[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Peter S. Beagle - Sonata jednorożców
Peter S. Beagle
Sonata Jednorożców
Prószyński i S-ka
Warszawa 1998
Tytuł oryginału: The Unicorn Sonata
Josephowi H. Mazo
Tęsknię za tobą, Yossele.
Rozdział pierwszy
Joey miała wrażenie, że ulica ciągnie się bez końca. Upał późnej wiosny zatykał dech w piersiach, a torba z
książkami uderzała w wilgotne miejsce na plecach dziewczynki, kiedy wlokąc się, mijała stacje benzynowe, parkingi, sa-
lony piękności, punkty wynajmu, małe pasaże handlowe, a w nich mnóstwo sklepów z wideo, szkoły karate, targi ze
zdrową żywnością i kina o paru salach - co kilka przecznic takie same, niezmienne jak melodyjka, którą Joey wygwizdy-
wała wciąż od nowa. Nie było tu drzew ani trawy. Nie było horyzontu.
W pobliżu skrzyżowania znajdowała się grecka restauracyjka, wciśnięta między biuro pośrednika w handlu nie-
ruchomościami a sklep z obuwiem. Joey na chwilę stanęła w drzwiach, szybko obrzuciła wzrokiem stoliki, odwróciła się i
poszła kawałek dalej, do wystawy pełnej gitar, trąbek i skrzypiec. Spłowiały złoty napis oznajmiał: Papas - sprzedaż i na-
prawa instrumentów muzycznych. Joey z ukosa zerknęła na swoje odbicie, wykrzywiła się do patrzącej na nią z okna kan-
ciastej trzynastolatki, przygładziła włosy, mocno szarpnęła ciężkie drzwi i weszła do środka.
Po jaskrawym blasku ulicy, w mroku i chłodzie sklepiku jakby pływała pod wodą na letnim obozie. Pachniało tu
świeżymi trocinami, starym filcem, metalem i politurą.
Joey natychmiast kichnęła. Siwowłosy mężczyzna, zajęty zaopatrywaniem saksofonu w nowy stroik, rzekł, nie pod-
noszÄ…c oczu:
- Panna Josephine Angelina Rivera. Wciąż jeszcze uczulona na muzykę.
- Jestem uczulona na kurz - głośno powiedziała Joey. Zdjęła plecak i upuściła go na podłogę. - Gdyby pan odkurzał
tÄ™ norÄ™ raz na kilka lat...
Mężczyzna prychnął głośno.
- Więc jesteśmy dziś w dobrym czy kiepskim nastroju? -W jego ochrypłym głosie dźwięczało coś nie całkiem jak
obcy akcent - raczej jak echo innego, na pół zapomnianego języka.
- Gazety powinny co rano podawać prognozę Rivery jak pro gnozę pogody. - John Papas, niski i krępy, miał
sześćdziesiąt, może sześćdziesiąt pięć lat, trójkątne ciemne oczy smutno pa trzące nad wydatnymi kośćmi policzkowymi,
szeroki, mocny nos i zmierzwione, posiwiałe czarne wąsy. Odłożył saksofon do futerału. - Rodzina wie, że tu jesteś? Mów
prawdÄ™.
Joey kiwnęła głową. John Papas znów prychnął.
- Pewnie, że wie. Któregoś dnia zadzwonię do twojej matki, przekonam się, czy wie, ile czasu spędzasz w tej norze,
może zanadto jej się to nie spodoba. Mam dość własnych kłopotów, komu potrzebne są kłopoty z twoimi rodzicami? Daj
mi wasz numer telefonu, zadzwoniÄ™ do nich, co?
- Taak, dobrze, niech pan zadzwoni naprawdę późno - wymamrotała Joey. - Właściwie niezbyt często można ich
zastać.
- Okrakiem usiadła na krześle, złożyła głowę na oparciu i za mknęła oczy.
John Papas wziął sfatygowany klarnet i udawał, że bacznie przygląda się klapkom, zanim znów przemówił.
- No. Więc jak poszła wielka klasówka z przyrody? Joey wzruszyła ramionami, nie podnosząc głowy.
- Fatalnie. Jak przewidywałam. - John Papas zagrał gamę, warknął zirytowany i spóbował zagrać to samo w niższej
tonacji. Joey podjęła: - Niczego nie potrafię zrobić dobrze. Niczego. Każdą rzecz knocę. Klasówki, prace domowe, ćwic-
zenia gimnastyczne - na litość boską, nie zaliczę siatkówki. Mój głupi braciszek lepiej ode mnie radzi sobie w szkole. -
Walnęła w oparcie krzesła, otworzyła oczy i dodała: - I lepiej tańczy. I jest ładniejszy.
- Dobrze mi tu pomagasz - stwierdził John Papas. Joey odwróciła oczy. - Układasz melodie. Niech to zrobi twoja
nauczycielka gimnastyki albo twój ładny braciszek. - Nie odpowiedziała, więc rzekł: - Zdecyduj się: przychodzisz na
lekcję, obijać się i dąsać, czy też oddać przysługę staremu człowiekowi. Co chcesz robić?
Joey powróciła myślami z bardzo daleka. Odwróciła głowę i wymamrotała:
- Chyba wszystko.
- Wszystko - powtórzył John Papas. - Dobra, znakomicie. -Ja pójdę teraz do nory Provotakisa, kupię sobie coś, co w
tym tygodniu nazywa lunchem. Może zagram z nim w szachy, bo nie przemęcza się oszukiwaniem swojej kasy rejestru-
jącej. Ty mi zamieć, poodkurzaj, rób, co zechcesz, zobacz, czy jeszcze raz nie potrafisz naprawić ubikacji. - Przesłał jej
przelotny, ciepły uśmiech. - Jak wrócę, porozmawiamy o muzyce, zajmiemy się strunami, może nawet spróbujemy spisać
niektóre z twoich rzeczy. Dąsami zajmiemy się później. Umowa stoi?
Joey skinęła głową. John Papas raźno ruszył do drzwi i dorzucił przez ramię:
- Pamiętaj trzymać łapki z dala od moich rzeczy. Facet, jak mu tam, przyjdzie po saksofon. Każ mu zaczekać. Wrócę
pręd ko i przynios ę ci dobrej greckiej kawy.
Po jego wyjściu Joey rozejrzała się dokoła, nagle okiem właścicielki. Sklep składał się z jednego dużego pokoju
przedzielonego na dwa małe jedynie panującym w nich nastrojem. Część, gdzie stała Joey, była salonem wystawowym,
pełnym gablot z instrumentami, stelaży z nutami i cieni gitar wiszących na ścianach. Druga część, ciemniejsza i utrzymana
w większym porządku, służyła Johnowi Papasowi za warsztat i zarazem kantorek. Na bielonych nagich ścianach wisiały
tylko dwa oprawione greckie afisze koncertowe. Parę instrumentów strunowych, a znacznie więcej stroikowych i drewni-
1 / 38
 Peter S. Beagle - Sonata jednorożców
anych, w różnych stadiach demontażu, John Papas starannie rozłożył na długim stole i do każdego przyczepił kartkę z nu-
merem. Wysoka metalowa skrzynka w mrocznym kącie służyła do przechowywania narzędzi.
Joey znów kichnęła i zabrała się do roboty. Większość czasu spędziła w salonie wystawowym na odkładaniu książek
i broszur muzycznych z powrotem na półki, zbieraniu niezliczonych styropianowych kubków po kawie i opróżnianiu
dwóch popielniczek, z których cienkie czarne niedopałki cygar wysypywały się na stos rachunków i kwitów spiętrzony na
kontuarze. Podśpiewywała teraz całkiem inną melodię niż na ulicy, a w miarę porządkowania wyraz napięcia powoli znikał
z jej twarzy. Głosem nieco wyższym i o wiele czystszym niż normalnie, prawie nieświadomie nuciła pod nosem melodię
bez słów. Przeskakiwała ze skali minorowej do majorowej, na pozór przypadkowo zmieniając tonację. Jeśli w ogóle kiedyś
myślała o tym śpiewie, to jak o swojej piosence do zmywania.
Naprawiła cieknący rezerwuar w ubikacji, powtarzając sobie, że ma raz jeszcze przypomnieć Johnowi Papasowi o
potrzebie wymiany antycznego przepływomierza klapowego, poszła do schowka na szczotki po odkurzacz, śpiewając na
tyle głośno, aby mogła się słyszeć mimo warkotu i brzęczenia. Sprzątała cierpliwie i pilnie, odkurzyła nawet tylne schody
prowadzące na parking. Hałas zagłuszył skrzypnięcie otwieranych drzwi sklepu; kiedy wyłączyła elektroluks, odwróciła się
i ujrzała chłopca, sapnęła ze zdziwienia, co w nagłej ciszy zabrzmiało jak wrzask.
Chłopiec uśmiechnął się do niej, podnosząc dłonie.
- Nie zrobię ci krzywdy - powiedział. - Jestem Indygo. Był drobnej budowy, niewiele wyższy od Joey i na oko
w tym samym co ona wieku; ale jakaś płynność jego ruchów przywodziła na myśl telewizyjne filmy dokumentalne
o lampartach i gepardach. Miał na sobie niebieską wiatrówkę, zapiętą na suwak nawet w upale Doliny, brudne spodnie z
grubej bawełny i zniszczone buty do biegania; a jego oczy, w najciemniejszym kolorze niebieskim, jaki w życiu widziała
-prawdziwym kolorze indygo - osadzone były w trójkątnej twarzy o skórze, która wydawała się niemal przezroczysta. Miał
szerokie usta i małe, spiczaste uszy - nie jak telewizyjny pan Spock, lecz mimo to zdecydowanie spiczaste. Wydał się Joey
najpiękniejszą z osób, jakie w życiu widziała, i wzbudził w niej strach.
- Jestem Indygo - powtórzył. - Szukam... - dziwnie się za ciął - Instrumentów Muzycznych Papasa. To Instrumenty
Mu zyczne Papasa? - Jego akcent różnił się od akcentu Johna Pa pasa, głos miał bardziej miarowy, jak jej szkolne
koleżanki z Indii Zachodnich.
- To są Instrumenty Muzyczne Papasa - odparła Joey - ale pan Papas wyszedł na chwilę. Wróci niedługo. Czy ja
mogę w czymś pomóc?
Indygo znów się uśmiechnął. Joey zauważyła, że kiedy to robi, oczy mu ciemnieją i nabierają tajemniczości. Zami-
ast odpowiedzi sięgnął pod wiatrówkę i wyciągnął róg, długi jak jego przedramię, skręcony spiralnie niczym muszla i na
pierwszy rzut oka plastikowy, bo w tym kolorze ciemnego, lśniącego srebrzystego błękitu, jaki miewają tanie kosmetyczki
i modele samochodów sportowych. Ledwie jednak chłopiec przytknął róg do ust i Joey usłyszała pierwsze nuty, zrozu-
miała, że nie jest zrobiony z żadnego znanego jej materiału. Rozbrzmiał dźwięk cichy, lecz ciepły i głęboki, niepodobny do
tonów, jakie wydaje drewno czy mosiądz - mógłby być dochodzącym z daleka ludzkim głosem, który bez słów śpiewa o
miejscu znanym jemu, nie jej. Kiedy go usłyszała, poczuła ściskanie w gardle i pieczenie oczu; i ze zdumieniem uświa-
domiła sobie, że się uśmiecha.
Róg nie miał żadnych wentyli; nic prócz tego jednego spłaszczonego otworu na czubku, w który się dmie. Zrazu
dźwięki wydobywały się na chybił trafił, potem jednak popłynęły wolną, rozlewną, srebrzystoniebieską melodią, której
rytm wymykał się Joey, wciąż jej uciekał jak swawolne kocię. Joey stała, całkowicie niepomna, gdzie się znajduje, i tylko z
lekka poruszała głową, podczas gdy Indygo grał. On ani drgnął, lecz sama muzyka się przybliżała, niczym kociak
nabierający odwagi: w jednej chwili przyjemnie znajoma jak kołysanka; potem, w następnej, zimna i obca, jak światło
księżyca zamienione w melodię. Może dwukrotnie Joey z wahaniem wyciągała rękę, jakby chciała pogłaskać dźwięki, ale
za każdym razem chłopiec spoglądał tak podejrzliwie, że ją cofała. Wydawało jej się, że w miarę jak Indygo gra, róg
rozbłyskuje coraz mocniejszym światłem, a gdyby ona bardzo ostrożnie podążała wzrokiem za niebieskosrebrnymi spira-
lami, zaprowadziłyby ją w głąb muzyki. Indygo obserwował Joey oczami pozbawionymi teraz wyrazu, pociemniałymi tak,
że z niebieskich stały się czarne, o głębokim odcieniu przestrzeni międzygwiezdnej.
Joey nie miała pojęcia, jak długo grał ani jak długo John Papas stał w drzwiach. Odwróciła się, dopiero słysząc py-
tanie zadane łagodnym, ochrypłym głosem:
- Wolno zapytać? Kogo my tu mamy?
Indygo natychmiast przestał grać, odwrócił się twarzą do niego i pokłonił nad rogiem.
- Szukał pana - odparła Joey. - W porównaniu z muzyką własny głos brzmiał w jej uszach niezwykle i głośno. - Ma
na imiÄ™ Indygo.
- Indygo - rzekł John Papas. - Twoi rodzice jeździli do Woodstock, co? - zażartował dziwnym, pozbawionym wy-
razu półszeptem. Wpatrywał się w chłopca, wyraźnie go rozpoznając, z twarzą pobladłą i oczami otwartymi trochę za sze-
roko. Tym samym matowym głosem zapytał: - Co to jest? Pokaż.
Indygo znów się ukłonił i podał mu srebrzystoniebieski róg. John Papas wziął go powoli, nadal wpatrzony w
chłopca, kiedy przebiegał dłońmi po rogu z wyraźnym zdziwieniem, że nie znajduje w nim wentyli. Podniósł go do ust i
dmuchnął najpierw nad otworem, potem do niego, zrazu lekko, dmąc i mocniej odgrywając staccato, kiedy żaden dźwięk
się nie wydobył. Wreszcie - z zaczerwienioną twarzą i zrozumiałą irytacją - powiedział:
- No. Zrób to raz jeszcze.
Wciąż uśmiechnięty Indygo odebrał mu róg.
- Jest chyba nie dla każdego.
- Przechylił róg tak, że czubkiem wskazywał na staromodne okienko nad drzwiami sklepu, i zaczął grać melodię
prostą jak śpiew kosa, tak słodko bezpretensjonalną, że napędziła niewyobrażalnego strachu Joey, powodując zjeżenie się
włosów na karku, bolesne zesztywnienie warg i policzków oraz zimny skurcz żołądka. Lecz muzyka tanecznie wydoby-
wała się z Indy-ga przez róg, bez udziału palców, które by ją kształtowały czy prowadziły: w jednej chwili jak dziecinny
blaszany gwizdek, w następnej jak daleki głos na poły przedrzeźniający własną muzykę, kuszący i sarkastyczny zarazem.
Obok Joey John Papas, zdyszany jak biegacz, z rozchylonymi ustami, poruszał głową w rytmie muzyki. Kiedy
przebrzmiała, powiedział cicho, opryskliwie:
2 / 38
 Peter S. Beagle - Sonata jednorożców
- Co to takiego? SkÄ…d go wziÄ…Å‚eÅ›?
- Jest mój - odparł Indygo. - Pochodzi z bardzo daleka.
- Musi być syntetyczny - stwierdził John Papas. - Nic w przyrodzie nie wydaje takiego dźwięku. Znam się na tym,
chłopcze, wiem.
Indygo nie odpowiedział i zrobił taki gest, jakby chciał schować róg z powrotem pod wiatrówkę. John Papas zarea-
gował na to cichym, chrapliwym sapnięciem, jak na cios w żołądek. Upłynęło prawie sześć miesięcy od dnia, kiedy Joey
po raz pierwszy weszła do jego sklepu, a nigdy jeszcze nie słyszała, aby wydał podobny odgłos, ani nie widziała na jego
twarzy nic przypominającego to nie skrywane pożądanie.
- Co za to chcesz? - rzekł cicho. Znów wyciągnął rękę po srebrzystoniebieski róg i upuścił kartonowy kubek. Joey
za późno się zorientowała, że dotrzymał obietnicy i przyniósł ka wę, która rozprysnąwszy się na podłodze, poparzyła jej
kostki.
Joey ani drgnęła, John Papas zaś potrząsał głową, najwyraźniej usiłując się ocknąć z uporczywego snu. Przemówił
powoli, z silniejszym niż zwykle greckim akcentem.
- KupiÄ™. Powiedz mi, ile chcesz.
Indygo się zawahał, jakby po raz pierwszy wytrącony z równowagi.
- Będzie pana kosztować bardzo dużo. John Papas zwilżył wargi. Odparł:
- Czekam.
Indygo nadal sprawiał wrażenie niezdecydowanego, wręcz niespokojnego, więc John Papas zapytał bardziej
stanowczo:
- No już, ile żądasz? Ile?
- Złota - odparł chłopiec. - Chcę złota. - John Papas wpatrzył się w niego, podobnie jak Joey. Indygo zrobił mały
krok do tyłu i mocniej ścisnął róg. -W... w moim kraju nie ma takiej rzeczy jak pieniądz, nie kupuje się ani nie sprzedaje za
kawałki papieru jak u was. Ale ja dużo podróżuję i widzę, że wszyscy zawsze i wszędzie chcą złota. Musi pan zapłacić mi
złotem.
Joey roześmiała mu się w twarz.
- Pan Papas nie ma złota... co ty sobie myślisz, że jest pira tem? - Indygo odwrócił się do niej, a ona cofnęła się o
krok do tyłu. - Nikt już nie ma złota - dokończyła. - Na litość boską, o nim piszą w książkach.
John Papas jednak uciszył ją ruchem ręki i rzekł ochryple:
- Zaczekaj, cicho bądź, dziewczyno - po czym zwrócił się do Indyga. - No więc, ile złota?
Niemal natychmiast Indygo znów się uśmiechnął, odzyskując chłód i pewność siebie.
- Ile pan ma? - John Papas otworzył i zamknął usta. - Je żeli złoto należy do rzadkości, to róg tym bardziej - oświad-
czy ł Indygo. - Proszę mi wierzyć.
John Papas stał i wpatrywał się w niego długą chwilę, zanim kiwnął głową.
- Zaczekaj. Odwrócił się, po czym zniknął w mrokach warsztatu. Joey słyszała, jak otwierają się i zamykają drzwi
narożnej izdebki służącej mu za biuro. Pozostawiona sam na sam z Indygiem, jak z nudnym krewniakiem, którego należy
zabawiać, omijała go wzrokiem, aby nie napotkać jego niepokojącego spojrzenia. Przez frontowe okno widziała gładką,
rozgrzaną ulicę, z chrzęstem przejeżdżające samochody, od czasu do czasu kręcące się sylwetki, to bliskie, to znów
mniejsze, jak ryby, kiedy krążą w misie. Pod wpływem krzywego uśmiechu Indyga ponury, znajomy świat za oknem zac-
zynał się wydawać tak nierzeczywisty jak świat, w którym codziennie znikali jej rodzice. Była wdzięczna, gdy usłyszała
powracajÄ…cego Johna Papasa.
- Złoto - powiedział. - Chcesz złota, chłopcze? Papas pokaże ci złoto. - Pod pachą niósł drewniane pudełko, długie i
płytkie, podobne do teczki malarza, również dlatego, że boki miało poplamione i zapackane. Kiedy postawił je na ladzie,
Joey pochwyciła dobiegający ze środka grzechot i poczuła drapanie w gardle. John Papas wetknął dwustronny klucz w
miejsce, gdzie na pozór nie było dziurki. Zamek nie zgrzytnął, kiedy kluczyk się obracał. John Papas odrzucił pokrywkę i
Joey zobaczyła, że pół pudełka zajmują stare monety, nie mniejsze od dziesięciocentówki, a nie większe od srebrnego do-
lara. Niektóre miały na powierzchni wypukłe rysunki i wzory, inne zaś były na skutek używania wygładzone jak kamyki do
gry, wszystkie jednak przypominały odcieniem brudne, żółtobrązowe mosiężne okucia pudełka. Choć całkiem suche, z
lekka zalatywały wilgocią; pachniały ziemią.
- Drachmy - powiedział John Papas. - Gwinee, korony, su-wereny, stare pięciodolarówki. Masz dukaty, dublony, na
Boga, jak w książkach o piratach masz moidory. Równowartość rogu. -Lekko rozchylił wąskie, blade wargi, tak że błyskał
zębami.
Na widok przyglądającej mu się Joey rzucił opryskliwie:
- To nie moje, Josephine Rivera. Mojego ojca. Po części je go ojca. Jesteśmy Grekami, co oznacza, że nigdy nie
wiadomo, kiedy trzeba będzie w pośpiechu się wynosić. Kupować paszport, wizę, dawać łapówkę kapitanowi, glinie,
strażnikowi na granicy. Nikt nigdy ci nie pomoże, nikt, tylko złoto. Tylko złoto.
- Gwałtownie potrząsał pudełkiem, a monety z głośnym grze chotem padały jedna na drugą.
Indygo wziął parę i obracał je w dłoni, popychał tam i z powrotem.
John Papas powiedział:
- Mój ojciec dał mi to przed śmiercią. Do dzisiejszego dnia ani jednej nie sprzedałem. Ani jednej, bo Grekowi mogą
być kiedyś potrzebne. Teraz, za róg, dam wszystkie. Bierz, chłopcze!
- Podetknął pudełko pod nos Indyga.
Chłopiec popatrzył na niego, na Joey i znów na niego. Zerknął na monety chwilowo zaciekawiony, lecz Joey
odniosła wrażenie, że jego niedawna szalona chęć po raz wtóry zanurza się w ciemnoniebieskich oczach na głębokość
wielu sążni. Patrząc prosto na Joey, zgarnął więcej monet na rękę i zmarszczył czoło.
- Bierz - niecierpliwie powtórzył John Papas. - Dalej, każda jest autentyczna, dostaniesz dobrą cenę od handlarza,
lepszą od zbieracza. No. - Wciskał chłopcu pudełko i sięgał po sre-brzystoniebieski róg.
- Nie - odezwał się nagle Indygo. - Nie, to za mało. - Odwrócił się raptownie i podał róg Joey. Ich palce zetknęły się
na moment, a kości Joey przeniknął delikatny, gorący dreszcz. – Zagraj - rzekł Indygo. - Pokaż mu, dlaczego to za mało.
3 / 38
 Peter S. Beagle - Sonata jednorożców
Róg pachniał odległymi kwiatami. Ledwie dotknął warg Joey, zjednoczyli się, razem odczuwali i tworzyli muzykę,
niczym nie rozdzieleni. Ona nawet nie zdawała sobie sprawy, że w niego dmie, nie próbowała kształtować melodii z
dźwięków -muzyka po prostu tam była, była od zawsze, tańcząc wydobywała się z Joey. I było tam coś jeszcze, coś, co ją
otaczało ze wszystkich stron, życzliwe i równocześnie straszne, coś, co natychmiast by zobaczyła, gdyby otworzyła oczy.
Ale zamknęła je, kiedy zaczęła grać, i nadal nie otwierała, bo jakąś cząstką swojej istoty odczuwała ślepy strach.
Z oddali doleciał głos Indyga:
- Skończ teraz.
Później Joey nieustannie się zastanawiała, czy mogłaby . przestać grać - albo służyć za instrument - gdyby się nie
odezwał. Drżącymi rękami odłożyła róg na kontuar i podniosła powieki. John Papas wpatrywał się w nią z mieszaniną
przerażenia i absolutnej radości, a dziwny chłopiec z uśmiechem zabierał swój srebrzystoniebieski róg.
- Na imię mam Indygo - powiedział. - Pamiętajcie o mnie w Instrumentach Muzycznych Papasa. Może wrócę.
Z tymi słowy zniknął, tak całkowicie, jak w pełni był obecny, kiedy Joey skończyła odkurzać tylne schody. Bardzo
wolno otwarła drzwi sklepu i mrużąc oczy, popatrzyła na znany sobie świat, nigdzie jednak nie dostrzegła śladu chłopca.
Za jej plecami John Papas przemówił łagodnie:
- Zamknij je. Zamknij, Josephine.
Joey zamknęła drzwi i oparła się o nie. John Papas stał przy ladzie i ocierał czoło chusteczką; teraz już bardziej do
siebie podobny niż w czasie wizyty Indyga, ale wyglądał też na człowieka starszego, pomyślała Joey, i bardzo zmęczonego.
Bez celu pogrzebał w pudełku, wcale nie patrząc na złote monety.
- Znał go pan skądś? - zapytała Joey. John Papas szybko podniós ł wzrok.
- Co, jego? Myślisz, że się kręcę i zawieram znajomości z ludźmi o imionach Indygo, Żółcień Kadmowa czy coś w
tym rodzaju? Uważasz, że mógłbym znać kogoś takiego jak on? Mniejsza z tym. Nigdy w życiu go nie widziałem. -
Zanadto się złościł; to do niego nie pasowało.
- No, takie odniosłam wrażenie - powiedziała Joey. -1 wydawało się, że pan zna tę muzykę. - Czuła się nieswojo,
była zmęczona i zirytowana.
John Papas wpatrywał się w nią chyba bardzo długo, a w oczach nie miał nic prócz jej odbicia. Joey odwzajemniała
spojrzenie, z uporem powstrzymując mruganie. John Papas podrapał się w głowę i zaczął z wolna krzywo się uśmiechać,
jakby z wbitym w wargÄ™ haczykiem.
- Josephine Rivera - rzekł. Potem powiedział coś w innym języku, a następnie znów po angielsku: - Josephine Riv-
era, skąd się tu wzięłaś? Dlaczego kręcisz się u starego Greka w za kurzonym sklepie z instrumentami muzycznymi? Dlac-
zego nie jesteś na dworze, nie grasz w baseball, w piłkę nożną, nie uma wiasz się ze swoim chłopakiem, nie idziesz na
tańce? Czemu nie wybierzesz się do kina? - Nadal starał się powstrzymywać uśmiech, który i tak zakradał mu się do oczu.
- Nie lubię baseballu - odparła Joey. -1 nie mam chłopa ka, a tańczę fatalnie, każdy to mówi. Lubię być tutaj, poma-
gać i w ogóle. Chciałabym wiedzieć, co się dzieje. Nie wolno za pytać?
John Papas westchnÄ…Å‚.
- Nie wolno, bo do tego nie przywykłem, taka rozmowa nie ma żadnego związku z muzyką, z naprawą instru-
mentów. Czło wiek żyje sam, jak ja, i zapomina ludzkiej mowy. - Skubał wą sy, ciągnął je najpierw z jednego końca, potem
z drugiego, a na stępnie z obu stron przygładzał knykciami. Wreszcie rzekł: -Josephine Rivera, nie masz czasem uczucia, że
coś idzie tuż obok ciebie... lekko odwrócisz głowę i na pewno tam będzie? Tylko że kiedy ją odwracasz, niczego nie ma?
Miewasz takie uczucie?
Joey potaknęła.
- Zupełnie jak wtedy, kiedy wiem, że ktoś patrzy, ale go nie widzę?
- Tak - zgodził się John Papas. -1 może tak jak wtedy, kiedy patrzysz, i to tam jest, może po drugiej stronie ulicy,
lecz widzisz zaledwie mały kawałeczek owego czegoś, nigdy całość. Zdarza ci się to czasami?
- Chyba tak - wolno powiedziała Joey. - Kiedy byłam naprawdę mała, moja Abuelita, moja babka, nieraz powtar-
zała, że jeśli dość szybko odwrócę głowę, potrafię zajrzeć do własnego ucha. To chyba coś podobnego.
John Papas wydał się nagle zmęczony i niezdecydowany.
- Taak - rzekł. - No, miej oczy otwarte, i tyle. - Znów potarł wąsy, wetknął pudełko z monetami pod pachę i zawrócił
do ciemnego warsztatu.
- Ten chłopiec. Indygo... - zaczęła Joey.
John Papas przystanął zwrócony do niej plecami.
- Nie ma o czym gadać. Idź do domu, chcę dziś wcześniej zamknąć. Do widzenia.
- Dobra - odrzekła Joey. - Do widzenia. - Jej głos zabrzmiał cienko, nutą urazy, o co była na siebie wściekła. Zrobiła
krok w stronę Johna Papasa i spytała: - Chce pan, żebym przyszła jutro? - po czym zamilkła, bo znów rozległa się
muzyka...
...teraz oddalona, jakoś zarówno w czasie, jak w przestrzeni, dźwięk obdarzony zapachem, zielonym i ciemnym
zapachem, i zapachem jabłek i wielkich piór nagrzanych słońcem. Melodia wznosi się i żąda, następnie opada pod wiatr jak
latawiec; raz jest bliska jak mój własny oddech, raz tak daleka, że muszę słuchać skórą, nie uszami. Gdzie to jest, gdzie
jest? Muszę tam pójść.
Nie zdawała sobie sprawy, że ostatnie słowa wymawia szeptem, dopóki nie usłyszała głosu Johna Papasa:
- Gdzie jest co? O czym ty mówisz?
- Muzyka - odparła Joey. - Ta sama muzyka. Skąd się bierze? - John Papas wlepił w nią wzrok. Joey mówiła: - No
tam, właśnie tam. - Obrzuciła pokój oszalałym spojrzeniem, następnie z okrzykiem znów podbiegła do drzwi. - Skąd ona
płynie? Jest wszędzie. Nie słyszy pan? - Drzwi jak zawsze się zatrzasnęły, a ona stłukła sobie nadgarstek i złamała paznok-
ieć, pchając je, próbując dotrzeć do muzyki.
Wtem znalazł się przy niej John Papas, jedna rękę delikatnie położył na jej ramieniu. Muzyka się ulotniła, choć Joey
jeszcze czuła ją na włoskach przedramion, a suchymi wargami poznawała jej smak. John Papas powiedział cicho:
4 / 38
 Peter S. Beagle - Sonata jednorożców
- Idź do domu, Josephine Rivera. Idź prosto do domu, nie zatrzymuj się z żadnego powodu, nie słuchaj niczego.
Wetknij do uszu walkmana i słuchaj jego. Szerzej omówimy to innym razem, może jutro. Uwaga, nie zapomnij wziąć
książek. Teraz idź do domu.
- To ten chłopiec - stwierdziła Joey. - Indygo. Muzyka zaczęła się od niego, proszę pana. Muszę wiedzieć...
- Jutro - powtórzył John Papas. - Może. A teraz do domu. -Otworzył drzwi, wypchnął za nie Joey i kiedy zarzucała
plecak z książkami na ramiona, już ściągał wąską markizę i odwracał tekturową tabliczkę z napisem Zamknięte.
Rozdział drugi
Był pierwszy dzień miesiąca, więc Abuelita jadła z nimi obiad. Zasiedli do stołu później niż zwykle, bo po pracy
pan Rivera musiał nadłożyć drogi, żeby ją przywieźć ze schroniska Srebrne Sosny. Siedziała naprzeciwko Joey: drobna,
brązowa, idealnie okrągła, z gładkimi czarnymi włosami rzadszymi teraz, lecz lśniącymi jak zawsze. Ilekroć pochwyciła
wzrok Joey, uśmiechała się do niej powoli i szeroko, jak wschodzące słońce.
Joey nigdy nie miała pewności, ile właściwie lat skończyła babka - ojciec twierdził, że Abuelita sama tego nie wie -
i od dziecka naprawdę z trudem wyobrażała ją sobie jako matkę ojca. Nie chodziło o brak podobieństwa, gdyż pan Rivera
wziął czarne włosy, serdelkowate palce i małe, delikatne uszy po Abuelicie; raczej o to, że w jego oczach nigdy nie pojawił
się kapryśny czy tajemniczy błysk, żadna skryta myśl o psocie nikomu prócz niej nie zaświtała w głowie. Bardzo małą Joey
dręczył niepokój, że w rzeczywistości Abuelita nie należy do rodziny, a jedynie ich adoptowała z sobie tylko znanych
powodów, i może zniknąć, wrócić do swoich prawdziwych dzieci i wnuków, kiedy uzna za stosowne. Nawet teraz śniło się
to jeszcze Joey.
Głośną hiszpańszczyzną z Coahuila Abuelita zapytała siedzącego przy niej dziesięcioletniego braciszka Joey, Scotta,
jak się spisuje w szkole. Wiercił się na krześle, rozgrzebywał jedzenie na talerzu i patrzył na ojca. Pan Rivera odpowiedział
za niego po angielsku:
- Dostaje naprawdę dobre stopnie, mamo. Jest w klasie dla dzieci szczególnie uzdolnionych, gra też w piłkę nożną.
Jego drużyna może w tym roku wejść do finału stanowego.
- Ale nie umie mówić po hiszpańsku - stwierdziła Abuelita. - Mój wnuk nie potrafi mówić do mnie w naszym
języku. -Chociaż jej ton nie zdradzał żadnej złości, pretensji czy nawet żalu - był tylko niezwykły przez swą powagę - pan
Rivera i tak poczerwieniał.
Wtrąciła się matka Joey:
- Mamo, on nie ma czasu, taki jest zajęty szkołą i drużyną, przyjaciółmi i w ogóle. I wiesz... niezbyt często słyszy
hiszpański.
- Bo to taka dzielnica - grzecznie zgodziła się Abuelita. -Ale Fina mówi równie dobrze jak ja. - Nikt prócz Abuelity
nie nazywał Joey jej dziecinnym imieniem.
- No, wtedy mieszkałaś z nami - powiedziała pani Rivera. -Przed przeprowadzką. Warunki były inne.
Abuelita kiwnęła głową.
- Muy diferente, las circunstancias. - Odwróciła się do Scot ta, pogłaskała go po ręce i mówiła do niego po angielsku
tak starannie jak do cudzoziemca. -Wiesz, co myślę? Że chyba we dwójkę powinniśmy się w lecie wybrać do Las Perlas.
Kiedy skończy się szkoła, tylko we dwójkę. Po dwóch miesiącach w Las Perlas będziesz mówił jak prawdziwy coahuileno.
Może nawet za smakujesz w menudo, kto wie? - Mrugnęła do Joey.
Scott jak zawsze chwycił przynętę.
- Menudo to obrzydlistwo! Wnętrze krowiego żołądka - fe, fe, fu!
Pochylił się nad talerzem i Joey przez chwilę myślała, że może naprawdę zwymiotuje. Potrafił to zrobić na za-
wołanie albo - co bardziej praktyczne - kiedy się założył. Abuelita zerknęła na niego z ukosa, więc się wyprostował.
- Gilberto? - zwróciła się do pana Rivery. - Co o tym są dzisz? Może wszystkim udałoby się pojechać do Las Perlas.
Dzieci powinny zobaczyć miejsce, skąd pochodzą, skąd wzięli śmy początek. Chciałabym całą rodziną odwiedzić Las Per-
las.
Joey równie dobrze znała szybkie spojrzenie rzucone przez ojca żonie, oznaczające pozwól-mnie-to-załatwić, jak
zmianę, która zachodziła w jego głosie, ilekroć dzwonił ktoś z pracy. Ojciec powiedział:
- No, mamo, nie jestem pewien, czy Las Perlas jeszcze istnieje. Myślę, że mogli je zburzyć. Przed laty.
- Las Perlas jest na miejscu - cicho odrzekła Abuelita. -Las Perlas istnieje.
- Nie chcę tam jechać - oświadczył Scott. - Trener zabiera całą drużynę do Disneylandu, jeśli wejdziemy do finału.
Joey siedziała z tyłu obok Abuelity, kiedy pan Rivera odwoził ją do Srebrnych Sosen. Trzymały się za ręce.
- Posłuchaj - odezwała się Joey - nie robię w lecie nic spe cjalnego. Jeśli chcesz, pojadę z tobą do Las Perlas.
Abuelita pokręciła głową.
- Ostatnio za dużo myślę o Las Perlas, Fino. To niedobre dla starej kobiety. Po prostu o tym zapomnimy.
Joey ścisnęła jej dłoń.
- Dobrze, pojedziemy tak jak dawniej, do Chin, pamiętasz? Kiedy byłam mała, w starym domu? Siedziałyśmy w
ogródku za domem i kopałyśmy. Nadal mogłybyśmy to robić.
Abuelita miała jeden szczególny uśmieszek, który zawsze przywodził Joey na myśl drobną, niegrzeczną czarnooką
dziewczynkę, jaką babka musiała być w dawnych czasach, kiedy boso ganiała po błotnistej ulicy za kozą.
- Ay, ten magiczny ogródek. Jeździłyśmy stamtąd do Oaxa-ca, prawda? I do Indii. Pamiętam, Fino.
- Ogródek nie był magiczny - odparła Joey. - Ty taka byłaś. I wciąż jesteś.
Na żwirowanym podjeździe Srebrnych Sosen uścisnęła Abu-elitę na pożegnanie i powiedziała:
- Zobaczymy się w niedzielę o zwykłej porze. Mam ci coś przywieźć?
- Przywieź piosenkę - odparła Abuelita. - Jedną z tych, które układasz, na to miałabym ochotę. Mogłabyś mi ją
zaśpiewać w czasie spaceru.
- Umowa stoi. - Joey prędko wsiadła do samochodu, bo nie znosiła widoku Abuelity ciężkim krokiem przecinającej
dziedziniec, malejącej i znikającej w jaskrawym blasku oświetlonej fontanny. Odezwała się do ojca: - Za każdym razem,
kiedy ją tak podrzucamy, myślę sobie: Przypuśćmy, że to ostatni raz? Nic nie mogę na to poradzić, zawsze tak myślę.
5 / 38
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl
  • WÄ…tki

    Search