[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jo Beverley
Róże miłości
Rozdział I
Drużyna zbrojnych jechała wyboistą, leśną drogą, każdym ciężkim stąpnięciem rozbryzgując błoto na już zabłocone zwierzęta. Znużeni i wyczerpani podróżą, parli naprzód tak niestrudzenie, jak rzeka zmierza do morza.
Opończe całe były w pstrokatych łatach, wiatr hulał przez poszarpane dziury, których nigdy nie zacerowano. Gruba warstwa brudu i błota sprawiała, że trudno było powiedzieć, który to pan, a który sługa, ale dwóch mężczyzn wyraźnie odróżniało się od reszty.
Mieli lepsze konie.
Pod opończami błyskały kolczugi.
Mieli wysłużone miecze u boku, tarcze przytroczone do siodeł, podczas gdy pozostali wyposażeni byli ledwie w łuki lub włócznie.
Szczuplejszy uniósł rękę i wstrzymał konia. Bez zbędnych słów cała ósemka zboczyła w stronę rzeki, by napoić zwierzęta i wypocząć.
Kiedy zsiedli, widać było, że niektórzy kuleją, a jednemu z mężczyzn z prawej ręki został zaledwie kikut.
Na surowym czole przywódcy widać było ślad po oparzeniu, szczękę przecinała blizna, tym wyraźniejsza, że pozbawiona zarostu.
Mężczyźni najwyraźniej wracali z wojny, a opalone twarze zdradzały, że walczyli na ziemiach dużo gorętszych niż ten północny skrawek Anglii. Na niektórych opończach widać było wyblakły i brudny czerwony znak krzyża.
Powracali z wyprawy w imię Boga. Z krucjaty.
Pewnie widzieli Jordan, w którym ochrzczono Chrystusa, oraz Jeruzalem, gdzie cierpiał i umarł. Zapewne brodzili w rzece krwi, którą spłynęło Święte Miasto, kiedy siłom chrześcijańskim w końcu udało się je zdobyć.
Przywódca zsiadł z konia, zsunął kaptur z głowy i strząsnął wilgotne, zmierzwione włosy. Natura nie obdarzyła go potężną posturą, ale ciało stanowiło rzeźbę mięśni. Spod gęstych brwi wyzierały ciemne oczy.
Galeran z Heywood zadrżał. Morska bryza owiała spocony kark, ale był to przyjemny angielski chłód. Mężczyzna znajdował się już na angielskiej ziemi i przed zachodem słońca miał być w domu.
Dzień wcześniej w Stockton powitała ich mżawka, a jego trzęsący się z zimna towarzysz, Raoul de Jouray, zdumiewał się, jak można tak podłą pogodę nazywać latem. Galeranowi aura całkowicie odpowiadała. Ileż razy w ciągu ostatnich dwóch lat przejmował go strach, że już nigdy nie poczuje rosy o poranku, nie dotknie skutego lodem morza i nie zobaczy soczystej zieleni, zawdzięczanej wilgotnemu klimatowi.
Sądził, że umrze w skwarze Orientu.
Mogli spędzić noc w Stockton. Mogli zostać tam i rok, nie płacąc za nocleg i wyżywienie, bo same opowieści o przygodach w Ziemi Świętej z pewnością wystarczyłyby za zapłatę. Pośpiech Galerana, by jak najszybciej znaleźć się w domu, sprawił, że byli pierwszymi powracającymi z wyprawy krzyżowej, jakich widziano w tej okolicy.
Galeran zatrzymał się w porcie tylko po to, by kupić konie, po czym kazał ruszyć w drogę.
Do domu, do Jehanne, ukochanej żony.
I do syna, którego nigdy nie widział. Dziecka urodzonego dziewięć miesięcy po tym, jak wyruszył do Jeruzalem. To syn był powodem, dla którego Galeran wybrał się na krucjatę i tam pozostał, nawet gdy przelana krew przyprawiała go o mdłości. Poszedł na wyprawę, by wymodlić dziecko, a Bóg w swej miłości okazał się bardzo hojny.
Jehanne nadała dziecku imię Galeran, ale w swoim pierwszym liście napisała, że będzie go nazywać Gallot, przynajmniej póki nie dorośnie. Gallot został poczęty podczas ich ostatniej wspólnej nocy, już po tym, gdy jego ojciec ślubował podjąć krzyż i uwolnić Święte Miasto od niewiernych, choćby miał zginąć w jego obronie.
Gallot, jego pierworodny, miał teraz osiemnaście miesięcy. Już pewnie chodził, a wciąż nie zna swojego ojca. Poświęcenie miało gorzki smak, ale było konieczne. Chrystus nigdy nie twierdził, że jarzmo będzie łatwe do udźwignięcia.
Dopiero gdy jeden z jego ludzi, sierżant John Redbeard, rzucił się w las za błądzącym koniem, Galeran uświadomił sobie, że buja w obłokach zamiast właściwie troszczyć się o swego rumaka. Częściowo była to zasługa zmęczenia - jechali przecież całą noc, ale również tęsknota za domem, za żoną i synem.
Poszedł na krucjatę tylko dlatego, by odwrócić klątwę bezpłodności. Nigdy by mu się nie śniło, że Chrystus tak szybko wynagrodzi jego ofiarę. Boska hojność związała przysięgą lepiej niż żelazne łańcuchy, nie mógł wycofać się z podjętej misji, gdy tak szybko dostał, o co prosił.
Mimo trudów i straconych złudzeń, mimo tęsknoty za domem i obrzydzenia, jakim przejmowała go wojna, Galeran dochował danego słowa. Przez cud, jakim było dziecko Jehanne, walczył do samego, triumfalnego końca, do chwili, gdy siły chrześcijańskie wkroczyły do Jeruzalem.
Jak zwykle, jego duszą owładnęły wspomnienia, napełniając grozą na widok morza krwi i krzyków przerażonych mężczyzn, kobiet i dzieci.
Potrząsnął głową. To było dawno i już się skończyło. Teraz czekała go nagroda - syn w ramionach i szczęśliwa z jego powrotu żona.
Żałował, że nie miał od nich więcej wiadomości, żeby mógł sobie syna lepiej wyobrazić. Ostatni list, który do niego dotarł, został napisany, kiedy mały miał trzy miesiące. Jehanne szczegółowo opisała wygląd i urocze minki, ale pulchny bobas z pewnością należał już do przeszłości, a i same uśmiechy nie były już pewnie powodem do matczynej dumy. Łysą główkę, nad którą tak użalała się Jehanne, na pewno porastały włosy. Ciemne tak jak u ojca? A może jasne jak u matki?
Ciekawe.
Wydawało się, że ojciec powinien to wiedzieć.
List dotarł do niego tuż przed oswobodzeniem Betlejem. Klęcząc w miejscu urodzenia Chrystusa, zdawał sobie sprawę, że radość, którą odczuwa, wynika wyłącznie z faktu, iż są już blisko. Jeszcze tylko kilka dni i ujrzą mury Świętego Miasta. Z Bożą pomocą zdobędą je szybko i misja Galerana zostanie spełniona.
Będzie mógł wrócić do domu.
Tęsknił za domem już od chwili, gdy znalazł się na morzu.
Gallot miał brązowe oczy swojego ojca. Być może odziedziczył też ciemną karnację, w przeciwnym razie nie będzie nigdy w stanie wyruszyć na Południe jak on. Delikatna skóra Jehanne, tak jak skóra wielu towarzyszy Galerana, spaliłaby się w ostrym, południowym słońcu.
Nie będzie dużym dzieckiem, chyba żeby wdał się w dziadków. Ojciec Jehanne był wysoki. Ojciec Galerana także był wielkim mężczyzną i groźnym wojownikiem. Wszyscy synowie odziedziczyli to po nim, wszyscy, oprócz Galerana.
Drobna budowa była pewną przeszkodą u rycerza, ale odpowiedni trening mógł ją zminimalizować, co w przypadku Galerana okazało się słuszne. Drobniejsi mężczyźni byli często bardziej żywotni, a wielcy, muskularni siłacze ginęli z powodu upału, braku wody i pożywienia, nieodłącznie towarzyszącego krucjacie.
- Nie możesz żyć samym powietrzem.
Galeran odwrócił się. Raoul podał mu kawałek pasztetu z baraniny.
- Jedz. Twoja śliczna żona na pewno nie ucieszy się na widok stracha na wróble. - Raoul był potężnym mężczyzną, zdolnym przeżyć wszystko i wszystkich, i to bez uszczerbku na humorze i apetycie,
- Ucieszy się i tak - odpowiedział Galeran. Ugryzł kawałek, zdając sobie sprawę, że jest głodny jak wilk. A siły mu się jeszcze przydadzą. Przynajmniej miał taką nadzieję. W nocy.
Na samą myśl o nocy, łożu i Jehanne poczuł gwałtowny przypływ pożądania.
- Jak daleko jeszcze? - Raoul napił się wina prosto z sakwy, a potem podał ją Galeranowi.
Galeran przechylił i pił, opanowując żądzę, tak jak to robił tysiące razy wcześniej.
- Mniej niż dziesięć mil. Jeśli Bóg pozwoli, będziemy na miejscu przed zapadnięciem zmroku.
Raoul uśmiechnął się szeroko.
- Przy twojej niecierpliwości będziemy jechać dalej i po zmroku. Nie żebym cię winił. Gdybym to ja przysięgał dochować wierności żonie, nic by mnie teraz nie zatrzymało.
- Sama myśl, że mógłbyś przysięgać wierność kobiecie, przyprawia mnie o ból głowy, przyjacielu. A może zainteresowanie tymi sprawami zmniejsza się z upływem czasu.
- Doprawdy?
Galeran roześmiał się.
- Nie.
- Ruszajmy więc. Nie chcemy przecież, żebyś nam tu eksplodował.
Krzyknął na służących, by przygotowali konie do drogi.
Galeran dokończył jedzenie, wdzięczny losowi, że zesłał mu Raoula. Przyjaciel nie był głupi, ale miał dosyć nieskomplikowany pogląd na życie. Walczył jak lew, kiedy sytuacja go do tego zmuszała, ale potem nie kłopotał się tym więcej. Galeran walczył, ale rozpaczał nad każdą śmiercią, zwłaszcza śmiercią niewinnego człowieka.
W Jeruzalem nawet dzieci walczyły na ulicach.
I umierały...
Zmusił się, by o tym nie myśleć. Takie myśli niczemu nie służą.
Raoul jadł, gdy był głodny, pił, gdy był spragniony, i zabawiał się z kobietami, kiedy odczuwał taką potrzebę. Przypominał Galeranowi o jedzeniu i piciu, i stroił sobie żarty z celibatu przyjaciela.
- Wszyscy wiedzą, że to niedobrze, jeśli mężczyzna gromadzi nasienie - zwykł mawiać.
- Mnisi jakoś żyją - odpowiadał w takich sytuacjach Galeran.
- Bóg daje im specjalne błogosławieństwo.
- W takim razie Bóg daje to samo błogosławieństwo rycerzom, którzy ruszają na krucjatę.
- Nie przysięgaliśmy wstrzemięźliwości. Bóg wie, że to by nas osłabiło.
- Sugerujesz, że jestem słaby?
Raoul śmiał się, bo Galeran, chociaż niższy i drobniejszy, często był w stanie go pokonać w otwartej walce. W zapasach przyjaciel miał przewagę, ale Galeran nie dawał łatwo za wygraną.
Raoul był kolejnym błogosławieństwem od Boga. Spotkali się jako wasale księcia Roberta i mimo zupełnie różnych charakterów od razu się polubili. Ta dziwna przyjaźń uratowała Galeranowi zdrowy równin i zapewne życie.
Urodzony i wychowany w południowej Francji, Raoul podjął się bitki dla przygody, nie dla bożego błogosławieństwa. Galeran miał wrażenie, że na przyjacielu nie robi wielkiego wrażenia fakt, iż znajduje się na ziemi, po której chodził kiedyś Chrystus. Kiedy wyzwolili Betlejem, Raoul nie klęczał jak inni, ale przyglądał się ciekawie niewielkim chatkom pełnym drobiu, kóz i brudnych dzieci, stwierdzając w końcu, iż oczekiwał, że miejsce urodzenia Pana będzie nieco bardziej wytworne.
Zobaczywszy, że Jeruzalem to zwyczajne miasto, Raoul cieszył się na powrót do Europy. Jednak podstawowym powodem, dla którego chciał wrócić tak szybko, była chęć pomocy przyjacielowi.
I poczucie winy.
Pod koniec bitwy o Jeruzalem Galeran próbował obronić gromadkę dzieci przed niemieckimi rycerzami. Dzieci, uzbrojone jedynie w kije i proce, walczyły z takim żarem jak ich ojcowie i dlatego pewnie trzeba było je zabić. Galeran miał już dosyć przemocy i postanowił się wtrącić, gotów umrzeć u ich boku. Raoul powstrzymał go jednym ciosem i odciągnął od miejsca zdarzenia. Galeran dochodził do siebie wiele dni, nic więc dziwnego, że Raoul martwił się o przyjaciela. Czasem Galeran żałował, że odzyskał rozum, bo wolałby nie pamiętać twarzy tych dzieci.
Po uderzeniu nie było już dawno śladu, ale okazało się, że Raoul miał rację na temat pożądania. Gdyby konie nie musiały odpoczywać, Galeran gnałby naprzód bez snu, bez jedzenia i bez chwili wytchnienia. Potrząsnął głową, nakazując sobie rozsądek. Sny na jawie mogą tylko opóźnić jego podróż.
Dopiął popręg i obejrzał karego wałacha. Nie było czasu, by szukać idealnych koni. Ten wydawał się wystarczająco dobry.
Wspiął się na siodło i naciągnął kaptur.
Zbliżył się Raoul.
- Obawiasz się kłopotów? Nie widać, żeby coś tu się działo.
- Pewnie nie, chociaż król William nie potrafi utrzymać królestwa w spokoju. Jesteśmy blisko szkockiej granicy.
Raoul rozejrzał się bacznie. Drzewa rosnące na brzegach rzeki urozmaicały krajobraz, ale dalej na zachód i północ rozciągały się torfowiska, którym pochmurna pogoda nadawała posępny wygląd.
- Trudno sobie wyobrazić, że ktoś mógłby walczyć o te ziemie. Ostrzegałeś mnie, przyjacielu, ale mimo to nie oczekiwałem czegoś tak ponurego.
- Przed rzezią w sześćdziesiątym ósmym było tu trochę mniej ponuro.
Przez twarz Raoula przemknął grymas. - Nie wydaje mi się, że klimat to zasługa jakiejkolwiek rzezi.
Galeran zaśmiał się.
- Chyba nie. Ale słońce też czasem tu świeci, przysięgam. - Popędził konia. - Masz rację. Jesteśmy bezpieczni. Gdyby Szkoci odważyli się zapuścić w te strony, mój ojciec i bracia pogoniliby ich, gdzie pieprz rośnie.
Jechali stępa.
- Zamek twego ojca jest przy drodze?
- Owszem.
- To świetnie. Przyda nam się normalny posiłek.
- Myślisz tylko o jedzeniu?
- Ktoś musi.
- Nie mam zamiaru się tam zatrzymywać.
Raoul spojrzał na przyjaciela ze zdumieniem.
Po dwóch latach nieobecności?
- Przecież nie mogę wpaść jak po ogień, przełknąć kawał mięsa i odjechać, prawda? Chcę być jeszcze dzisiaj w domu. Na rodzinne spotkania przyjdzie czas.
- Nie sądzisz, że możesz wywołać szok, tak po prostu stając pod bramą? - zapytał Raoul po chwili, Galeran unikał wzroku przyjaciela.
- A więc o to chodzi? Sądzisz, że powinienem zatrzymać się w Brome i przez posłańców poprosić Jehanne, by raczyła wywietrzyć materace?
- Może...
- Nie.
Raoul wzruszył ramionami, pobrzękując kolczugą.
- Niech ci będzie, ale jeśli Jehanne zemdleje z wrażenia i padnie trupem do twoich stóp, nie miej do mnie pretensji.
- Jehanne nie jest z tych, co mdleją.
- Lady Jehanne nie przeżyła dotąd powrotu męża z drugiego końca świata. Powinieneś był napisać z Brugii.
- Po co? Przecież list nie dotarłby przede mną.
- Kiedy wysłałeś jej ostatni list? Spodziewa się ciebie?
- Przed Jeruzalem.
Galeran popędził konia do galopu, zanim zdumiony Raoul zdążył zadać kolejne pytanie.
Pisał regularnie w drodze do Świętego Miasta; wysyłał listy z Rzymu, Cypru i Antiochii. Makabra Jeruzalem sprawiła, że nie był w stanie pisać już nic do nikogo. Skupił się wyłącznie na tym, by jak najszybciej powrócić do domu. Nie dopuszczał żadnych innych myśli poza swym celem, choć bez pomocy Raoula pewnie by się nie udało.
Celem było Heywood, Jehanne i syn.
Przemknęło mu teraz przez głowę, że dla Jehanne oznaczało to prawie rok bez żadnych wiadomości. Był pewien, że nie zemdleje z wrażenia. Nie zemdlała na wiadomość, że musi go poślubić. Ani gdy bandyci na jej oczach zabili jedną ze służek. A to były najbardziej szokujące wydarzenia w jej życiu.
Po chwili przypomniał sobie dzika. Wtedy też nie zemdlała. Kochali się wtedy w lesie. Wówczas, na początku ich wspólnej drogi wydawało mu się, że każde radosne zbliżenie sprawia, że na świecie jest więcej miłości. Jehanne lubiła kochać się na powietrzu. Myśl, że ktoś mógłby ich zaskoczyć, wcale jej nie zawstydzała, wręcz przeciwnie, była ekscytująca. Nie spodziewali się, że znajdzie ich dzik, i to w najmniej odpowiednim momencie. Jehanne była na górze. Galeran był bliski spełnienia, kiedy nagle znikła, a gdy tylko zdołał poskładać rozproszone myśli, zobaczył, że siedzi na nim okrakiem i w swoich drobnych dłoniach trzyma jego ciężki miecz.
- Do diabła, Galeran! Przestań myśleć wyłącznie rozporkiem i zabij tę bestię! Chyba że mam to zrobić sama?!
Wiele razy żałował w duchu, że nie powiedział: „Proszę cię bardzo". I nie czekał, aż zacznie go błagać.
Nie zrobiłaby tego. Jehanne nigdy o nic nie prosiła.
Próbowałaby zabić dzika sama. Może nawet by jej się udało. Była wysoka jak na kobietę, co przysparzało mu w młodości dodatkowych zmartwień. Szczupła, ale silna. Pewnie nie zabiłaby dzika mieczem -to trudne zadanie nawet dla wyszkolonego w orężu mężczyzny - ale z pewnością by próbowała. Dzik chyba to wyczuł. Wycofał się i uciekł, gdzie pieprz rośnie. Wystraszył się jasnowłosej kobiety o mlecznej cerze, która patrzyła na niego bez lęku.
Galeran wybuchnął śmiechem i chwilę później Jehanne była na swoim miejscu, przyprawiając go o kolejne dreszcze rozkoszy.
Rozkoszy, którą chętnie przeżyje jeszcze raz.
Nie. Nie tylko raz.
Popędził konia, zastanawiając się, czy ich małżeństwo będzie takie samo jak kiedyś. A może lepsze? Zmienił się podczas wyprawy, wiedział o tym. Kiedy ruszał do Jeruzalem, miał za sobą dwadzieścia dwa lata wygodnego życia. Teraz, w wieku lat dwudziestu pięciu, był szczuplejszy, twardszy i poobijany na ciele i duszy. Widział cuda, które wzmocniły jego wiarę, i tragedie, które nią zachwiały.
Jehanne z pewnością też się zmieniła. Może nabrała trochę ciała po urodzeniu dziecka. Zawsze podziwiał jej pełną gracji wiotkość, ale nie miał zamiaru się skarżyć, gdyby miała pełniejsze piersi i krąglejsze ramiona
J...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]