[ Pobierz całość w formacie PDF ]



Dla Joan,

która zrozumie tę opowieść

 

 

Nie porzucimy poszukiwań

lecz gdy do kresu ich dotrzemy

żeśmy u źródła znów, poznamy

w nowym je blasku powitamy

T. S. Eliot

CZĘŚĆ PIERWSZA

1999

Ikar (ik« - b - rbs) - “Encyklopedia Britannica”, wydanie siedemnaste, rok 2073.

Planetoida oznaczona numerem 1566. Poruszała się po orbicie eliptycznej o średnim mimośrodzie najbardziej oddalonym od Słońca ze wszystkich znanych planetoid (e=0,83), a równocześnie najkrótszej wielkiej półosi (a=l,08), zaś perihelium jej orbity było najbardziej zbliżone do Słońca (28 000 000 kilometrów). Została odkryta przez Waltera Baade’ego w Obserwatorium Mount Palomar w 1949 roku. Perihelium orbity Ikara znajdowało się wewnątrz orbity Merkurego, apohelium na zewnątrz orbity Marsa. Zbliżała się do Ziemi na odległość 6 400 000 kilometrów. Obserwacje radio-astronomiczne wykazały, że średnica Ikara wynosiła około 0,8 kilometra, a okres obrotu wokół własnej osi 2,5 godziny. Nietypowa orbita tej planetoidy budziła dość ograniczone zainteresowanie do czerwca 1997 roku, gdy nagle Ikar zaczął emitować chmurę gazowo-pyłową. Ponieważ dotychczas uważano Ikara za planetoidę kamienną typu Apollo, jej przekształcenie się w quasi-kometę wzbudziło znaczne poruszenie wśród astronomów. Osobliwość ta skupiła na sobie uwagę opinii publicznej, kiedy w październiku 1997 roku dokonano obliczeń, które wykazały, że moment pędu wywołany przez ogon tej quasi-komety zmienia jej orbitę. Zmiana ta, jak przewidywały obliczenia, wciągu kilku lat mogła spowodować kolizję Ikara z Ziemią. Gdyby nowo powstała kometa składała się wyłącznie z rozrzedzonych gazów, pozostałych po planetoidzie, zderzenie z Ziemią byłoby nieszkodliwe. Jednak głowa komety Ikar, z powodu znacznej emisji gazu i pyłu, była wówczas niewidoczna i niektórzy naukowcy przypuszczali, że kamienne jądro - dawna planetoida-mogło pozostać wewnątrz obłoku. A w takim wypadku...

 

Ikar

Według mitologii greckiej - syn Dedala, znanego architekta i rzeźbiarza, który po wybudowaniu Labiryntu dla kreteńskiego króla Minosa, utracił łaskę i poparcie władcy. Skonstruował dla siebie i Ikara, skrzydła z wosku i ptasich piór, dzięki czemu udało im się uciec w kierunku Sycylii. Jednak Ikar w trakcie lotu zanadto zbliżył się do Słońca, skrzydła stopiły się, a młodzieniec spadł do morza i utonął. Wyspę, na którą morze wyrzuciło ciało, od tamtej pory nazywano Ikarią. Legendę tę przywołuje się często jako symbol ludzkiej pogoni za wiedzą i poszerzaniem horyzontów myślowych, niezależnie od kosztów, jakie trzeba za to ponieść. Ikar stał się tematem arcydzieła Hovena “Upadek Ikara”(1997), które stanowi alegorię zmierzchu dominującej roli kultury Zachodu w rozwoju ludzkości...

1

 

Odnalazł latającą górę dzięki jej cieniowi.

Daleko przed nim było Słońce, zamglone chmurą wirującego, kosmicznego pyłu. Nigel pierwszy raz ujrzał Ikara na końcu przebijającego mgłą, ostrego stożka cienia.

- Mam przed sobą jądro - zakomunikował przez radio. - To ciało stałe.

- Jesteś pewien? - odpowiedział pytaniem Len. Jego głos, zakłócany przez trzaski radiowe, był słaby i odległy, chociaż moduł kosmiczny “Dragon” znajdował się w odległości zaledwie tysiąca kilometrów od statku Nigela.

- Tak. Coś cholernie dużego rzuca cień wewnątrz chmury.

- Pozwól mi pogadać z Houston. Wracam do ciebie za sekundę, koleś.

Ciszę wypełniał głuchy pomruk. Nigelowi wydawało się, że usta ma pełne waty, a opuchnięty język nie może się w nich zmieścić. Ogarnęło go dziwne uczucie, mieszanina lęku i podekscytowania. Krótkim ruchem przesunął statek w stronę stożka cienia, skierowanego teraz wprost ku zamglonemu Słońcu, następnie przeskalował system kontroli położenia pojazdu w przestrzeni. Jakiś zbłąkany kosmiczny kamyk odbił się z grzechotem od pancerza modułu silników.

Nigel wszedł w stożek cienia. Blask słoneczny zbladł, a jego źródło zaczęło migotać na granicy widzialności, w miarę jak czarna plamka o rosnącej średnicy tańczyła, przesłaniając tarczę Słońca. Statek dryfował, pogrążony w żółtawym poblasku. Wokół czarnej bryłki Ikara przelewała się, jakby iskrząc pyłowo-gazowa korona.

Od ponad dwóch lat Nigel był pierwszym człowiekiem, który znów ujrzał tę planetoidę. Przez cały ten czas pozostawała niewidoczna z Ziemi, gdyż jądro nowo powstałej komety skutecznie zasłaniała wydostająca się z Ikara chmura gęstego pyłu.

- Nigel, z jaką szybkością zbliżasz się do jądra? - spytał szybko Len.

- Trudno powiedzieć - odrzekł. Teraz czarna bryłka urosła do rozmiarów pięciocentówki trzymanej na odległość wyciągniętej ręki. - Zmienię trochę kurs, żeby wydostać się ze stożka cienia, na wypadek, gdyby szybkość zbliżania okazała się za duża.

W tym momencie dwa skalne odłamki z głuchym pogłosem odbiły się od kadłuba statku. Kosmiczny pył wydawał się tu gęstszy; wokół wirowały kawałki kamieni, które uniosły się z powierzchni Ikara, tworząc ogon komety.

- W Houston właśnie zasugerowano taki manewr. - Nigel usłyszał głos Lena. - Czy masz już odczyt pola magnetycznego?

- Nie... zaczekaj, urządzenia właśnie coś zarejestrowały. Taak... nie więcej niż jedna dziesiąta gausa.

- Uhum... wiesz, chyba powinienem im to powiedzieć.

- W porządku. - Nigel poczuł lekki ucisk w brzuchu. - Zaczyna się... - pomyślał.

Czarny kontur urósł jeszcze bardziej. Astronauta skorygował ponownie tor lotu statku, odchylając go pozą granicę ciemnego obszaru, żeby uzyskać margines bezpieczeństwa. Krótki strumień ciągu z silników korekcyjnych zmniejszył prędkość pojazdu. Nigel zaczął obserwować nieregularny kształt planetoidy przez pokładowy teleskop, ale jaskrawy, śnieżnobiały blask słońca uniemożliwiał rozpoznanie szczegółów. Czuł teraz powolne, ociężałe dudnienie serca uwięzionego w ciasnym skafandrze.

Rozległ się trzask, a potem charakterystyczny szum radiowego tła.

- Cześć Nigel, mówi Dave Fowles z Houston, za pośrednictwem “Dragona”. Gratuluję wizualnego kontaktu z Ikarem. Chcielibyśmy zweryfikować natężenie pola magnetycznego. Czy mógłbyś dokonać bezpośredniej transmisji danych?

- Roger - potwierdził Nigel. Jego rozmowy z Houston rwały się coraz bardziej. Opóźnienie czasowe wynosiło kilka sekund, chociaż fale radiowe poruszają się z prędkością światła. Zmienił pozycję kilku przełączników. W kabinie rozległ się ostry, krótki pisk.- Gotowe - oznajmił.

Brzeg ciemnego konturu planetoidy zaczął zbliżać się z dużą prędkością.

- Len, zamierzam ją okrążyć. Możemy na chwilę stracić kontakt - poinformował Nigel pilota “Dragona”.

- W porządku.

Statek Nigela prześliznął się nad ostrą linią terminatora w sferę jasnego, słonecznego blasku. Pod kadłubem rozpościerał się teraz spalony na popiół krajobraz. Niewielkie uskoki i płytkie doliny rzucały krótkie cienie na ciemnobrązowy, niemal czarny, skalisty grunt. Z powodu spłaszczonej elipsy orbity Ikara planetoida co jakiś czas prażyła się na skwarkę, zbliżając się do Słońca na dwukrotnie mniejszą odległość niż Merkury.

Nigel dostosował prędkość statku do szybkości przesuwania się skał pod kadłubem i uruchomił standardową serię automatycznych badań powierzchni. Zamigotały światełka na panelu sterowniczym, a w ciasnej kabinie rozległ się niski dźwięk uruchomionych urządzeń. Niżej Ikar obracał się powoli w słonecznych promieniach, a jego powierzchnia wydawała się blada i nieprzyjazna... Przypuszczenie, że ten niegroźny kawał surowej skały może spowodować śmierć milionów ludzi, było teraz niemal absurdalne.

- Nigel, słyszysz mnie? - w słuchawkach zabrzmiał głos Lena.

- Nieźle.

- Jestem już poza obszarem radiowego cienia. Powiedz, jak ona wygląda?

- Jest kamienna, może niklowo-żelazowa. Nie widzę żadnych śladów śniegu ani innych bardziej złożonych struktur.

Nic dziwnego, w końcu smażyła się przez miliardy lat...

- Skąd w takim razie wziął się ogon, taki jak u komety? Jak powstał Rozbłysk?

- Pamiętasz, co nam mówili na Ziemi: może zaczął nagle parować odsłonięty pokład lodu albo na powierzchni powstał otwór... Cokolwiek to było, chyba do tej pory całkiem wyparowało. To trwa już dwa lata, wystarczająco długo.

- Wygląda na to, że obraca się wokół osi... poczekaj, niech sprawdzę... pełny obrót mniej więcej w ciągu dwóch godzin.

- Nieźle... - skomentował Len. - Musi być dość zwarta.

- Tylko lita skała daje taki moment obrotowy, nie?

- Teoretycznie tak. Może Ikar jest dawnym jądrem komety, a może nie... To kamień i to jest teraz dla nas najważniejsze.

Nigel poczuł gorzki smak. Napił się trochę wody i wypłukał nią usta.

- Ma mniej więcej kilometr średnicy i, z grubsza biorąc, jest kulista. Powierzchnia mało zróżnicowana. - Mówił teraz wolno, jakby z trudem. - Brak wyraźnych kraterów, są jednak płytkie kuliste wgłębienia. Przyczyną ich powstania może być periodyczne nagrzewanie i schładzanie skorupy w trakcie przelotów Ikara koło Słońca, które zadziałało jak bardzo efektywny mechanizm erozji.

Nigel relacjonował to niemal automatycznie, starając się zignorować depresyjny nastrój, jaki go ogarnął. Co prawda informacje zebrane bez bezpośredniej obserwacji świadczyły przeciw temu, miał jednak nadzieję, że Ikar okaże się zlepkiem lodu, a nie skałą. Podzielał też pobożne życzenia niewielkiej grupy astrofizyków, którzy łudzili się, że Rozbłysk z 1997 roku - jasnopomarańczowy, kometowy ogon o długości pięćdziesięciu milionów kilometrów, który przesuwał się, tańczył i rozjaśniał przez trzy miesiące nocne niebo na Ziemi - oznaczał koniec Ikara. Jednak żaden teleskop, nawet orbitalny przyrząd “Skylab X”, nie był w stanie dotrzeć do wnętrza pyłowo-gazowej chmury, kłębiącej się tam, gdzie niegdyś znajdowała się planetoida, całkowicie zasłaniającej ten punkt. Wśród naukowców pojawiły się dwie teorie na temat Ikara. Jedna głosiła, że skalista skorupa planetoidy uległa erozji na skutek oddziaływania odwiecznego, gęstego strumienia cząstek pochodzących ze Słońca - wiatru słonecznego - zaś jej lodowe jądro gwałtownie wyparowało, tworząc Rozbłysk. Oznaczałoby to, że we wnętrzu nowo powstałej komety nie ma już ciała stałego. Jednak większość, astronomów uważała za mało prawdopodobne, żeby Ikar mógł mieć kiedykolwiek lodowe jądro. Ich zdaniem potężny fragment skalistej planetoidy pozostał gdzieś we wnętrzu gazowo-pyłowej chmury.

NASA natomiast żywiła nadzieję, że ten spór przyczyni się do zgromadzenia funduszów na lot w okolice Ikara. Agencja, zawsze świadoma wpływu opinii publicznej na badania kosmiczne, potrzebowała wsparcia finansowego. Ludzie z NASA przebyli sporą drogę od czasu “czarnych dni” w 1986 roku, gdy katastrofa “Challengera” wpłynęła zasadniczo na zmianę ich myślenia o podboju kosmosu. Wówczas NASA zaczęła propagować nowy typ powietrzno-kosmicznych pojazdów, łączących cechy samolotu i rakiety. Przebywały one znaczną część trasy do górnych warstw atmosfery za pomocą silników odrzutowych, a potem unosiły się nad nią dzięki napędowi rakietowemu. Okazało się jednak, że nie mają zastosowania w badaniach naukowych. Po tym doświadczeniu, NASA wycofała się po cichu z komercyjnego i militarnego biznesu i przestała wprowadzać kolejne tony “towaru” na orbitę okołoziemską. Obecnie Agencja starała się pozostać przede wszystkim instytucją naukowo-badawczą.

Ikar wydawał się wtedy sympatycznym, kosmicznym “przedstawieniem”, na tyle odległym od Ziemi, by nie niepokoić jej mieszkańców. I nagle powstał jasny “ogon” w kształcie wachlarza, większy i znacznie okazalszy, niż rozczarowujące zjawisko optyczne, jakie towarzyszyło przelotowi komety Halleya w pobliżu Ziemi w 1985 roku. “Los Angeles Times” ochrzcił Ikara mianem “komety przyrządzonej na poczekaniu”. Ludzie mogli ją obserwować nawet przez grubą warstwę miejskiego smogu. Ta kometa miała “dobrą prasę”.

Ale zimą 1997 roku pytanie, z czego składa się Ikar, przestało być wyłącznie przedmiotem akademickiego sporu. Strumień gazu, wydobywający się z jądra nowo powstałej komety zaczął zmieniać kierunek jej lotu. Chmura gazowo-pyłowa nieznacznie przesuwała się w bok, pozostając na dawnej orbicie Ikara. Naturalne wydawało się przypuszczenie, że jeśli cokolwiek pozostało z planetoidy, musi znajdować się gdzieś w pobliżu środka obłoku. Zmiana toru była niewielka. Jej dokładny pomiar nastręczał duże trudności, a obliczenia zawierały pewien margines błędu. Jedno pozostawało oczywiste: mniej więcej w połowie 1999 roku środek obłoku wraz z tym, co zostało z planetoidy Ikar, zderzy się z Ziemią.

- Len, jak to wygląda z twojego punktu widzenia? - spytał Nigel.

- Dość mgliście. Nie mogę zbyt wiele dostrzec z powodu pyłu. Słońce, widziane przez obłok, ma jakby wodnisty kolor. Ustawiłem “Dragona” w pewnej odległości od boku stożka cienia, żeby oddzielić twój radarowy obraz od obrazu Słońca.

- Gdzie jestem?

- Dokładnie w środku chmury. Jak tam zostaniesz, trafisz prosto do Indii - zażartował Len.

- Mam nadzieję, że tego uniknę.

- Taak... Hej, zdaje się, że mam dla ciebie kolejny przekaz z Houston...

Na moment zaległa cisza, wypełniona głębokim pomrukiem, gdy pod statkiem przesuwała się ciemna strona powierzchni Ikara. Nigel zastanawiał się, czy ów surowy świat powstał w zamierzchłych czasach z tej samej materii co Układ Słoneczny, jak twierdzili astrofizycy, czy też jest częścią jądra planety, która uległa kiedyś katastrofie, o czym z uporem trąbiły mass media. Osobiście miał nadzieję, że Ikar okaże się śnieżną kulą, złożoną z zestalonego metanu i lodu. W takim wypadku planetoida rozpadłaby się po zderzeniu z atmosferą Ziemi, być może wypełniłaby niebo fioletowopomarańczowymi smugami i wywołała zorzę widoczną na całej planecie, jednak nie spowodowałaby żadnych zniszczeń. Nigel patrzył teraz w dół, na spopielony świat, który zawiódł jego nadzieje, ponieważ okazał się aż tak substancjalny, a zarazem śmiercionośny. Automatyczne kamery statku wydawały regularne trzaski, tworząc mapę uskoków i obniżeń terenu, rozrzuconych chaotycznie po powierzchni planetoidy. We wnętrzu kabiny zapach rozgrzanego metalu mieszał się z kwaśnym odorem ludzkiego potu.

- Nigel, to znowu ja, Dave! Chłopie, tak silne pole magnetyczne świadczy o sporej zwartości naszego obiektu. To zlepek niklu i żelaza o osiemdziesięcioprocentowej czystości albo nawet większej! Na podstawie jego rozmiarów oszacowaliśmy masę na cztery miliardy kilogramów.

-Rozumiem.

- Pomiary radarowe Lena pozwoliły nam także uściślić tor lotu. Ten kamyk, który masz pod sobą, trafi prosto w środek Indii. Chciałbym teraz...

- Chciałbyś, żebyśmy zaczęli detaliczną dostawę nabiału - przerwał mu Nigel.

- Tak. Poczęstujcie go Jajkiem.

Nigel natychmiast uruchomił panel systemu sterowniczego.

- Rozpoczynam procedurę aktywacji Jajka - zameldował mechanicznie, obserwując zapalające się kolejno światła na tablicy rozdzielczej.

- Powodzenia, chłopie! - wtrącił się Len. - Wybierz dobrze miejsce, gdzie je posadzisz. Mamy sporo czasu. Jak będziesz potrzebował pomocy, to krzycz - zakończył, chociaż obaj wiedzieli, że nie mógłby wprowadzić “Dragona” w chmurę, nie tracąc na jakiś czas kontaktu z Houston.

Nigel spędził następną godzinę na czasochłonnych procedurach, związanych z pobudzeniem do życia pięćdziesięciomegatonowej zegarowej bomby, która drzemała zaledwie kilka metrów za ścianą jego kabiny. Powtarzał przyswojone żargonowe sformułowania - sprawdzanie redundancji, status samouzbrojenia, weryfikacja profilu -równocześnie przez cały czas poświęcając część uwagi na obserwowanie zwęglonej powierzchni pod kadłubem statku. Kiedy przygotowania bomby już się kończyły, Nigel katem oka dostrzegł wreszcie to, czego szukał, czego podświadomie oczekiwał: rozpadlinę o poszarpanych brzegach.

- Myślę, że znalazłem szczelinę - zameldował. - Jest długości mniej więcej boiska piłkarskiego i miejscami ma chyba szerokość dziesięciu metrów.

- Pęknięcie? - dopytywał się Len. - Może cały ten kamień rozpada się na części?

- Niewykluczone. Warto byłoby sprawdzić, czy nie ma ich więcej i czy nie tworzą jakiegoś regularnego wzoru.

- Jaka jest jej głębokość?

- Na razie nie mogę oszacować; dno znajduje się w cieniu.

- Gdybyś miał chwilkę czasu... zaczekaj, Houston znowu chce z tobą gadać.

Po chwili ciszy w słuchawkach rozległ się głos:

- Nigel, jesteśmy bardzo zadowoleni z danych telemetrycznych, jakie nam przesłałeś. Według nas, w Kontroli Lotów, Jajko może lądować.

- Zanim wyląduje, trzeba je wysiedzieć.

- Racja, chłopie, tym mnie załatwiłeś! - odparł Dave z nagłym wybuchem głupawej wesołości.

Nastąpiła krótka przerwa, po której rozmówca Nigela odezwał się już odpowiednio modulowanym, gładkim głosem.

- Wiesz Nigel, chciałbym, żebyś był tu z nami i widział ten tłum wokół Kontroli Lotów. Zablokowali ruch uliczny w promieniu najbliższych dwudziestu kilometrów. Ludzie są dosłownie wszędzie. Myślę, że to, co robimy, skupiło na sobie uwagę całej ludzkości. To bohaterska próba...

Nigel zastanawiał się, czy Dave uświadamia sobie brzmienie własnych słów. No cóż, pewnie sobie uświadamiał. Każdy astronauta siłą rzeczy był nieoficjalnym członkiem związku zawodowego aktorów...

Choć Nigel doskonale o tym wiedział, skrzywił się, gdy modulowany głos o głębokim brzmieniu zaczął opisywać napór spoconych ciał na siedzibę NASA, udary słoneczne i zdarzające się w tłumie nagłe narodziny dzieci, denerwujące wszystkich pracowników korowody modlitewne wyznawców Synów Nawróconych, ich nocne czuwania wokół dziękczynnych ognisk, których pełzające, oleiste płomienie oświetlały spocone twarze wiernych. Ten facet - Dave - był naprawdę dobry, a przy tym prawdopodobnie nie miał żadnych skrupułów, wstawiając podobny kit milionom ciekawskich. Mogli być przekonani, że słuchają prawdziwej transmisji z rozmowy Houston ze statkiem, na linii przeznaczonej wyłącznie do porozumiewania się w najważniejszych sprawach Ikara, podczas gdy tak naprawdę dialog został przez Dave’a kunsztownie zainscenizowany i zredagowany.

- Nigel, czy jest ktoś na Ziemi, z kim chciałbyś porozmawiać teraz, w czasie przerwy w akcji?

Odpowiedział, że nie, nikogo takiego nie ma. Zamierzał uważnie obserwować Ikara w trakcie obrotu wokół osi, przyjrzeć się świeżo odkrytej szczelinie. Równocześnie jednak, ujrzał oczami duszy rodziców w zagraconym mieszkaniu. Chciał do nich przemówić, ale próby wytłumaczenia im powodu, dla którego znalazł się tutaj i robi to, co robi, okazałyby się bezowocne.

Żyli wciąż w starym, ukochanym, lecz umarłym już świecie, gdzie podróże kosmiczne utożsamiano z badaniami naukowymi, a te oznaczały beznamiętne dążenie do prawdy. Wiedzieli, że ich syna przygotowywano do realizacji zadań, które nigdy nie zostały podjęte. Wiedzieli również, że Nigel we właściwym czasie dostanie się na okołoziemską orbitę jako powszechnie wychwalany, solidny “rzemieślnik”. Wydawało im się to pomyślnym wydarzeniem.

Ale ta misja! Nie byli w stanie zrozumieć, dlaczego zgodził się na udział w wyprawie, podczas której miał tylko szansę podłożyć gdzieś bombę, gdyby mu się udało, lub czekała go śmierć, gdyby poniósł klęskę. Dlaczego zdecydował się wziąć udział w pospiesznie skleconym, pełnym szarpaniny i bałaganu przedsięwzięciu, w sześćdziesięciu procentach skazanym na niepowodzenie; tak przynajmniej twierdzili analitycy systemowi.

Rodzice wyemigrowali z Anglii, gdy ich syn, kończąc ostatni rok studiów w Cambridge, został wybrany do amerykańsko-europejskiego programu kosmicznego. Nigel, dość wszechstronny naukowiec, sprawiał wrażenie podatnego na kosmiczny trening. Wyróżniał się niezłą kondycją fizyczną (grał w squasha, piłkę nożną, uprawiał amatorski pilotaż), był młodzieńcem zgodnym i pojętnym (jako Brytyjczyk, wydawał się uszczęśliwiony możliwością zrobienia kariery w jakiejkolwiek dziedzinie), i miał dobrą prezencję. Ody w trakcie przygotowań, ujawnił się jego znakomity refleks, szybkość reakcji i podejmowania decyzji, a Nigel osiągnął dobre rezultaty podczas lotów próbnych i został przyjęty do zaniechanego później programu podboju Marsa, rodzice poczuli się usatysfakcjonowani, a poniesione przez siebie wyrzeczenia uznali za zrekompensowane.

Stwierdzili, że ich syn może zostać jednym z liderów nowej, nadchodzącej epoki badań Księżyca. Usprawiedliwiłoby to ich przeniesienie się z sennej i wygodnej Anglii do panoramicznego cyrku technokratów, jakim było Houston.

Kiedy zatem wyłoniła się sprawa Ikara, zadali mu pytanie: dlaczego ryzykować lata studiów w Cambridge, mozolny astronautyczny trening, gdzieś w oceanie próżni pomiędzy Wenus a Ziemią?

Co im odpowiedział...?

Nic. Po prostu siedział w bujanym fotelu w ich mieszkaniu, kołysał się ze zniecierpliwieniem i wysłuchiwał tyrad o pracy, planach, krewnych, Drugiej Wielkiej Depresji, polityce. Z przytoczonych przez nich argumentów pamiętał niewiele; zachował tylko niewyraźne wspomnienie samej intonacji głosów. W jego pamięci rodzice stali się jakby jedną osobą, o niemrawym akcencie z Suffolk, wypełniającym czas dzieciństwa i dojrzewania. Nigel nie wymawiał już samogłosek tak miękko i gładko; różnił się od rodziców i nic nie mogło tego zmienić. Stanowili odrębną, suwerenną istotę i mimo że Nigel był ich synem, kiedyś przekroczył niewidzialny krąg, kreślący granicę sposobu życia rodziców. Wewnątrz tego kręgu pozostały: pewność, jasne, proste wybory, oczywiste formy zachowania. Nawet w pokoju gościnnym były wydzielone obszary o szczególnym mikroklimacie, zakątki pachnące mocno osłodzoną herbatą, przestrzenie, gdzie królowała woń zmurszałych doniczek z kwiatami, klimaty bardziej prawdziwe niż słowa, które mógłby wypowiedzieć Nigel. Tam - w wilgotnym, starym domu - rozedrgany, gwarny świat gdzieś znikał i Nigel tracił wiarę w istnienie ludzkich tłumów, stłoczonych na ulicach wielkich miast, zanieczyszczających wszystko wokół siebie i zniekształcających, jak w krzywym zwierciadle, wszelkie plany lub działania jednostek, które zamierzały cokolwiek ulepszyć.

Coraz mniej pieniędzy przeznaczano na bezinteresowne badania, poszukiwanie prawdy, realizację nowych idei czy wizjonerskich projektów. Jednak rodzice nie byli w stanie uświadomić sobie tego. Gdy Nigel mówił, ojciec niezauważalnym prawie ruchem głowy przeczył tym słowom, może nie uświadamiając sobie nawet, że uzewnętrznia własną reakcję. Kiedy młody astronauta przedstawił już plan wyprawy do Ikara, ojciec obrzucił matkę nieodgadnionym spojrzeniem, a potem bardzo spokojnie poradził synowi, żeby wycofał ofertę i czekał na lepsze propozycje. Coś takiego z pewnością nastąpi. To oczywiste. Ze swojego kręgu rodzice dostrzegali to bardzo wyraźnie. Do tej pory Nigel nie obdarzył ich synową ani wnukami, a w ciągu ostatnich kilku lat bardzo rzadko odwiedzał dom rodzinny. Wszystko to, nie wypowiedziane, kryło się za delikatnym, przeczącym ruchem głowy ojca. Nigel obiecał sobie, że gdy skończy się misja “Ikar”, będzie widywał rodziców częściej.

Ojciec, dobrze orientujący się w fachowych wydawnictwach dotyczących Ikara, przypomniał bezzałogowe “misje wsparcia”, na przykład sondy-roboty, wyposażone w ładunki nuklearne, które wytrąciłyby kometę z fatalnej orbity. Dlaczego -pytał - Houston nie mogłoby oprzeć się wyłącznie na nich? To kwestia prawdopodobieństwa - wyjaśnił Nigel, ciesząc się, że rozmowa wróciła na twardy grunt. Wiedział jednak, iż niezależnie od raportów Komitetu, szans misji nie dało się przewidzieć. Możliwe, że człowiek okaże się lepszy od robotów, ale czy ktokolwiek jest tego pewny? A jeśli nawet żywy astronauta, nie sonda, będzie w stanie wyszperać jądro Ikara wśród całej tej mieszaniny gazu i pyłu, to czy musi być nim właśnie on, Nigel? Odpowiedzi wydawały się proste: młodość, refleks, szybkość decyzji, a także, w końcu, również i to, że w NASA nie pozostało już wielu ludzi, którzy przeszli odpowiedni trening. Jednak Nigel nie wspomniał o tym ani słowem, gdy kołysał się na fotelu, popijał mocną herbatę, mrucząc coś w pełnym intensywnych, przyjemnych zapachów domu swojego dzieciństwa. Tak czy inaczej poleci, a oni p tym wiedzieli. I może dlatego ten ostami wspólny wieczór zakończył się niezręcznym milczeniem.

Siedział już w samolocie lecącym do Houston - ogromnego ludzkiego mrowiska... Z podręcznego bagażu wyjął książkę, którą zauważył na półce w sypialni i kierowany impulsem, zabrał ze sobą. Pożółkła oprawa była popękana ze starości, strony sztywne i poplamione z powodu jakichś zapomnianych “wypadków” w młodości Nigela. Pamiętał jak czytał tę książkę bezpośrednio po zgłoszeniu się do europejsko-amerykańskiego programu kosmicznego, żeby lepiej wczuć się w mentalność Amerykanów. Przekartkował dobrze znane sceny powieści i wreszcie przy samym końcu książki natknął się na fragment, którego- całkiem nieświadomie - nauczył się kiedyś na pamięć,

 

I wtedy, gdy Tom tak sobie gadał i gadał, nagłe rzekł nam: chodźcie, chłopaki, którejś nocy wymkniemy się stąd, weźmiemy ze sobą wszystko co trza, i ruszymy na spotkanie dzikich przygód wśród Czerwonoskórych, na ich ziemi, i zostaniemy tam tydzień albo dwa. Wtedy ja powiedziałem: dobra Tom, mnie to pasuje, możemy tak zrobić...

 

Siedząc na profilowanym wygodnym fotelu lotniczym, Nigel czuł się raczej jak bohater tej książki, Huck Finn, niż wyrachowany Europejczyk, za jakiego powszechnie go uważano.

 

Ze wspomnień wyrwał go głos Dave’a Fowlesa.

- Nigel, dokonaliśmy ponownego obliczenia potencjalnych zniszczeń wywołanych zderzeniem. Wygląda to dość marnie.

- Tak?

- Zginie dwa miliony sześćset tysięcy ludzi. Zniszczone zostanie wszystko w promieniu czterystu kilometrów od punktu zderzenia. Nie ucierpi żadne z wielkich miast Indii, ale setki miasteczek i wsi...

- Co z głodem?

- Gorzej niż przypuszczaliśmy - westchnął Dave. - Sądzę, że jak tylko do tamtejszych ludzi dotrze wiadomość, że Ikar może w nich uderzyć, wszyscy ci brudni chłopi porzucą swoje poletka i zaczną szykować się do życia wiecznego. To jeszcze powiększy liczbę ofiar głodu. ONZ szacuje, że w ciągu kilku miesięcy umrze parę milionów ludzi, nawet biorąc pod uwagę amerykańskie dostawy lotnicze. Nasi socjometrycy potwierdzają tę liczbę.

- A jak wygląda sprawa ewakuacji z obszaru katastrofy?

- Też źle. Herb mówi, że w takich sytuacjach oni po prostu rezygnują i nie ruszają się z miejsca. To musi mieć jakiś związek z ich religią. Nie rozumiem tego, po prostu nie rozumiem.

Nigel zaczął intensywnie myśleć i nagle uprzytomnił sobie coś, czym postanowił podzielić się z Dave’em.

- Dave, mam pewien pomysł - oznajmił.

- Jasne, Nigel, wal bez obawy, właśnie wyszliśmy z oficjalnego kanału i publiczne sieci tego nie łapią. Strzelaj!

- Po okresie odpoczynku mam podłożyć Jajko, prawda? Natężenie pola magnetycznego dowodzi, że planetoida składa się ze zwartych pokładów niklowo-żelazowej rudy. Nie ma sensu czekać.

- Zgadza się. Dostałem właśnie potwierdzenie od dowódcy misji. Zaprogramowaliśmy początek twojego lądowania za mniej więcej trzynaście minut.

- Dobra. Chodzi o to, że chcę wprowadzić Jajko do odkrytej przeze mnie szczeliny. To dość długie pęknięcie skorupy o nieregularnym zarysie. Jeśli Jajko wybuchnie w zagłębieniu, fala uderzeniowa zadziała znacznie silniej, a o to nam przecież chodzi. Szczelina wygląda na dość głęboką.

Przez chwilę jedynie cichy szept fal radiowych świadczył o połączeniu. Nigel kątem oka uchwycił minimalny odblask na powierzchni, jak błysk światła odbity od brylantu który zaraz zniknął. Astronauta wysilił wzrok, żeby dojrzeć go ponownie, może wziąć próbkę. Czuł się jak unieruchomiony, zawieszony w białych, słonecznych promieniach.

- Na ile oceniasz jej głębokość? - Dave mówił teraz ostrożnie, jak gdyby z rezerwą.

- Obserwowałem ruch cieni, kiedy szczelina przesuwała się w stronę Słońca. Myślę, że dno musi być na głębokości co najmniej czterdziestu metrów. Gdyby zdetonować tam Jajko, Ikar dostałby niezłego “kopa”. Mógłbym też pobrać jakieś interesujące próbki skał... -dokończył nieprzekonująco.

- Poczekaj chwilkę, zaraz podejmiemy decyzję.

Oczekiwanie na odpowiedź przerwał Len.

- Myślisz, że dasz sobie z tym radę? - spytał. - Odpowiednie podłożenie Jajka na zbyt małej powierzchni może sprawić kłopot.

- Jeżeli nie dam rady posadzić go na dnie, po prostu je powieszę. Na powierzchni Ikara Jajko nie będzie ważyć więcej niż kilogram. Mogę przymocować je wewnątrz szczeliny, jak obraz do ściany.

- Racja. Miejmy nadzieje, ze oni to kupią.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl