[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

William Bernhardt

Doskonała sprawiedliwość

Perfect Justice

Przekład: Katarzyna Muszyńska

Wydanie oryginalne: 1993



Wydanie polskie: 1995

Joemu Bladesowi

za jego wyrafinowany smak i sprawienie,

że pisanie stało się przyjemnością, jaką powinno być.

Serce ma swoje racje, o których

rozum nic nie wie.

BLAISE PASCAL (1623-1662), „MYŚLI”

Po upadku Sajgonu ponad milion Wietnamczyków zbiegło z ojczyzny w poszukiwaniu azylu. Największa część uciekinierów skierowała się do Stanów Zjednoczonych. Ze względu na to, że Fort Chaffee w Arkansas był głównym punktem załatwiania formalności dla tych emigrantów, wielu z nich osiedliło się w Arkansas i sąsiadujących stanach.

Prawie natychmiast po ich przybyciu szowinistyczne ugrupowania rozpoczęły protesty, które wkrótce przyjęły formę propagandy, gier politycznych i terroryzmu.

W 1992 w samym tylko Arkansas istniało już trzydzieści osiem różnych grup nacjonalistycznych.

Prolog

– Ktoś umrze – powiedział młodszy z dwóch mężczyzn, idących razem wzdłuż ciemnej wiejskiej drogi.

Starszy potrząsnął głową.

– Musimy temu zapobiec. Musimy znaleźć inny sposób.

– Nie ma innego sposobu! – Młody mężczyzna przerwał, szukając słów. Angielski nie przychodził mu łatwo, a pułkownik nalegał, aby używał tego języka, nawet kiedy byli sami. – Musimy... stawić opór.

– Musimy przetrwać, Tommy. Musimy chronić nasze rodziny.

– Tak jak w Porto Cristo? – Nawet ciemność nie przysłoniła nienawiści płonącej w jego oczach. – Nie będę znowu uciekał.

Czoło pułkownika Khue Van Nguyena zmarszczyło się. Próbował dobrać słowa, które przytłumiłyby wściekłość jego towarzysza.

Nguyen nie miał problemów z językiem; opanował angielski, zanim opuścił Wietnam. Ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Prawdopodobnie, zadumał się, tak się dzieje, gdyż takie słowa nie istnieją.

– Zimny wiatr wieje przez Ouachitas, Tommy. – Jak na zawołanie, ostry górski powiew smagnął ich twarze. Pułkownik Nguyen wzdrygnął się. – Nadchodzą złe czasy. Musimy być ostrożni. Zło czai się wokół nas.

– Zło... wszędzie. To nic nie zmienia.

– Musimy to zmienić, Tommy.

Kiedy przybyli do Ameryki, przyjęli angielskie imiona i odwrócili kolejność nazwisk, aby dostosować się do anglosaskiej tradycji. Vuong Quang Thuy stał się Tommym.

– Nic nie planuję...

Pułkownik Nguyen położył dłoń na ramieniu Tommy’ego. Jak mu wytłumaczyć? Był tak młody, tak pełen gniewu. Oderwany od ojczyzny, a tu wciąż obcy.

– Jestem twoim przyjacielem. Twoim sąsiadem. Nie ma powodu, abyś miał przede mną sekrety. Wiem, że spotkałeś się z Dinh Pham i jego grupą.

– I co z tego?

– Pham jest... niemądry. Chce użyć ekstremalnych środków.

– Chcemy stawić opór! – Tommy odepchnął dłoń pułkownika Nguyena. – Jesteśmy zmęczeni ciągłym uciekaniem. Ukrywaniem się. Gotowi walczyć!

– Walczyć o co?

– O nasze domy. O Coi Than Tien.

– To o to walczyłeś w tej burdzie w barze? O Coi Than Tien?

Tommy zamknął oczy.

– To nie była moja wina.

– Błędy mogą popełniać tylko dzieci. Ten incydent nie pomógł Coi Than Tien.

– To są mordercy! Kryją się pod kapturami... i masakrują nas!

– Wciąż... – Zanim Nguyen zdołał zebrać myśli, usłyszał szelest dochodzący z pobocza drogi. – Wpatrywał się w ciemność, ale nic nie zauważył. Cóż, pewnie sowa albo królik. A może to tylko gra wyobraźni? Zdał sobie sprawę, jak bardzo ma rozstrojone nerwy. Konsekwencja oczekiwania przez całe życie na powrót nieszczęścia. Mocno złapał Tommy’ego za ramiona. – Przyrzeknij, że ty i Pham skonsultujecie się ze mną lub ze starszyzną, zanim weźmiecie sprawy w swoje ręce.

– Spróbuję.

– Dziękuję ci – powiedział pułkownik Nguyen z lekkim ukłonem. – To wszystko, o co cię mogę prosić.

Droga zawiodła ich do północnej granicy osady Coi Than Tien. Objęli się w tradycyjnym pożegnaniu i każdy ruszył w swoją stronę. Vuong pomaszerował w kierunku południowego końca osady; mieszkał tam w chacie, którą dzielił wraz z trzema innymi samotnymi mężczyznami.

Nguyen ruszył w stronę swojego domu, życząc sobie, aby mógł pozbyć się przytłaczającego uczucia strachu. Owinął się szczelniej płaszczem. Starszyzna wybrała to miejsce ze względu na jego piękno, odosobnienie, spokój. Teraz stało się ono beczką prochu. Eksplozja była nieunikniona. I Coi Than Tien z pewnością ogarną płomienie.

Nagły dźwięk przykuł jego uwagę. Zabrzmiało to jak ćwierk wróbla, tylko szybciej i ostrzej. Usłyszał to ponownie. Badał wzrokiem ciemność, która połknęła Vounga.

I naraz, na południu poprzez drzewa dojrzał jasność. Światło tajemniczo migotało. Nguyen poczuł, jak na karku włosy stają mu dęba. Rzucił się w stronę ciemnego lasu, przeklinając samego siebie. Nie powinien pozwolić Tommy’emu wracać samemu do domu. Przedzierał się poprzez drzewa tak szybko, jak tylko zdołał; potem wynurzył się na południowej drodze. Oślepiło go białe, ostre światło. Zacisnął powieki, po czym wolno je uniósł. I zamarł z przerażenia. W ciemności płonął drewniany krzyż. U stóp krzyża leżało skręcone i nieruchome ciało Tommy’ego. Osłaniając nos i usta, Nguyen podbiegł do młodego przyjaciela. Oczy pułkownika łzawiły, a kłębiący się, gryzący dym powodował kaszel, rozedrgane powietrze parzyło; zmusił się, aby nie zwracać na to uwagi. W piersi Tommy’ego tkwił metalowy grot, drugi przebił szyję. Krew buchała z rany jak para z gejzeru. Nguyen chwycił dłoń Tommy’ego, starając się wyczuć tętno. Ręka zacisnęła się, Nguyen drgnął. Ku jego zdumieniu Tommy uniósł powieki. Patrzył prosto w jego oczy. Nguyena dobiegł głos, który właściwie był tchnieniem:

– Nie... pozwól im. Nie znowu.

Oczy Tommy’ego zamknęły się, a głowa opadła na bok. Rzężenie wydobyło się z gardła. Nguyen widział i słyszał to wiele razy przedtem. Nie potrzebował koronera, aby stwierdzić, że jego przyjaciel umarł.

Krztusząc się i bełkocząc, Nguyen na czworakach oddalił się od płonącego krzyża. Chwilę potem, wierzchołek krzyża odłamał się i spadł na Tommy’ego. Nguyen patrzył, jak zapaliło się i płonęło ubranie Tommy’ego. Ogień szybko dokonał dzieła zniszczenia. Skóra Tommy’ego poczerniała...

Nguyen zamknął na moment oczy, nie chciał więcej patrzeć, ale wiedział, że i tak ten obraz uniesie pod powiekami.

Wpatrywał się w ciemny, zalesiony obszar po drugiej stronie drogi. Coś tam było, a raczej ktoś. Nie widział wyraźnie, sylwetkę zniekształcały migoczące gorące fale. Nguyen przebiegł obok krzyża i wbiegł do lasu, ale nie znalazł śladu po niewyraźnej postaci. Zatrzymał się na moment i nasłuchiwał szelestu kroków, trzasku gałązek... Zupełnie jak w dżungli. W Phu Cuong. On i wróg. Czekają.

Nguyen zmusił się, aby wrócić do rzeczywistości. Było za późno. Ktokolwiek tam był, już zniknął. Wracając o mały włos nie potknął się o leżący na ziemi plik papierów. Podniósł go. Broszury, traktaty, ulotki. W ciemnościach nie mógł czytać, ale wiedział, co to było. Szowinistyczna literatura. Widział jej wystarczająco dużo przez ostatnich kilka lat.

Nagle kilkaset jardów dalej noc rozdarło przeszywające wycie syren. Najprawdopodobniej szeryf z Silver Springs wkraczał do akcji.

Nguyen wepchnął papiery pod płaszcz, zagłębił się ponownie w las i pospieszył krętą ścieżką w stronę Coi Than Tien. Uciekając wiedział, że postępuje źle i nienawidził siebie za to. Wciąż to samo. Przez całą drogę do Coi Than Tien nie przerywał biegu. Miał już pewność, że wszystko się zmieni. Na gorsze. Lont do beczki z prochem został podpalony.

Część I

Proszek

Rozdział 1

– Ben, przestań tak chlapać. Płoszysz ryby.

– Próbuję wyciągnąć z wody ten głupi haczyk.

– Użyj kołowrotka. Właśnie po to jest.

Po kilku minutach gmerania w wodzie Ben Kincaid napiął żyłkę i zaczął łowić na swój sposób. Dlaczego, zadał sobie to pytanie po raz tysięczny, pozwolił Christinie namówić się na wyjazd pod namiot? Jako asystentka w firmie prawniczej była pierwszej klasy; jako towarzyszka podróży miała poważne wady. Jak dotychczas ten wypad do Ouachitas przypominał test, który miał ujawnić kompletną ignorancję Bena; nie miał pojęcia o najprostszych czynnościach związanych z obozowaniem w plenerze. Christina znała się na rzeczy, niestety.

– Wydaje mi się, że wiem, dlaczego przez cały ranek nie złowiłeś żadnego okonia.

– Ryby nie doceniają mojego intelektu i uroku?

– Nie. Nie masz przynęty na swoim haczyku. Tres pathetique.

Ben sprawdził koniec swojej wędki. Racja. Bystre oczy ma ta kobieta.

– Zdaje mi się, że obiecałaś nie mówić po francusku podczas tych tak zwanych wakacji.

– To było, jak jechaliśmy z Tulsy. Teraz jestem na łonie natury i nie można krępować mojej swobody. Joie de vivre!

Ben nawijał żyłkę na kołowrotek, ale zaczęła się plątać.

– Nienawidzę zakładać przynęty na haczyk. Robaki są takie galaretowate i obrzydliwe.

– Robaki? – Christina oparła swoją wędkę o brzeg. – Mam dla ciebie złą wiadomość, mon ami. My łowimy ryby na muchy.

– Na muchy, tak? – Ben postanowił wyjaśnić sprawę do końca. – Czy to znaczy, że powinienem nadziać na haczyk zdechłą muchę?

– Nie, nie dosłownie. – Tłumiąc śmiech, rozplątywała żyłkę.

To nie było słuszne, że pozwalała sobie na żarty. Ostatecznie cała eskapada była jej pomysłem. Przez minutę opowiadała o przyjemnej podróży samochodem, aby nasycić się widokami Arkansas; zanim zdążył pomyśleć „Sprawdź to z rzeczywistością”, stał w jeziorze Fulton położonym wysoko w górach Ouachita, ubrany w zielone, sięgające bioder rybackie buty.

– Sądzisz, że wyglądam idiotycznie, ha?

– No cóż... – Christina starała się nie patrzeć mu w oczy. – W każdym razie nie tak głupio jak zeszłej nocy, kiedy próbowałeś rozbić namiot.

– O, proszę o wybaczenie. Nie rozbijałem namiotów, kiedy dorastałem w Nichols Hill.

– To jasne. – Christina z wprawą zarzuciła wędkę na środek jeziora: – Zakładając, że ktokolwiek z Nichols Hills kiedykolwiek udał się pod namiot, to najprawdopodobniej ze świtą służących jadących w roverach upakowanych delikatną porcelaną i wyborem egzotycznych win.

 

– Chwileczkę...

– Ben, myślę, że mamy dosyć wędkowania jak na jeden dzień. Chodźmy coś przekąsić.

Dzięki wspólnemu wysiłkowi i połowie puszki łatwopalnego płynu Benowi udało się rozpalić ognisko. Tak naprawdę to spowodował wybuch. Niekontrolowany. Christina musiała zasypać płomienie ziemią, aby utrzymać je wewnątrz kamiennego kręgu, który teoretycznie miał wytyczać granice ogniska.

– Dzięki za pomoc – wykrztusił ogłupiały Ben po tym, jak piekło zostało opanowane.

– Nie ma za co. Na przyszłość nie baw się zapałkami. Christina uwolniła wszystkie złowione przez siebie ryby, a żadne z nich nie miało specjalnie ochoty na fasolkę z puszki, więc zdecydowali się zjeść pieczone marshmallowy*.

Christina umieściła białego, pulchnego marshmallowa na końcu zaostrzonego kija i resztę rzuciła Benowi.

– Bon appetit.

Ben usiadł w pobliżu ogniska i podziwiał scenerię. Obozowisko otaczały wysokie, majestatyczne sosny amerykańskie. Było piękne letnie popołudnie, a promienie zachodzącego słońca przenikały przez iglaste gałęzie, rzucając poświatę na jezioro i wzgórza.

Nawet tak zatwardziały mieszczuch jak Ben musiał oddać sprawiedliwość otaczającemu go pięknu.

Kiedy Christina z wprawą przypiekła marshamallowa na ciemnozłoty kolor, wyjęła swoje organki z aksamitnego pokrowca.

– Czy masz coś przeciwko podkładowi muzycznemu? Mogę zagrać „KumBahYa”.

– Uff – westchnął Ben. – Nie, dzięki.

Już wcześniej zauważył, jak zgrabnie wyglądała Christina w krótkich bermudach koloru khaki. Nawet jeśli wyprawa nie była udana, to przynajmniej wprowadziła zmianę w jej codziennej nudnej garderobie.

– W czym problem? Przecież kochasz muzykę.

– Muzykę, tak. „Kum Bah Ya”, nie. – Ben opuścił swojego marshamllowa nad płomień ogniska.

– Więc co chciałbyś usłyszeć? Nie mogę zagrać „Ring Cycle” na mojej harmonijce.

– Wielka szkoda.

– Zgodzisz się na coś Burla Ivesa? Umiem grać „Glow Little Glowworm”.

– Nie, dzięki. Znasz jakieś francuskie piosenki?

– Może być „Que Sera Sera”?

– Wolałbym nie. A może masz w repertuarze melodie Bobby’ego Darina?

– Melodie Bobby’ego Darina? Ben, nikt już nie słucha Bobby’ego Darina.

– Są tacy, co go słuchają. Był geniuszem.

– Och! – Ben szarpnął kij do góry, bo jego marshmallow zajął się płomieniem. – O kurczę. Nie lubię, kiedy się przypala.

– Trzymałeś za blisko ognia.

– Myślałem o czymś innym. Christina uśmiechnęła się.

– Tęsknisz za biurem?

– Nie. Akurat to powstrzymuje mnie przed narzekaniem, że zostałem siłą zabrany na wakacje. Nie tęsknię za biurem.

– Nawet za Jonesem? Albo za Lovingiem? Jesteś ich idolem, wiesz o tym.

Ben nadział kolejnego marshmallowa na koniec patyka.

– Zawsze marzyłem o tym, aby uwielbiał mnie beczkowaty, dwustupięćdziesięciofuntowy kapuś, który uważa szantaż za formę łagodnej perswazji.

– A co myślisz o Jonesie?

– Jones wraz z jego zdolnościami do pisania na maszynie i segregowania dokumentów jest, w najlepszym wypadku, nieszkodliwy. Z drugiej strony, on nigdy nie wyciągnąłby mnie na łowienie ryb na muchy.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl