masnatu
Crean z Bourivanu, syn Jana Turnbulla; niegdyś chrześcijanin, potem wyznawca mahometanizmu
W SŁUŻBIE FRANCJI
Król Ludwik IX, zwany Świętym
Hrabia Jan ze Joinville, seneszal Szampanii, kronikarz
Hugon z Arcis, seneszal Carcassonne
Oliwer z Termes, renegat katarski
Iwo Bretończyk
Jordi, kapitan oddziału Basków
W SŁUŻBIE KOŚCIOŁA
Papież Innocenty IV
CYSTERSI
Rajner z Capoccio, Szary Kardynał
Fulko z Procidy, inkwizytor
DOMINIKANIE
Wit z Viterbo, naturalny syn Rajnera z Capoccio
Mateusz z Paryża, archiwariusz
Szymon z Saint-Quentin
Andrzej z Longjumeau
Anzelm z Longjumeau, zwany Fra’Ascelin, jego młodszy brat
FRANCISZKANIE
Wawrzyniec z Orty
Jan z Pian del Carpine, zwany Pianem
Benedykt z Polski
Bartłomiej z Cremony
Walter z Martorany
WE FRANCJI
Piotr Amiel, arcybiskup Narbony
Durand, biskup Albi
W ZIEMI ŚWIĘTEJ
Albert z Rezzato, patriarcha Antiochii
Galeran, biskup Bejrutu
W KONSTANTYNOPOLU
Mikołaj z La Porty, biskup łaciński
Jarcynt, jego kucharz
W SŁUŻBIE CESARSTWA
Cesarz Fryderyk II, zwany Hohenstaufem
W CORTONIE
Eliasz z Cortony, baron Coppi, były generał O.F.M., zwany Il Bombarone
Gersenda, jego gospodyni
Biro, właściciel gospody „Pod Złotym Cielcem”
W OTRANTO
Laurencja z Belgrave, hrabina Otranto, zwana Przeoryszą
Hamo l’Estrange, jej syn
Klarion, hrabina Salentyny, jej wychowanica
Guiscard Amalfitańczyk, jej kapitan
W ZIEMI ŚWIĘTEJ
Zygisbert z Öxfeldu, rycerz zakonu krzyżackiego
Konstancjusz, książę Selinuntu, alias Fassr ad-Din Oktaj, zwany Czerwonym Sokołem
SARACENI
Rijesz-Sawon, młoda Saracenka
Ksawery, jej ojciec
Alwa, jej matka
Firuz, jej narzeczony
Madulajn, jej kuzynka
Zarot, podestà
INNI
Robert, siłacz
Ruiz, pirat
Ingolinda z Metzu, ladacznica
Ajbak i Sargis, nestoriańscy wysłannicy Mongołów
In memoriam infantium ex sanguine regali
Pamięci dzieci królewskiej krwi
PROLOG
Z Kroniki Williama z Roebruku
Złociście jarzące się światło niewidocznego już dla mnie wieczornego słońca padało wciąż na kacerską warownię, jakby Bóg pragnął ją jeszcze raz, w całym jej zaślepieniu, wywyższyć na naszych oczach, zanim swym gniewem zetrze tę twierdzę na proch, karząc za popełnione grzechy. Dotarliśmy właśnie do stóp wzgórza, zwanego tutaj pog, i u nas, w dolinie, królował już czarnofioletowy cień zapadającej szybko nocy. W taki sposób Montségur ukazał mi się po raz pierwszy i mimo woli zadrżałem, zły na samego siebie. Wtedy jeszcze uważałem, że Bóg jest nasz, i byłem przekonany o uczciwości mej katolickiej vocationis*, która sprowadziła mnie tutaj, abym wziął udział w wypaleniu wrzodu niecnej herezji.
Ja, William z Roebruku, szczwany Flamandczyk, krzepki chłopski syn w ubogim habicie zakonu braci mniejszych, ze scholarską pychą w sercu, bom dzięki stypendium mojego hrabiego uczęszczał w Paryżu na Uniwersytet, czułem się jak Wielki Inkwizytor: „O ty, katarskie wężowe plemię, drzyj tam w górze, w fałszywym świetle pogańskiego słońca! Wkrótce zapłonie dla was inny ogień, gdy wprost ze stosu wasze bezbożne dusze pocwałują do piekła!”
Dziś, po dziesięciu latach – ponad trzydziestoletni i niebawem łysy – mogę się tylko uśmiechnąć, żałośnie uśmiechnąć na myśl o tym, jak biedny, niczego nie przeczuwający franciszkański gamoń stał wówczas na progu nigdy nawet nie śnionego świata wielkich, tajemniczych, dzikich i nikczemnych, wręcz perfidnych duchów, na krawędzi nie rozpoznanego kotła czarownic, pełnego przygód, bied i zepsucia, przed wejściem, ba! wepchnięciem w życie – wtłoczony i wbełtany w namiętność, zazdrość, intrygi i nienawiść – w życie, co widziało w nim po prostu piłkę, którą rzucało tu i tam wedle swej chęci i kaprysu, omal nie doprowadzając go do utraty zmysłów. Tego wszystkiego nie byłem w stanie przeczuć, jednakże przypominam sobie dreszcz na widok twierdzy Graala w owym wieczornym świetle. Monsalwat!
Cała moja historia zaczęła się zresztą w innym, odległym miejscu. Hrabiowie Hainaut z radości, że jednego z nich wybrano na cesarza Konstantynopola, także parafię w Roebruku obdarzyli donacją: najmłodszy chłopak we wsi, bardzo, jeśli już nie najbardziej obiecujący, mógł za zgodą władz duchownych studiować ku większej chwale bożej. Niestety, ja byłem tym najmłodszym! Tak więc z kościelnym – to znaczy obolusa* – błogosławieństwem popędził mnie ojciec kijami do najbliższego klasztoru franciszkanów, nie przejmując się wcale moim pełnym protestu wrzaskiem. Łzy matki także dotyczyły nie tyle mych tarapatów, ile troski o to, żebym nie zawiódł matczynej ambicji, moja rodzicielka bowiem pragnęła mieć wśród synów sławnego krzewiciela wiary. Rodzinie odpowiadałby nawet zakatowany przez pogan męczennik.
Dzięki wtykanym mi po kryjomu słodkim ciastom przetrwałem nowicjat bez uszczerbku na ciele, co już obdarzyło mnie aureolą wybrańca. Wkrótce też podniosłem żebraninę z niskiego stanu cnoty do rangi sztuki ustawicznie się tego zapierającej, wszelako złotodajnej. Nie przyszło mi zatem z trudem, skoro tylko zeszpeciła mnie tonsura, przekonać moją zakonną zwierzchność, by wystarała się dla mnie o miejsce na Uniwersytecie. Ojciec z dumą przyłożył się do tuczenia świń, matka zaś podsyciła jeszcze swą nadzieję na coś w rodzaju cudownej kanonizacji albo przynajmniej zaliczenia jej syna w poczet błogosławionych. I tak, viribus unitis*, wyprawiono mnie, niespełna dziewiętnastoletniego, do Paryża.
Ha, cóż to za miasto, ale jakie w nim drogie życie! Tutaj doprowadziłem wpojony mi w zakonie dar żebrania do pełnego rozkwitu. Jałmużna? Cóż za upokarzający koncept na niegodną egzystencję! Uznawałem towarzystwo wyłącznie tych, którzy mnie uznawali: można by to nazwać swobodną wymianą wzajemnych dowodów łaski!
Uchylałem się w znacznym stopniu od dającego się z trudem uniknąć studiowania klasycznej teologii. Uspokajałem jednakże swoje „sumienie misjonarskie” nauką języka arabskiego, który obrałem za przedmiot obowiązkowy, aby bronić własnej skóry w razie jakiegoś niepożądanego przypadku: na przykład gdyby moi kustosze wpadli pewnego dnia na myśl – wiedziałem, że matka mi nie popuści! – by posłać mnie na pustynie Terrae Sanctae* A tam przecież musiałbym błagać pogan, jeśli już nie o życie, to przynajmniej o łyk wody. Potęga dobrze wyłożonego słowa wywierała na mnie zawsze duże wrażenie, dlatego też nie zaniedbywałem nigdy dyscyplin uczących płynnego wygłaszania kazań, a także opanowania ścisłych form liturgii.
W tym czasie mój król zaczął szukać kogoś, kto mógłby go nauczyć mowy muzułmanów. Ludwik Święty chyba już wówczas nosił się ze wzniosłą myślą, aby osobiście wyzwać sułtana na dysputę i odwieść go od pogaństwa. Ponadto mego władcę mogło skłonić do nauki to, że jego cesarski kuzyn Fryderyk świetnie opanował arabski i bardzo go za to chwalono. Dla butnego pana studenta, którego wtedy odgrywałem, królewski zamysł był zdumiewający, gdyż ta mowa wydawała mi się jedynie niezbyt cennym środkiem pomocniczym dla ludzi zapadłych na chroniczne suchoty, znajdujących radość w tym, żeby wspólnie kasłać i nawzajem się opluwać. Gdy dziś przysłuchuję się deklamacji arabskich poetów i harmonijne brzmienie ich wierszy unosi mnie na jasne wyżyny nigdzie indziej nie doświadczanego językowego piękna, chciałbym się pod ziemię zapaść ze wstydu na wspomnienie swej młodzieńczej ignorancji.
Oczywiście król nie mierzył tak wysoko. Słusznie chyba nie odważył się zawezwać na swój dwór czcigodnego mistrza Ibn Ichsa Ibn-Szilona, u którego ja uczyłem się arabskiego. Wybrano mnie jako nieszkodliwego pośrednika, wszyscy bowiem uważali, że jestem temu językowi niezwykle oddany.
Do regularnej nauki nigdy nie doszło. Jeśli suweren na krótko mnie przyjmował, wolał się ze mną modlić bądź też kazał mi opowiadać historie z życia świętego Franciszka, którego przecież osobiście już nie zdążyłem poznać, co w rozmowie zawsze zręcznie omijałem, aby króla nie rozczarować. W ten sposób obaj byliśmy zadowoleni.
Mego pana i najmiłościwszego władcę nawiedzał chyba jakiś obrzydliwy koszmar, może były to choroby: niedokrwistość i róża, na które cierpiał, a może dręczyli go duchowi doradcy, do których z trudem mógłbym się zaliczyć. Od tygodni naprzykrzali mu się, nalegając, by wyrwał wreszcie żądło kacerstwa z ciała dawno już pobitego i obdartego ze skóry Południa. Prawdopodobnie były to też podszepty podejrzanego królewskiego spowiednika, Wita z Viterbo, przysłanego przez samego papieża; popychał on króla do tego, aby przejednać Maryję Pannę pomszczeniem zuchwałego zabójstwa inkwizytora w Avignonet* W każdym razie pobożny władca przysiągł Najświętszej Dziewicy, że skończy ostatecznie z kacerskim gniazdem na Montségur. Dla Wita z Viterbo, tego rzymskiego kreta, którego nigdy nie widziałem, moje wspólne modlitwy z królem musiały być solą w oku i dlatego sprawił, że pewnego dnia zostałem obdarzony nadzwyczajną królewską łaską: otrzymałem przywilej uczestniczenia w wyprawie przeciwko twierdzy katarów jako kapelan tamtejszego seneszala*, który miał już przy sobie dwóch kapłanów i na dobrą sprawę żadnego więcej nie potrzebował.
Viterbczyk zatroszczył się o to, żeby mi natychmiast wciśnięto do ręki nominację i wyprawiono w drogę. Wyobrażałem sobie ten monotonny pobyt na odludziu, zapakowałem więc parę książek, których braku, jak przypuszczałem, biblioteka zbytnio nie odczuje, aby umysłowej tępocie obozu wojskowego na prowincji przeciwstawić swoje dalsze duchowe kształcenie. Nie pożegnałem nawet niezmiennie troskliwych rodziców, którzy mnie i mój dom zakonny w stolicy zaopatrywali z miłą regularnością w świńskie kiełbasy i słoninę, i ruszyłem bez najmniejszej ochoty w wymuszoną podróż na ponure Południe. Nie miałem już nigdy więcej zobaczyć ani wsi, ani Paryża, ani drogich wybrzeży Flandrii.
Znalazłszy się nad Morzem Śródziemnym, wpadłem w objęcia Scylli i Charybdy; te potwory wessały mnie w wodną głębinę, porwały i wyrzuciły na brzegi, o jakich przedtem nie śniłem... A może jednak? Czy nie były to bezkresne pustynie, kamieniste góry, po których kusiciel prowadził mnie na wieżę, owe pustkowia, których się obawiałem jako chłopiec i jeszcze jako nowicjusz, a które teraz przemierzałem niby mały pionek przesuwany z pola na pole w gigantycznej rozgrywce szachowej wielkich tego świata? Raz goniec, raz skoczek, zagrożony przez mroczne wieże, chlubiłem się pochlebstwami wielkich dam – ja, figura jakiego króla?
Na początku z bezgraniczną lojalnością służyłem jeszcze Ludwikowi. Był dobrym suwerenem; jeśli zgrzeszyłem przeciwko niemu, wstydziłem się tak dalece, jak dalece rozwinięte było moje poczucie wstydu. Jednakże w miarę jak oddalałem się od władcy, zanikało także moje flamandzkie, swoiste wyobrażenie o sobie. Zostałem wyrwany z korzeniami. Jakieś moce przenosiły mnie aż na skraj uniwersum, zrzucały z przejrzyście oznaczonej szachownicy, która wydawała się tak jednoznacznie podzielona na „czarne” i „białe”, wprowadzały z powrotem do gry, kiedy już dawno uznałem się za straconego, ścigały mnie lub zapominały o moim istnieniu. Czy czerń naprawdę oznaczała dobro, za które warto było walczyć mnichowi Eclesiae catholicae* Czy czerwony krzyż templariuszy był jeszcze signum Christi* Zielona chorągiew muzułmanów – obietnicą czy potępieniem? Sztandary Mongołów – diabelskim żelazem do piętnowania? A może białe, powiewne stroje katarów obiecywały jednak raj? Doznałem miłosierdzia od asasynów, przekonałem się o bezwarunkowej wierności Tatarów, znalazłem przyjaciół wśród chrześcijańskich rycerzy i doświadczyłem szlachetności arabskich emirów. Przeżyłem truciznę, podłość i straszną śmierć, widziałem miłość i poświęcenie, jednakże niczyj los nie poruszył mnie tak jak los dzieci – infantów Graala.
Ich pamięci czuję się zobowiązany. Były mi tak bliskie, jakby zrodzone ze mnie. Kruche figury nadziei, przesuwane po szachownicy przez bezlitosne siły, dziecięca para władców jako element Wielkiego Planu. Mój król i moja królowa! Wraz z ich zniknięciem rozwiał się sen o pokoju i szczęściu dla reszty świata. Ja byłem tylko małym, nieważnym pionkiem, któremu pozwolono przeżyć. One zostały poświęcone, jeszcze nim partia dobiegła końca.
O nich chcę opowiedzieć...
I
MONTSÉGUR
OBLĘŻENIE
Montségur, jesień 1243
Jak stromy skalny stożek wyrasta Montségur z poprzerzynanej rozpadlinami niziny, obcy, prawie nie z tego świata, otwierający się tylko dla niebiańskich zastępów, jeśli ze swej anielskiej perspektywy wypatrzą kawałek płaskiego gruntu szerokości dłoni, aby postawić na nim swą niebieską drabinę. Gdy ziemski intruz zbliża się od północy, góra wydaje się w zasięgu ręki jak zdjęty z głowy hełm, który jednakże czarodziejska dłoń tym gwałtowniej podnosi wzwyż, im bliżej kamiennej ściany nieproszony gość się przysuwa. Kiedy ktoś skrada się od wschodu, uległszy ułudzie miękko opadającego górskiego grzbietu, odepchnie go wysunięta tarcza Roc de la Tour, może nawet strąci w pienisty wąwóz Lassetu, wcinający się tak głęboko w skały, że stamtąd, z dołu, nie widać już w ogóle wierzchołka góry, a cóż dopiero mówić o dostrzeżeniu warownego zamku. Tylko od południowego zachodu zaprasza podchodzącego lesiste siodło powyżej łukowatego zbocza. Ledwie jednak zadyszany śmiałek opuści chroniące go podszycie, już napotyka nagie, piarżyste urwisko. I dokładnie nad nim wznoszą się mury. Natręt rozpoznaje wrota i wie, że się dla niego nie otworzą. W rozrzedzonym powietrzu z trudem łapie oddech, serce wali mu jak młotem. Błękitnawym fioletem lśnią szczyty bliskich Pirenejów, także w to babie lato 1243 roku już pokryte śniegiem. Wiatr przeciąga szeleszcząc w liściach bukszpanów. Intruz nie słyszy świstu strzały, która przeszywa mu gardło i przyszpila do pnia. Krew tryska z szyi jak z orzeźwiającego źródła, za którym tak tęsknił podczas wspinaczki, i chlusta w rytm uderzeń słabnącego serca. Szare skały zlewają się z murami, stają się jasne, świetliste jak niebo za nimi, i przybysz traci zmysły, jeszcze nim runie na wznak w ciemną zieleń lasu, którego nie powinien był opuszczać.
Oblegający rozłożyli się obozem na przeciwległym trawiastym zboczu, utrzymując pełen respektu dystans wobec Montségur i zarazem bezpieczną odległość od zasięgu jego katapult. W samym środku obozu rozbili swe namioty dwaj przywódcy: Piotr Amiel, arcybiskup Narbony i jednocześnie legat papieski, który z żarliwością wypisał na swym sztandarze żądzę zniszczenia „świątyni szatana”, i w odpowiednim, być może rozmyślnie zachowanym odstępie Hugon z Arcis, seneszal Carcassonne, wyznaczony przez króla na militarnego dowódcę przedsięwzięcia.
Chociaż legat, jak każdego ranka, odprawił mszę dla wojska – o wiele zresztą chętniej z drabinami i wieżami oblężniczymi szturmowałby na jego czele kacerską twierdzę – seneszal, kiedy wieczorem zadzwoniono na Anioł Pański, ukląkł ponownie przed namiotem w otoczeniu swych trzech kapelanów, z których jeden, William z Roebruku, zaczął odmawiać modlitwę.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]