[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Â
Â
Â
SIMON BECKETT
Â
CHEMIA ÅšMIERCI
Â
Â
            Przekład
JAN KRAÅšKO
Â
Â
Â
Â
Â
Â
Rozdział 1
CiaÅ‚o ludzkie zaczyna siÄ™ rozkÅ‚adać cztery minuty po Å›mierci. CoÅ›, co byÅ‚o kiedyÅ› siedliskiem życia, przechodzi teraz ostatniÄ… metamorfozÄ™. Zaczyna trawić samo siebie. Komórki rozpuszczajÄ… siÄ™ od Å›rodka. Tkanki zmieniajÄ… siÄ™ w ciecz, potem w gaz. Już martwe, ciaÅ‚o staje siÄ™ stoÅ‚em bieÂsiadnym dla innych organizmów. Najpierw dla bakterii, potem dla owadów. Dla much. Muchy skÅ‚adajÄ… jaja, z jaj wylÄ™gajÄ… siÄ™ larwy. Larwy zjadajÄ… boÂgatÄ… w skÅ‚adniki pokarmowe pożywkÄ™, nastÄ™pnie migrujÄ…. OpuszczajÄ… ciaÅ‚o w skÅ‚adnym szyku, w zwartym pochodzie, który podąża zawsze na poÅ‚udnie. Czasem na poÅ‚udniowy wschód lub poÅ‚udniowy zachód, ale nigdy na półÂnoc. Nikt nie wie dlaczego.
Do tego czasu zawarte w mięśniach biaÅ‚ko zdążyÅ‚o siÄ™ już rozÅ‚ożyć, wyÂtwarzajÄ…c silnie stężony chemiczny roztwór. Zabójczy dla roÅ›linnoÅ›ci, niszÂczy trawÄ™, w której peÅ‚znÄ… larwy, tworzÄ…c swoistÄ… pÄ™powinÄ™ Å›mierci ciÄ…gnÄ…cÄ… siÄ™ aż do miejsca, skÄ…d wyszÅ‚y. W sprzyjajÄ…cych warunkach - na przykÅ‚ad w dni suche i gorÄ…ce, bezdeszczowe - pÄ™powina ta, ten pochód tÅ‚ustych, żółtych, rozedrganych jak w taÅ„cu czerwi, może mieć wiele metrów dÅ‚ugoÂÅ›ci. Jest to widok ciekawy, a dla czÅ‚owieka z natury ciekawskiego cóż może być bardziej naturalne niż chęć zbadania źródÅ‚a tego zjawiska? WÅ‚aÅ›nie tak dzieci Yatesów znalazÅ‚y to, co pozostaÅ‚o po Sally Palmer.
Neil i Sam natknęli się na pochód larw na brzegu lasu Farnhama, na skraju mokradeł. Był drugi tydzień lipca i zdawało się, że to nietypowe lato trwa już od wieków. Nieustający upał wysysał kolory z drzew, spiekał ziemię na kość. Chłopcy szli do Sadzawki pod Wierzbą porośniętego trzciną stawu, który uchodził tu za basen kąpielowy. Mieli spotkać się tam z kolegami i spędzić niedzielę, skacząc do zielonej wody z rosnącego nad brzegiem drzewa. Tak przynajmniej myśleli.
Byli pewnie znudzeni i apatyczni, odurzeni upaÅ‚em i zniecierpliwieni swoim towarzystwem. Jedenastoletni Neil, trzy lata starszy od Sama, szedÅ‚ przoÂdem, żeby zademonstrować bratu swoje rozdrażnienie - tak to sobie wyÂobrażaÅ‚em. Idzie przodem, ma w rÄ™ku patyk i smaga nim krzaki i gaÅ‚Ä™zie mijanych po drodze drzew. Sam wlecze siÄ™ z tyÅ‚u, pociÄ…gajÄ…c nosem. Nie, nie jest przeziÄ™biony - ma katar sienny i mocno zaczerwienione oczy. PoÂmógÅ‚by mu Å‚agodny lek przeciwhistaminowy, ale on jeszcze o tym nie wie. Latem zawsze pociÄ…ga nosem, tak po prostu jest. Wiecznie w cieniu starszeÂgo brata, idzie ze spuszczonÄ… gÅ‚owÄ…, dlatego to wÅ‚aÅ›nie on, a nie Neil, zaÂuważa pochód larw.
Przystaje, żeby siÄ™ mu przyjrzeć, a potem woÅ‚a brata. Neil nie ma ochoty zawracać, ale wyczuwa, że Sam coÅ› znalazÅ‚. Udaje, że nie robi to na nim żadnego wrażenia, lecz falujÄ…cy pochód czerwi intryguje go tak samo jak Sama. Obydwaj kucajÄ… i odgarniajÄ…c z czoÅ‚a ciemne wÅ‚osy, krzywiÄ… siÄ™ od zapachu amoniaku. I chociaż potem nie bÄ™dÄ… mogli sobie przypomnieć, któÂry z nich wpadÅ‚ na pomysÅ‚, żeby sprawdzić, skÄ…d larwy idÄ…, myÅ›lÄ™, że zaproÂponowaÅ‚ to Neil. To nie on zauważyÅ‚ je jako pierwszy, dlatego na pewno zechciaÅ‚by ponownie objąć dowództwo. Tak wiÄ™c to on rusza przodem w stroÂnÄ™ kÄ™p pożółkÅ‚ej bagiennej trawy, a Sam idzie za nim.
Czy już wtedy poczuli smród? Prawdopodobnie tak. MusiaÅ‚ być na tyle silÂny, że mimo zapalenia zatok poczuÅ‚ go nawet Sam. I prawdopodobnie wieÂdzieli, co ten smród oznacza. Nie byli mieszczuchami, dobrze znali cykl życia i Å›mierci. Ich uwagÄ™ musiaÅ‚y też zwrócić muchy, somnambulicznie brzÄ™czÄ…ce w upale. Ale wbrew temu, czego oczekiwali, nie zobaczyli tam Å›cierwa owcy ani jelenia czy nawet psa. Nagie, lecz wciąż rozpoznawalne zwÅ‚oki Sally Pal-mer byÅ‚y studium rozedrganego ruchu, siedliskiem kÅ‚Ä™biÄ…cego siÄ™ pod skórÄ… robactwa, które wypeÅ‚zaÅ‚o z jej ust, nosa i z pozostaÅ‚ych otworów ciaÅ‚a. CzerÂwie zbijaÅ‚y siÄ™ na ziemi w gromadÄ™, doÅ‚Ä…czaÅ‚y do pochodu i znikaÅ‚y w trawie.
Nie ma znaczenia, który z chÅ‚opców uciekÅ‚ stamtÄ…d pierwszy, ale myÅ›lÄ™, że byÅ‚ to Neil. Sam, jak zwykle naÅ›ladujÄ…c brata, próbowaÅ‚ go dogonić i Å›ciÂgali siÄ™ tak aż do domu. Z domu poszli na policjÄ™.
I w końcu trafili do mnie.
Oprócz Å‚agodnego Å›rodka uspokajajÄ…cego daÅ‚em Samowi coÅ› na katar sienÂny. Ale do tego czasu nie tylko on miaÅ‚ zaczerwienione oczy. Odkryciem wstrzÄ…Å›ÂniÄ™ty byÅ‚ i jego brat, chociaż jak na mÅ‚odego chÅ‚opaka przystaÅ‚o, zaczynaÅ‚ już odzyskiwać zimnÄ… krew. Dlatego to wÅ‚aÅ›nie on opowiedziaÅ‚ mi, co siÄ™ staÅ‚o, powoli nadajÄ…c surowym wspomnieniom bardziej przystÄ™pnÄ… formÄ… opowieÂÅ›ci, którÄ… można w nieskoÅ„czoność odtwarzać i powtarzać. Jako odkrywca zwÅ‚ok, od których to wszystko siÄ™ zaczęło, miaÅ‚ jÄ… opowiadać jeszcze przez wiele lat, dÅ‚ugo po tragicznych wydarzeniach tamtego upalnego lata.
Rzecz w tym, że koszmar nie zaczął się wcale od odkrycia zwłok Sally Palmer. Po prostu nie wiedzieliśmy wtedy - i do wtedy - co wśród nas żyło.
Â
Rozdział 2
PrzyjechaÅ‚em do Manham trzy lata wczeÅ›niej, późnym popoÅ‚udniem w deszczowym tamtego roku marcu. WysiadÅ‚em na stacji - maÅ‚ej platÂformie w szczerym polu - by ujrzeć tonÄ…cy w deszczu krajobraz, pozbawioÂny zarówno życia, jak i konkretnych ksztaÅ‚tów. Z walizkÄ… w rÄ™ku staÅ‚em tam, chÅ‚onÄ…c sceneriÄ™ i nie zwracajÄ…c uwagi na Å›ciekajÄ…cy za koÅ‚nierz deszcz. Jak okiem siÄ™gnąć, aż po horyzont rozciÄ…gaÅ‚y siÄ™ pÅ‚askie wrzosowiska i upstrzoÂne kÄ™pami drzew mokradÅ‚a.
Nigdy przedtem nie byÅ‚em w Broads ani w ogóle w Norfolk. Tak, okolica byÅ‚a spektakularnie obca. OgarnÄ…Å‚em wzrokiem rozlegÅ‚Ä…, otwartÄ… równinÄ™, odetchnÄ…Å‚em chÅ‚odnym, wilgotnym powietrzem i poczuÅ‚em, że zaczynam siÄ™ trochÄ™ rozluźniać. Choć dość odstrÄ™czajÄ…ce, Manham nie byÅ‚o LondyÂnem i to mi wystarczyÅ‚o.
Nikt nie wyszedÅ‚ mi na spotkanie. Nie zamówiÅ‚em taksówki ani żadnego innego Å›rodka transportu. Moje plany nie siÄ™gaÅ‚y tak daleko. SprzedaÅ‚em samochód oraz caÅ‚Ä… resztÄ™ i zupeÅ‚nie nie zastanawiaÅ‚em siÄ™, jak dotrÄ™ ze staÂcji do miasteczka. Wtedy jeszcze nie myÅ›laÅ‚em zbyt trzeźwo. Gdybym poÂmyÅ›laÅ‚ - z typowÄ… dla mieszczucha arogancjÄ… - zaÅ‚ożyÅ‚bym pewnie, że bÄ™dÄ… tam taksówki, sklep czy w ogóle cokolwiek. Tymczasem nie byÅ‚o ta ani żadÂnej taksówki, ani nawet budki telefonicznej. Przez chwilÄ™ żaÅ‚owaÅ‚em, że wraz z rzeczami sprzedaÅ‚em komórkÄ™, a potem wziÄ…Å‚em walizkÄ™ i ruszyÅ‚em w stronÄ™ drogi. Gdy tam doszedÅ‚em, stanÄ…Å‚em przed wyborem: skrÄ™cić w leÂwo czy w prawo? SkrÄ™ciÅ‚em w lewo. Bez wahania i bez powodu. Kilkaset metrów dalej byÅ‚o skrzyżowanie, a przed skrzyżowaniem staÅ‚ wyblakÅ‚y, drewÂniany mocno pochylony drogowskaz, wydawaÅ‚o siÄ™ wiÄ™c, że wskazuje coÅ› ukrytego w rozmokÅ‚ej ziemi. Ale dowiedziaÅ‚em siÄ™ przynajmniej, że idÄ™ w doÂbrym kierunku.
Zanim doszedÅ‚em do miasteczka, zapadÅ‚ już zmierzch. Po drodze minęło mnie parÄ™ samochodów, ale żaden siÄ™ nie zatrzymaÅ‚. Nie liczÄ…c samochoÂdów, pierwszymi oznakami życia byÅ‚o kilka przydrożnych, oddalonych od siebie gospodarstw. Nieco później w gasnÄ…cym Å›wietle dnia zobaczyÅ‚em wieżę na wpół wroÅ›niÄ™tego w ziemiÄ™ koÅ›cioÅ‚a; tak to przynajmniej wyglÄ…daÅ‚o. ZaÂraz potem pojawiÅ‚ siÄ™ chodnik, wÄ…ski i Å›liski od deszczu, mimo to lepszy niż trawiaste pobocze i żywopÅ‚oty, przez które musiaÅ‚em siÄ™ przedtem przedzieÂrać. Za kolejnym zakrÄ™tem wyrosÅ‚o samo Manham ukryte tak dobrze, że zobaczyÅ‚em je dopiero wtedy, gdy do niego dotarÅ‚em.
Nie należaÅ‚o do miasteczek jak z widokówki. ByÅ‚o za bardzo przytulne, za bardzo rozciÄ…gniÄ™te, żeby pasować do obrazu typowej angielskiej prowincji. Na skraju staÅ‚o kilka przedwojennych kamienic, ale te szybko ustÄ…piÅ‚y miejÂsca kamiennym domom ze Å›cianami upstrzonymi kawaÅ‚kami krzemienia. Im bliżej centrum, tym domy byÅ‚y starsze, tak wiÄ™c z każdym krokiem coraz bardziej cofaÅ‚em siÄ™ w przeszÅ‚ość. BÅ‚yszczÄ…ce od deszczu tuliÅ‚y siÄ™ do sieÂbie, a ich martwe okna gapiÅ‚y siÄ™ na mnie z nieskrywanÄ… podejrzliwoÅ›ciÄ….
Nieco dalej, na ulicy pojawiÅ‚y siÄ™ zamkniÄ™te sklepy, a za sklepami kolejne domy ginÄ…ce w mokrym zmierzchu. MinÄ…wszy szkoÅ‚Ä™ i pub, dotarÅ‚em do miejÂskiego skweru. Skwer jarzyÅ‚ siÄ™ od żonkili. W ponurym ciemnobrÄ…zowym Å›wieÂcie ich kiwajÄ…ce siÄ™ na deszczu żółte trÄ…bki byÅ‚y szokujÄ…co barwne. Nad skweÂrem górowaÅ‚ olbrzymi kasztanowiec z nagimi, czarnymi, rozÅ‚ożystymi gaÅ‚Ä™ziami. Za kasztanowcem, poÅ›rodku cmentarza peÅ‚nego omszaÅ‚ych nagrobÂków staÅ‚ normandzki koÅ›ciół, którego wieżę widziaÅ‚em z drogi. Podobnie jak Å›ciany domów na skraju miasteczka, j ego Å›ciany też wyÅ‚ożono kawaÅ‚kami twarÂdego, odpornego na pogodÄ™ krzemienia. Ale tynk, w którym tkwiÅ‚ krzemieÅ„, byÅ‚ stary i zwietrzaÅ‚y, a drzwi i okna lekko wypaczone, gdyż z upÅ‚ywem stuÂleci fundamenty koÅ›cioÅ‚a coraz bardziej zapadaÅ‚y siÄ™ w ziemiÄ™.
Przystanąłem. Dalej były domy, a za nimi kolejne. Dotarło do mnie, że to już całe Manham. W niektórych oknach paliło się światło, lecz poza tym nigdzie nie dostrzegłem ani śladu życia. Stałem na deszczu, nie wiedząc, dokąd iść. Nagle usłyszałem jakiś hałas i zobaczyłem dwóch ogrodników na cmentarzu. Nie zwracając uwagi ani na pogodę, ani na porę dnia, wyrywali i grabili trawę między starymi, kamiennymi nagrobkami. Gdy podszedłem bliżej, nie przerwali pracy ani nawet na mnie nie spojrzeli.
- Przepraszam, gdzie tu jest przychodnia? - spytaÅ‚em z twarzÄ… spÅ‚ywaÂjÄ…cÄ… deszczem.
Dopiero wtedy podnieÅ›li wzrok i mimo dzielÄ…cej ich różnicy wieku trudno byÅ‚o nie poznać, że sÄ… to dziadek i wnuk. Obydwaj mieli takie same spokojne i obojÄ™tne twarze, takie same modre oczy. Ten starszy ruchem gÅ‚owy wskaÂzaÅ‚ wÄ…skÄ…, wysadzanÄ… drzewami uliczkÄ… biegnÄ…cÄ… wzdÅ‚uż skweru.
- Tam. Prosto przed siebie.
Jego akcent, spiralne zbitki samogÅ‚osek tak obce moim miejskim uszom, byÅ‚ kolejnym potwierdzeniem tego, że nie jestem już w Londynie. PodziÄ™ÂkowaÅ‚em im, ale oni już powrócili do pracy. WszedÅ‚em w uliczkÄ™ i szum Å›ciekajÄ…cego z gaÅ‚Ä™zi drzew deszczu przybraÅ‚ na sile. Po chwili stanÄ…Å‚em przed szerokÄ… bramÄ… strzegÄ…cÄ… dostÄ™pu do wÄ…skiego podjazdu. Na sÅ‚upie bramy wisiaÅ‚a drewniana tabliczka z napisem: Bank House, pod niÄ… zaÅ› byÅ‚a mosiężna z napisem: Dr H. Maitland. Wysadzana cisami alejka pięła siÄ™ Å‚agodnie pod górÄ™ przez starannie utrzymany ogród, a potem opadaÅ‚a, by skoÅ„czyć siÄ™ na podwórzu okazaÅ‚ego gregoriaÅ„skiego domu. PotarÅ‚em butaÂmi o bÅ‚yszczÄ…cÄ… mocno zużytÄ… sztabÄ™ kutego żelaza z boku frontowych drzwi i oskrobawszy bÅ‚oto z butów, gÅ‚oÅ›no zastukaÅ‚em ciężkÄ… koÅ‚atkÄ…. Już miaÅ‚em zastukać ponownie, gdy drzwi siÄ™ otworzyÅ‚y.
W progu stanęła pulchna kobieta w Å›rednim wieku o nienagannie uczesaÂnych szarych wÅ‚osach.
- Tak?
- Ja do doktora Maitianda. Kobieta zmarszczyła brwi.
- Gabinet już zamknięty. I boję się, że pan doktor nie chodzi na tak późne wizyty.
- Nie, nie, chciaÅ‚em powiedzieć, że jestem umówiony. - Nie zareagowaÅ‚a. Dopiero wtedy zdaÅ‚em sobie sprawÄ™, jak muszÄ™ wyglÄ…dać po godzinnym spaÂcerze w deszczu. - Ja w sprawie pracy. Nazywam siÄ™ Hunter. David Hunter.
Natychmiast rozjaśniła jej się twarz.
- Och, bardzo pana przepraszam. Nie wiedziaÅ‚am, myÅ›laÅ‚am, że... ProÂszÄ™, proszÄ™ wejść. - PrzepuÅ›ciÅ‚a mnie przodem. - Boże Å›wiÄ™ty, przemókÅ‚ pan do suchej nitki. DÅ‚ugo pan szedÅ‚?
- GodzinÄ™, ze stacji.
- Ze stacji? Przecież to kilometry stąd! - Już pomagała mi zdjąć płaszcz. -Dlaczego pan nie zadzwonił i nie powiedział, o której pan przyjeżdża? Ktoś by pana odebrał.
Nie odpowiedziałem. Szczerze mówiąc, po prostu nie przyszło mi to do głowy.
- ProszÄ™ dalej, do saloniku. RozpaliÅ‚am w kominku. Nie, walizkÄ™ niech pan zostawi - dodaÅ‚a, odwracajÄ…c siÄ™ od wieszaka. UÅ›miechnęła siÄ™ i dopiero wteÂdy zauważyÅ‚em, jak bardzo Å›ciÄ…gniÄ™tÄ… ma twarz. To, co wziÄ…Å‚em przedtem za oschÅ‚ość i lapidarność, byÅ‚o po prostu zmÄ™czeniem. - Nikt jej tu nie ukradnie.
ZaprowadziÅ‚a mnie do dużego, wyÅ‚ożonego drewnem pokoju. Przed koÂminkiem, w którym żarzyÅ‚ siÄ™ stos polan, staÅ‚a stara, wytarta skórzana kanaÂpa. Dywan byÅ‚ perski, też stary, lecz wciąż piÄ™kny; leżaÅ‚ na podÅ‚odze z brunatnoczerwonych desek. WszÄ™dzie unosiÅ‚ siÄ™ przyjemny zapach sosny i dymu z kominka.
- ProszÄ™, niech pan usiÄ…dzie. Powiem doktorowi, że pan przyjechaÅ‚. NaÂpije siÄ™ pan herbaty?
Kolejny znak, że byÅ‚em już na wsi. W mieÅ›cie zaproponowano by mi kawÄ™. PodziÄ™kowaÅ‚em i gdy wyszÅ‚a, zapatrzyÅ‚em siÄ™ w ogieÅ„. Po panujÄ…cym na dworze zimnie, od gorÄ…ca zrobiÅ‚em siÄ™ senny. Za oknem byÅ‚o już zupeÅ‚nie ciemno. W szybÄ™ bÄ™bniÅ‚y krople deszczu. Kanapa byÅ‚a miÄ™kka i wygodna, i Powoli opadaÅ‚y mi powieki. Gdy zaczęła opadać gÅ‚owa, ogarniÄ™ty panikÄ…, szybko wstaÅ‚em. WstaÅ‚em i od razu poczuÅ‚em siÄ™ do cna wyczerpany, fiÂzycznie i psychicznie wypluty. Ale strach przed zaÅ›niÄ™ciem byÅ‚ jeszcze wiÄ™kÂszy.
Gdy wróciła, wciąż stałem przed kominkiem.
- Proszę tędy. Doktor jest w gabinecie.
PoskrzypujÄ…c bucikami, zaprowadziÅ‚a mnie do drzwi na koÅ„cu korytarza. Przystanęła, cicho zapukaÅ‚a i nie czekajÄ…c na „proszÄ™", swobodnym, poufaÂÅ‚ym ruchem rÄ™ki przekrÄ™ciÅ‚a klamkÄ™. UÅ›miechnęła siÄ™ i stanęła z boku.
- Zaraz przyniosę herbatkę - szepnęła, zamykając drzwi.
Biurko, za biurkiem jakiÅ› mężczyzna. Przez chwilÄ™ patrzyliÅ›my na siebie bez sÅ‚owa. ByÅ‚ wysoki, nawet siedzÄ…c. MiaÅ‚ wyrazistÄ…, pooranÄ… zmarszczkaÂmi twarz i gÄ™ste wÅ‚osy, może nie siwe, ale kremowe. Lecz jego czarne brwi byÅ‚y zaprzeczeniem jakiejkolwiek sÅ‚aboÅ›ci, a osadzone pod nimi oczy spoÂglÄ…daÅ‚y czujnie i przenikliwie. PatrzyÅ‚y, oceniaÅ‚y, ale co we mnie dostrzegÅ‚y, tego nie umiaÅ‚em powiedzieć. Nie wyglÄ…daÅ‚em najlepiej i po raz pierwszy ogarnÄ…Å‚ mnie lekki niepokój.
- Boże, człowieku - warknął. - Aleś pan przemókł! - Głos miał szorstki, lecz przyjazny.
- Szedłem piechotą aż ze stacji. Nie było taksówek.
- Witamy w naszym cudownym Manham - prychnął. - Powinien był pan mnie uprzedzić, że przyjedzie pan dzień wcześniej. Ktoś by na pana czekał.
- Dzień wcześniej? - powtórzyłem.
- No, tak. Spodziewałem się pana jutro.
Zamknięte sklepy - dopiero teraz to do mnie dotarło. Była niedziela. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo wypaczyło mi się poczucie czasu. Gafa wprawiła mnie w zakłopotanie. Udał, że tego nie widzi.
- Nie szkodzi. Najważniejsze, że pan już jest. Będzie pan miał więcej czasu na aklimatyzację. Henry Maitland. Miło mi.
WyciÄ…gnÄ…Å‚ do mnie rÄ™kÄ™, ale nie wstaÅ‚. Dopiero wtedy zauważyÅ‚em, że jego fotel ma kółka. NachyliÅ‚em siÄ™, żeby uÅ›cisnąć mu dÅ‚oÅ„, lecz tuż przedÂtem lekko siÄ™ zawahaÅ‚em. Maitland uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ gorzko.
- Teraz już pan rozumie, dlaczego dałem to ogłoszenie.
ZamieÅ›ciÅ‚ je w „Timesie, w dziale „Praca", ogÅ‚oszenie tak maÅ‚e, że Å‚atwo je można byÅ‚o przeoczyć. Ale ja nie wiedzieć czemu, od razu je zobaczyÅ‚em. Wiejska przychodnia poszukiwaÅ‚a lekarza pierwszego kontaktu na umowÄ™ okresowÄ…. Na pół roku; mieszkanie zapewnione. Najbardziej uderzyÅ‚a mnie lokalizacja. Nie żebym bardzo chciaÅ‚ pracować w Norfolk, ale Norfolk leży daleko od Londynu. OdpowiedziaÅ‚em na ogÅ‚oszenie bez ekscytacji i wielÂkich nadziei, dlatego gdy tydzieÅ„ później przyszedÅ‚ list, otwieraÅ‚em go, spoÂdziewajÄ…c siÄ™ grzecznej odmowy. Ale zamiast odmowy, znalazÅ‚em konkretnÄ… propozycjÄ™. MusiaÅ‚em przeczytać list dwa razy, żeby w koÅ„cu to do mnie dotarÅ‚o. W innych okolicznoÅ›ciach pomyÅ›laÅ‚bym pewnie, że musi tkwić w tym jakiÅ› haczyk. Ale w innych okolicznoÅ›ciach nigdy nie odpowiedziaÅ‚bym na ogÅ‚oszenie.
Odpisałem, że przyjmuję propozycję.
A teraz patrzyÅ‚em na mojego nowego chlebodawcÄ™, poniewczasie zastaÂnawiajÄ…c siÄ™, w co wÅ‚aÅ›ciwie wdepnÄ…Å‚em. Maitland jakby czytaÅ‚ w moich myÅ›lach. KlepnÄ…Å‚ siÄ™ po udach i rzuciÅ‚:
- Wypadek samochodowy - powiedziaÅ‚ to bez zażenowania czy użalania siÄ™ nad sobÄ…. - Jest nadzieja, że z czasem odzyskam częściowÄ… wÅ‚adzÄ™ w noÂgach, ale na razie nie dajÄ™ sobie rady sam. Przez rok braÅ‚em na zastÄ™pstwo miejscowych, ale mam tego dość. Jednego tygodnia jedna gÄ™ba, drugiego druga. To nikomu nie sÅ‚uży. Wkrótce siÄ™ pan przekona, że tu nie lubiÄ… zmian, -WziÄ…Å‚ fajkÄ™ i kapciuch z biurka. - Przeszkadza panu dym?
- Nie, jeśli nie przeszkadza panu.
- Dobra odpowiedź - odparł ze śmiechem Maitland. - Ale ja nie jestem pańskim pacjentem. Niech pan o tym pamięta.
Przytknął zapałkę do cybucha.
- No, dobrze - powiedziaÅ‚, pykajÄ…c z fajki. - Po pracy na... na uniwersyÂtecie, tak? Po pracy na uniwersytecie przeżyje pan tu nielichy szok. No, a poza tym Manham to nie Londyn. - ZerknÄ…Å‚ na mnie znad cybucha i myÂÅ›laÅ‚em, że spyta mnie o doÅ›wiadczenie zawodowe. Ale nie spytaÅ‚. - JeÅ›li ma pan jeszcze jakieÅ› wÄ…tpliwoÅ›ci, to odpowiednia chwila, żeby je wyniszczyć.
- Nie, nie mam.
Zadowolony kiwnął głową.
- Dobrze. Tymczasem zamieszka pan tutaj. Janice pokaże panu pokój. Porozmawiamy przy kolacji. Może pan zacząć już jutro. Przyjmujemy od dziewiątej.
- Mogę o coś spytać? Maitland uniósł brwi. Czekał.
- Dlaczego mnie pan zatrudnił?
Nie dawało mi to spokoju. Nie na tyle, żeby odrzucić propozycję, jednak wciąż dręczyła mnie mglista niepewność.
- Bo uznaÅ‚em, że siÄ™ pan nadaje. Dobre kwalifikacje, znakomite referenÂcje, no i chęć pracy na odludziu za psi grosz.
- Myślałem, że najpierw przeprowadzi pan ze mną rozmowę. Lekceważąco machnął fajką, oplatając się strużką dymu.
- Rozmowy trwajÄ…, a ja chciaÅ‚em przyjąć kogoÅ›, kto mógÅ‚by zacząć naÂtychmiast. Poza tym, mam dobrego nosa.
Jego pewność siebie dodała mi otuchy. Dopiero dużo później, kiedy nie było już wątpliwości, że zostanę, wyznał mi ze śmiechem przy którejś tam szklaneczce słodowej whisky, że byłem jedynym kandydatem.
Ale wtedy tak oczywista odpowiedź nie przyszła mi do głowy.
- UprzedzaÅ‚em pana, że nie mam zbyt wielkiego doÅ›wiadczenia w leczeÂniu ogólnym. SkÄ…d pewność, że dam sobie radÄ™?
- A da pan?
ChwilÄ™ trwaÅ‚o, zanim odpowiedziaÅ‚em, bo w sumie zastanawiaÅ‚em siÄ™ nad tym pierwszy raz. WyjechaÅ‚em z Londynu prawie bez namysÅ‚u. Po prostu ucieÂkÅ‚em od ludzi i miejsc zbyt dla mnie bolesnych. No i Å›wietnie zaczÄ…Å‚em. Nie dość że przyjechaÅ‚em dzieÅ„ wczeÅ›niej, to jeszcze przemokÅ‚em do suchej nitki. Nie miaÅ‚em nawet na tyle rozumu, żeby skryć siÄ™ gdzieÅ› przed deszczem.
- Tak - odparłem.
- No to nie mam pytań - rzucił z surową jednocześnie lekko rozbawioną twarzą. - Poza tym, to tylko pół roku. No i będę miał na pana oko.
Wcisnął guzik na biurku. W głębi domu zadzwonił dzwonek.
- Jeśli pacjenci nie dopisują, kolacja jest zwykle o ósmej. Może pan teraz odpocząć. Ma pan bagaż czy przyślą?
- Mam walizkę. Zostawiłem ją pod opieką pańskiej żony. Zaskoczony uśmiechnął się dziwnie zażenowanym uśmiechem.
- Janice to moja gosposia - odparł. - Jestem wdowcem. Zdawało się, że wchłonąłem całe zawarte w pokoju ciepło.
- Ja też.
I tak zostaÅ‚em lekarzem w Manham. I wÅ‚aÅ›nie dlatego, że nim zostaÅ‚em, trzy lata później jako jeden z pierwszych dowiedziaÅ‚em siÄ™ o odkryciu Neila i Sama Yatesów. OczywiÅ›cie nikt nie wiedziaÅ‚, czyje to zwÅ‚oki, jeszcze nie wtedy. ByÅ‚y w takim stanie, że chÅ‚opcy nie potrafili nawet powiedzieć, czy sÄ… to zwÅ‚oki kobiety, czy mężczyzny. Teraz, gdy wreszcie poczuli siÄ™ bezÂpiecznie, nie byli nawet pewni, czy sÄ… nagie czy nie. W pewnym momencie Sam wymamrotaÅ‚ nawet, że majÄ… skrzydÅ‚a, ale zaraz potem straciÅ‚ pewność siebie i zamilkÅ‚. Natomiast Neil patrzyÅ‚ na mnie z tÄ™pym wyrazem twarzy. Cokolwiek tam widzieli, musiaÅ‚o to wykraczać poza wszelkie znane im doÂtychczas punkty odniesienia, dlatego pamięć broniÅ‚a siÄ™ przed tym i wzdraÂgaÅ‚a. Zgadzali siÄ™ jedynie co do tego, że leży tam czÅ‚owiek i że czÅ‚owiek ten jest martwy. I chociaż z tego, że na zwÅ‚okach roi siÄ™ od robactwa, wynikaÅ‚o, iż odniósÅ‚ jakieÅ› rany, dobrze wiedziaÅ‚em, że martwych stać na wiele różÂnych sztuczek. Nie byÅ‚o powodu, żeby zakÅ‚adać najgorsze.
Jeszcz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]