[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Greg Bear

Radio

Darwina

Greg Bear

Radio

Darwina

Przełożył

Janusz Pulryn

SOLARIS

Stawiguda 2009

Tytuł oryginału: Darwin's Radio

Darwin's Radio copyright © 1999 by Greg Bear

ISBN 978-83-7590-035-4

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Tomasz Maroński

Redakcja Iwona Michałowska

Korekta Bogdan Szyma

Skład Tadeusz Meszko

Wydanie I

Agencja „Solaris”

Małgorzata Piasecka

11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A

Tel./fax089 5413117

e-mail: agencja@solaris.net.pl

sprzedaż wysyłkowa:
www.solarisnet.pl

 

Spis treści:

 

 

Mojej matce, Wilmie Merriman Bear, 1915-1997

Część pierwsza

Zima Heroda1Alpy, przy granicy Austrii i Włoch Sierpień

Niskie, przedwieczorne niebo wisiało nad czarnymi i szarymi górami niby kotara o barwie wyblakłych oczu wściekłego psa.

Mitch Rafelson, z bolącymi kostkami i plecami piekącymi od źle założonej pętli nylonowej liny, podążał za poruszającą się szybko kobiecą sylwetką Tilde, idąc granicą między białym firnem a spadłym na ziemię pyłem świeżego śniegu. Tkwiące między oblodzonymi kamieniami blanki i iglice ciepło lata wyrzeźbiło w mleczne, wyglądające na krzemienne noże.

Na lewo od Mitcha nad bezładem czarnych głazów wznosiły się góry, ograniczone załamanym urwiskiem lodowej kaskady. Na prawo, w pełnym żarze słońca, lód piął się oślepiającym blaskiem aż do nienagannej paraboli cyrku skalnego.

Franco znajdował się około dwudziestu jardów na południe, ukryty za skrajem gogli Mitcha, który mógł go słyszeć, ale nie widzieć. Kilka kilometrów za nim, teraz także poza zasięgiem wzroku, został okrągły jaskrawopomarańczowy obóz z włókna szklanego i aluminium, w którym ostatnio zatrzymali się na odpoczynek. Mitch nie wiedział, ile kilometrów pokonali od ostatniej chaty, której nazwę zapomniał; ale przywoływane obrazy silnego blasku słońca i ciepłej herbaty w izbie schroniska, Gaststube, dodawały mu trochę sił. Po tej próbie bożej zamówi następny kubek mocnej herbaty i usiądzie w Gaststube, dziękując Bogu, że żyje i jest mu ciepło.

Zbliżali się do skalnej ściany i śnieżnego mostu przez szczelinę wymytą wodą z topniejących lodów. Te zamarznięte teraz potoki płyną wiosną i latem, ścierając krawędź lodowca. Za mostem, w zagłębieniu w ścianie w kształcie litery U, wznosiło się coś na kształt wywróconego do góry nogami zamku gnoma albo organów wyrzeźbionych z lodu: zamarznięty wodospad rozdzielający się na liczne grube kolumny. Odłamki popękanego lodu i płaty śniegu zgromadziły się wokół jego brudnobiałej podstawy; górną część słońce wypaliło w śmietanową biel.

Franco wyłonił się jakby z mgły i dołączył do Tilde. Dotąd szli po względnie równym lodowcu. Teraz Tilde i Franco zamierzali chyba wspiąć się po organach.

Mitch stanął na chwilę i sięgnął za siebie po czekan. Uniósł gogle, ukucnął i opadł ze stęknięciem na tyłek, chcąc sprawdzić raki.

Kulki lodu między kolcami ustępowały pod naciskiem ostrza.

Tilde cofnęła się kilka kroków, aby z nim porozmawiać. Spojrzał na nią, jego grube, ciemne brwi tworzyły kładkę nad zadartym nosem, okrągłe zielone oczy mrugały na mrozie.

- Oszczędzą nam godzinę - powiedziała Tilde, wskazując organy. - Późno już. Spowalniasz nasze tempo. - Wyraźną angielszczyznę jej wąskie usta wymawiały z kuszącym akcentem austriackim. Miała szczupłe, lecz o ładnych proporcjach ciało, prawie białe włosy schowane pod granatową czapką z polartecu, elfią twarz z jasnoszarymi oczyma. Ładna, ale nie w guście Mitcha, choć byli kochankami do przybycia Franca.

- Mówiłem ci, że ostatnio wspinałem się osiem lat temu - odparł Mitch. Franco pojawił się w samą porę. Oparł swój czekan blisko organów.

Tilde wszystko ważyła i mierzyła, brała tylko to, co najlepsze, odrzucając odrobinę gorsze, ale nigdy nie paliła mostów, jeśli dawne związki mogły się okazać przydatne. Franco miał kanciastą szczękę, białe zęby i kanciastą głowę z gęstymi, czarnymi włosami podgolonymi z boków, orli nos, śródziemnomorską oliwkową cerę, szerokie ramiona i ręce z naprężonymi kłębami mięśni. Smukłe, bardzo silne dłonie. Dla Tilde nie był dość bystry, lecz ogólnie wcale niegłupi. Mitch mógł sobie wyobrazić, jak pragnienie uwiedzenia Franca wywabiło Tilde z jej gęstego austriackiego boru, widział jasne na ciemnym niby warstwy tortu. Czuł się w ciekawy sposób wykluczony z tego obrazu. Tilde kochała się z mechaniczną precyzją, która jakiś czas zwodziła Mitcha, dopóki nie pojął, że wykonuje swe ruchy, jeden po drugim, jako rodzaj ćwiczenia umysłowego. Tak samo jadła. Nic mocno jej nie poruszało, choć czasami bywała naprawdę dowcipna i uroczo się uśmiechała, a wtedy w kącikach wąskich, precyzyjnych ust pojawiały się zmarszczki.

- Musimy zejść przed zachodem słońca - powiedziała. - Nie wiem, jaka będzie pogoda. Do jaskini mamy dwie godziny. Niedaleko, ale ciężka wspinaczka. Przy odrobinie szczęścia będziesz mógł przez godzinę oglądać to, co znaleźliśmy.

- Postaram się - obiecał Mitch. - Jak daleko jesteśmy od szlaku turystycznego? Od godzin nie widziałem czerwonych znaków.

Tilde zdjęła gogle, aby je wytrzeć, i rzuciła mu przelotny uśmiech bez ciepła.

- Nie docierają tu turyści. Także większość dobrych alpinistów omija to miejsce. Ale znam drogę.

- Bogini śniegu - powiedział Mitch.

- A jak myślisz? - Spytała, biorąc to za komplement. - Wspinałam się już jako mała dziewczynka.

- Nadal jesteś dziewczynką - odparł Mitch. - Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć?

Nigdy nie zdradziła Mitchowi swego wieku. Teraz szacował go jak klejnot, którego kupno się rozważa.

- Mam trzydzieści dwa lata. Franco czterdzieści, ale jest szybszy od ciebie.

- Do diabła z Frankiem - rzucił Mitch bez gniewu.

Tilde w rozbawieniu zacisnęła usta.

- Wszyscy czujemy się dzisiaj dziwnie. - Odwróciła się.

- Nawet Franco. Ale kolejny Człowiek Lodu... Co może temu dorównać?

Ta sama myśl zapierała Mitchowi dech, a teraz tego nie potrzebował. Zdusił w sobie podniecenie, zmieszał je z wyczerpaniem.

- Nie wiem - odpowiedział.

Swe serduszka najemników oddali mu w Salzburgu. Byli ambitni i niegłupi; Tilde żywiła absolutną pewność, że nie natrafili na kolejne ciało alpinisty. Zna się na rzeczy. Gdy miała czternaście lat, pomagała znosić dwa ciała wyplute przez jęzor lodowca.

Jedno miało ponad sto lat.

Mitch zastanawiał się, co będzie, jeśli naprawdę znaleźli Człowieka Lodu. Tilde, był pewien, na dłuższą metę nie poradzi sobie ze sławą i sukcesem. Franco dostatecznie panuje nad sobą, aby zdołać je znieść, lecz Tilde jest na swój sposób krucha. Jak diament może ciąć stal, ale uderz ją z niewłaściwej strony i rozpryśnie się w kawałki.

Franco może przetrzymać sławę, ale czy przetrzymałby Tilde? Mimo wszystko, Mitch lubił Franca.

- Mamy jeszcze trzy kilometry - powiedziała mu Tilde.

- Idziemy.

Ona i Franco pokazali mu razem, jak się wpinać po zamarzniętym wodospadzie.

- Spływa tylko w połowie lata - wyjaśnił Franco. - Już od miesiąca jest lodem. Zrozum, jak zamarza. Jest mocny tu na dole. - Uderzył czekanem w bladoszary lód potężnej podstawy organów. Ten zadźwięczał, poleciało kilka odprysków. - Ale wyżej jest cienka warstwa lodu, pełna pęcherzyków, gąbczasta. Spadają duże odłamki, jeśli źle uderzysz. Mogą zranić. Tilde może tu wyciąć stopnie, nie ty. Wspinasz się między Tilde i mną.

- Tilde pójdzie pierwsza. Franco uznawał szczerze, że jest lepszą alpinistką od niego. Rozłożył liny i Mitch pokazał im, że pamięta węzły i pętle z czasów chodzenia po Górach Kaskadowych w stanie Waszyngton. Tilde bezgłośnie wyraziła uznanie i oplotła się w stylu alpejskim wokół pasa i ramion.

- Możesz się wspinać większość drogi. Pamiętaj, wyciosam stopnie, jeśli będą ci potrzebne - powiedziała. - Nie chcę, abyś zwalał lód na Franca.

Ruszyła pierwsza.

W połowie filaru, wcisnąwszy w lód kolce na czubkach raków, Mitch minął próg. Wyczerpanie jakby ściekało strużkami z jego nóg, aż przez chwilę czuł mdłości. Potem ciało się oczyściło, jakby przemyte świeżą wodą, i oddychał już swobodnie. Szedł za Tilde, wbijając raki w lód i mocno się w niego wtulając, łapał wszystkie dostępne uchwyty. Oszczędnie korzystał z czekana. Powietrze tuż przy lodzie było rzeczywiście cieplejsze.

Po minięciu punktu środkowego wspinaczka po kremowym lodzie zajęła im piętnaście minut. Słońce wyszło zza niskich szarych chmur i pod ostrym kątem oświetliło zamarznięty wodospad, przygważdżając go do ściany z przejrzystego złota.

Czekał, aż Tilde powie im, że jest bezpieczna na górze. Franco rzucał lakoniczne odpowiedzi. Mitch zaklinował się między dwiema kolumnami. Lód był tu rzeczywiście zaskakujący. Mitch wyżłobił bok szczeliny, zrzucając na Franca chmurę odłamków. Włoch zaklął, ale Mitch ani razu nie odpadł i nie zawisł, całe szczęście.

Podciągnął się i przelazł przez nierówną, obłą krawędź zamarzniętego potoku. Jego rękawice poślizgnęły się alarmująco na strużkach lodu. Rozpaczliwie przebierając butami, prawym natrafił na skalny występ, zaczepił się o niego, znalazł oparcie na kolejnym, odczekał chwilę, aż odzyskał dech, i niby mors opadł obok Tilde.

Ciemnoszare głazy wyznaczały z obu stron łożysko zamarzniętego potoku. Mitch popatrzył w górę wąskiej, skalnej doliny, w połowie skrytej w cieniu; kiedyś spływał nią ze wschodu mały lodowiec, żłobiąc wąwóz o charakterystycznym przekroju w kształcie litery U. Przez ostatnie kilka lat nie padało wiele śniegu i lody spłynęły, znikły z wąwozu, leżącego teraz kilkadziesiąt jardów od głównego masywu lodowca.

Mitch położył się na brzuchu i pomógł Francowi wejść na wierzch. Tilde stała z boku, oparta o wylot wąwozu, jakby nie znała strachu - zachowująca bez trudu równowagę, smukła, prześliczna.

Skrzywiła się, patrząc na Mitcha.

- Spóźniamy się - oznajmiła. - Czego się dowiesz w pół godziny?

Mitch wzruszył ramionami.

- Musimy wyruszyć z powrotem najpóźniej o zmierzchu - powiedział Franco do Tilde, a potem uśmiechnął się do Mitcha. - Nie taki straszny ten lodowy diabeł, co?

- Niezły - rzucił Mitch.

- Nauczy się - powiedział Franco do Tilde, która uniosła brwi.

- Wspinałeś się już po lodzie?

- Nie po takim - odparł Mitch.

Przeszli kilkadziesiąt jardów po zamarzniętym potoku.

- Jeszcze dwie wspinaczki - zapowiedziała Tilde. - Franco, prowadzisz.

Mitch podniósł wzrok w krystalicznym powietrzu nad krawędź wąwozu, patrząc na zęby piły wyższych gór. Nadal nie wiedział, gdzie jest. Franco i Tilde nie chcieli mu powiedzieć. Pokonali co najmniej dwadzieścia kilometrów od przystanku z herbatą w dużej, kamiennej Gaststube.

Gdy się obejrzał, jakieś cztery kilometry z tyłu i setki metrów niżej zobaczył pomarańczowy obóz. Był tuż za siodłem, teraz w cieniu.

Pokrywa śniegu wyglądała na bardzo cienką. Góry przeżyły dopiero co najcieplejsze lato w nowożytnej historii Alp, z nasilającym się topnieniem lodowców, krótkotrwałymi powodziami w dolinach wywołanymi ulewnymi deszczami i zaledwie odrobiną śniegu z poprzednich lat. Globalne ocieplenie stało się już oklepanym tematem w mediach, ale z miejsca, w którym siedział Mitch, dla jego niewprawnego oka wyglądało na aż za bardzo rzeczywiste. Za kilka dziesięcioleci Alpy mogą zostać nagie.

Względne ciepło i suchość powietrza otworzyły drogę do starej jaskini, pozwalając Francowi i Tilde odkryć tajemniczą tragedię.

Franco oznajmił, że jest bezpieczny, i Mitch ruszył ślamazarnie w górę ostatniej ściany skalnej, czując przy tym, jak gnejs odpryskuje i spada spod jego butów. Skała była tutaj łupkowata, niekiedy miękka jak pył; śnieg zalegał w tym miejscu długi czas, może nawet tysiące lat.

Franco podał mu rękę i razem trzymali linę, gdy Tilde gramoliła się pod nimi. Stanęła na krawędzi, osłoniła oczy przed słońcem, znajdującym się teraz zaledwie piędź ponad poszarpanym horyzontem.

- Czy wiesz, gdzie jesteś teraz? - Spytała Mitcha.

Ten pokręcił głową.

- Nigdy nie byłem tak wysoko.

- Chłopak z dolin - powiedział Franco z uśmiechem.

Mitch zmrużył oczy.

Patrzyli nad zaokrąglone i gładkie pole lodu, wąski jęzor lodowca, który spływał kiedyś przez siedem mil kilkoma spektakularnymi kaskadami. Teraz, wzdłuż tego odgałęzienia, spływ ustał. Niewiele nowego śniegu zasilało od góry czoło lodowca. Zalana słońcem ściana skalna powyżej zagłębienia szczeliny brzeżnej wznosiła się stromo przez kilka tysięcy stóp do szczytu znajdującego się wyżej, niż Mitch miał odwagę spojrzeć.

- Tam - powiedziała Tilde, wskazując skały naprzeciwko, poniżej grani. Mitch z pewnym wysiłkiem wypatrzył czerwoną kropeczkę na tkwiącym w cieniu czarno-szarym tle: kawałek tkaniny pozostawiony przez Franca podczas ostatniej wycieczki. Ruszyli po lodzie.

Jaskinia, naturalne pęknięcie, miała mały otwór, średnicy trzech stóp, ukryty sztucznie za niską ścianką z kamieni wielkości głowy. Tilde wyjęła aparat cyfrowy i zrobiła zdjęcie wylotu z kilku stron, cofając się i chodząc wkoło, podczas gdy Franco rozbierał murek, a Mitch wpatrywał się w otwór.

- Jak jest głęboka? - Spytał Mitch, kiedy Tilde do nich dołączyła.

- Dziesięć metrów - odparł Franco. - W głębi jest bardzo zimno, gorzej niż w chłodni.

- Ale już niedługo - powiedziała Tilde. - Myślę, że dopiero w tym roku to miejsce tak się odsłoniło. W następne lato może się znaleźć ponad wieczną zmarzliną. Dotrze tam ciepły wiatr. - Skrzywiła się i zasłoniła nos.

Mitch rozsznurował plecak i wygrzebał z niego latarki elektryczne, pudełko noży modelarskich, winylowe rękawice, wszystko, co mógł znaleźć w sklepach miasteczka. Włożył je do plastikowej torebki, zamknął ją, schował do kieszeni kurtki i popatrzył między Franca i Tilde.

- No, jak? - Spytał.

- Idź - powiedziała Tilde, popychając go ręką. Uśmiechała się łaskawie.

Stanął, opadł na czworaki i wszedł pierwszy do jaskini. Franco dołączył po kilku chwilach, a Tilde zaraz potem.

Mitch trzymał w zębach pasek małej latarki, przeciskając się i posuwając po sześć, osiem cali w jednym ruchu. Lód i drobny pył śnieżny tworzyły cienką powłokę na dnie jaskini. Gładkie ściany wznosiły się do wąskiego klina pod powałą. Nie można było nawet usiąść w kucki. Franco zawołał z tyłu:

- Zaraz będzie szerzej!

- Przytulny kącik - powiedziała Tilde głuchym głosem.

Powietrze pachniało obojętnie, nijak. Było zimno, sporo poniżej zera. Skała wysysała z Mitcha ciepło nawet przez izolującą kurtkę i nieprzepuszczalne spodnie. Przesunął się nad żyłą lodu, mleczną na tle czarnej skały, i podrapał ją palcami. Twarda. Śnieg i lód musiały być wpychane aż tutaj, kiedy jaskinia była zasłonięta. Zaraz za lodową żyłą zaczynała się odchylać w górę i czuć było słabe tchnienie powietrza z kolejnej kieszeni skalnej, niedawno uwolnionej od lodu.

Mitch poczuł lekkie mdłości na myśl nie o tym, co ma zobaczyć, ale o niezwykłym, a nawet przestępczym charakterze jego badań. Najmniejszy błędny ruch, wszelka pogłoska, która się rozniesie, wiadomość o nim, która trafi nie tam, gdzie powinna, podważając sąd, że wszystko jest w porządku...

Mitch już przedtem bywał na bakier z instytucjami. Niecałe sześć miesięcy temu stracił pracę w Hayer Museum w Seattle, ale sprawa była polityczna, śmieszna i niesprawiedliwa.

Jak dotąd, nigdy nie znieważył samej Pani Nauki.

Godzinami spierał się z Frankiem i Tilde w hotelu w Salzburgu, ale nie chcieli ustąpić. Gdyby nie zdecydował się pójść z nimi, wzięliby kogoś innego - Tilde wspomniała nawet o bezrobotnym studencie medycyny, z którym kiedyś chodziła. Miała, zdaje się, wielki wybór byłych chłopaków, bez wyjątku o znacznie niższych kwalifikacjach i mniejszych skrupułach aniżeli Mitch.

Bez względu na pobudki i moralność Tilde, nie był gotów jej odmówić, a potem na nich donieść; każdy ma swoje granice, których nie przekracza w społecznej dżungli. Zakazany teren zaczynał się dla Mitcha od narażania byłych dziewczyn na kłopoty z policją austriacką.

Franco złapał za rak na podeszwie buta Mitcha.

- Kłopot? - Spytał.

- Żaden - odpowiedział Mitch i przepchnął się kolejne sześć cali.

Nagle w jego oku błysnął podłużny owal światła, jakby wielki, niewyraźny księżyc. Ciało wydawało się puchnąć. Przełknął mocno ślinę. - Szlag - mruknął z nadzieją, że nie chodzi o to, o czym myśli. Owal zbladł. Jego ciało wróciło do zwykłych rozmiarów.

Jaskinia ścieśniała się tutaj w wąskie gardło, wysokie na niecałe dwie stopy i szerokie na dwadzieścia jeden lub dwadzieścia dwa cale. Skręciwszy głowę w bok, Mitch chwycił szczelinę tuż za przewężeniem i podciągnął się. Zaczepił o coś kurtką i usłyszał trzask, gdy szarpnął, aby się oswobodzić i przejść.

- To trudne miejsce - powiedział Franco. - Ledwo je pokonałem.

- Czemu wcisnąłeś się tak daleko? - Spytał Mitch, zbierając się na odwagę w szerszej, lecz nadal ciemnej i ciasnej kiszce za wąskim gardłem.

- Bo można? - Odparła Tilde głosem przypominającym wołanie odległego ptaka. - Podjudzałam Franca. On podjudzał mnie. - Zaśmiała się, a dzwoneczki jej głosu zabrzmiały echem w mroku.

Mitchowi zjeżyły się włosy na karku. Nowy Człowiek Lodu śmieje się z nimi, może z nich. Już nie żyje. Nie ma żadnych zmartwień, zaś mnóstwo powodów do radości, gdy tylu ludzi robi z siebie głupków, aby zobaczyć jego pośmiertne szczątki.

- Kiedy ostatnio tu byłeś? - Zapytał Mitch. Zastanawiał się, czemu nie zrobił tego wcześniej. Może do tej pory tak naprawdę nie uwierzył. Dotarli tak daleko i nic nie wskazywało, że sobie z niego żartują; wątpił zresztą, aby Tilde była z natury do tego zdolna.

- Z tydzień, osiem dni temu - odrzekł Franco. Korytarz był tu dostatecznie szeroki, aby mógł się wepchnąć obok nóg Mitcha, który zaświecił mu latarką w twarz. Franco obdarzył go szerokim, śródziemnomorskim uśmiechem.

Mitch popatrzył przed siebie. Widział coś ciemnego, podobnego do kupki popiołów.

- Jesteście już blisko? - Spytała Tilde. - Mitch, pierwsza stopa powinna być zaraz.

Mitch starał się dokonać rozbioru logicznego tego zdania. Tilde używała wyłącznie systemu metrycznego. Mówiąc „stopa” miała na myśli nie odległość, ale kończynę.

- Nie widzę go jeszcze.

- Najpierw są popioły - powiedział Franco. - To może to. - Wskazał czarną kupkę. Mitch czuł powietrze powoli opadające przed nim, opływające mu boki, pozostawiając niezakłócony tył jaskini.

Posuwał się powoli, uroczyście, wypatrując wszystkiego. Najdrobniejszego śladu, który mógł przetrwać wcześniejsze wtargnięcia - kamienny wiór, kawałek gałązki czy drewna, znaki na ścianie...

- Nic. Z wielką ulgą opadł na dłonie i kolana i ruszył na czworakach. Franco zaczynał się niecierpliwić.

- Tuż przed tobą - powiedział, znowu trącając mu rak.

- Cholera, posuwam się tak powoli, aby niczego nie przegapić, rozumiesz? - Odparł Mitch. Powściągnął chęć kopnięcia w tył niby muł.

- W porządku. - Franco ustąpił potulnie.

Mitch dostrzegał wnętrze krzywizny. Dno spłaszczało się trochę. Poczuł zapach czegoś trawiastego, słonego, jak świeża ryba. Znowu zjeżyły mu się włosy na karku, oczy się zamgliły. Dawne sympatie.

- Widzę - rzucił. Stopa wystawała zza występu, skulona - mała, naprawdę, jak dziecka, pełna zmarszczek i ciemnobrązowa, prawie czarna. Jaskinia rozszerzała się w tym miejscu, a na jej spągu leżały strzępy wyschłego i poczerniałego włókna - może trawy. Trzciny. Ötzi, pierwszy Człowiek Lodu, nosił na głowie trzcinowy kaptur.

- Boże - powiedział Mitch. W jego oku kolejny biały, wydłużony owal, powoli niknący, i ukucie bólu w skroni.

- Jest tam więcej miejsca! - Zawołała Tilde. - Wszyscy się zmieścimy i nie będziemy im przeszkadzać.

- Im? - Spytał Mitch, świecąc w tył między swymi nogami.

Franco uśmiechnął się pomiędzy kolanami Mitcha.

- Prawdziwa niespodzianka - powiedział. - Jest ich dwu.

2Gruzja

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl