[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mary Balogh
NIEZAPOMNIANE LATO1Był piękny majowy poranek w londyńskim Hyde Parku. Słońce migotało w niezliczonych kroplach rosy, a drzewa i trawa wyglądały jak świeżo wymyte, tworząc wdzięczne tło dla konnej przejażdżki wzdłuż modnego Rotten Row. Galopowano więc po rozległej połaci murawy ciągnącej się od Hyde Park Corner aż po Queen's Gate, a piesi spacerowali po ścieżkach oddzieleni od jeźdźców solidną balustradą.
Tę idealną scenerię psuł tylko jeden szczegół: pośrodku trawnika, w miejscu doskonale widocznym od strony Rotten Row, powstało nagle zamieszanie i szybko zaczął się tam zbierać spory tłum. Wnet stało się jasne, że to bójka. Nie pojedynek, lecz zwykła, pospolita bijatyka, walczących było bowiem czterech, a nie dwóch, pora zaś o wiele za późna.
Gapie, w tym kilka dam, podchodzili coraz bliżej, chcąc przyjrzeć się walce. Ci, którzy mieli pecha towarzyszyć w przejażdżce paniom, wycofali się pospiesznie, jako że bójka nie była widokiem stosownym dla kobiecych oczu.
- Oburzające! - przebił się przez zgiełk wzburzony męski głos. - Ktoś powinien wezwać konstabla! Nie wolno wszczynać bójek w parku, to uwłacza płci pięknej!
Niechlujny ubiór i wygląd trzech walczących jawnie dowodziły ich niskiego pochodzenia, elegancki zaś, chociaż skąpy strój czwartego świadczył o czymś wręcz przeciwnym.
- To Ravensberg, sir - wyjaśnił Charles Rush zgorszonemu margrabiemu Burleighowi.
Nazwisko najwyraźniej mówiło samo za siebie. Margrabia uniósł do oczu szkła i z doskonałego punktu obserwacyjnego na końskim grzbiecie spojrzał przez nie ponad głowami ciżby na wicehrabiego Ravensberga, który - obnażony do pasa - był właśnie w krytycznej fazie utarczki. Jego ramion uczepili się bowiem dwaj przeciwnicy, trzeci zaś wymierzył mu z zapałem tęgi cios prosto w żołądek.
- Oburzające! - powtórzył margrabia, podczas gdy pozostali widzowie wrzeszczeli jeden przez drugiego, a dwóch lub trzech zaczęło się nawet zakładać o wynik tego zdecydowanie nierównego starcia. - Nigdy nie przypuszczałem, że zobaczę na własne oczy, jak Ravensberg zniża się do udziału w pospolitej bójce!
- Hańba! - krzyknął ktoś inny, gdy rudowłosy osiłek, zmieniając kierunek ataku, rąbnął pięścią w odsłonięte oko Ravensberga. - Trzech na jednego to niehonorowo!
- No cóż, nie zgodził się, żebyśmy mu pomogli - wyjaśnił lord Arthur Kellard. - Ruszył na nich sam jeden, mówiąc, że bardzo mu to odpowiada.
- - A więc Ravensberg świadomie wszczął tę bijatykę? - spytał margrabia z niesmakiem.
- Zwymyślał ich, bo ordynarnie zaczepili dziewczynę od mleka, a oni uznali go za zuchwalca - wyjaśnił Rush. - Nie chciał poprzestać na wychłostaniu ich pejczem, jak mu radziliśmy, tylko uparł się, żeby... och!
Lord Ravensberg nie pozostał dłużny za cios w oko. Nieoczekiwanie roześmiał się, a potem nagle kopnął przeciwnika prosto w szczękę. Rozległ się głośny trzask kości i zębów. Ravensberg wykorzystał zaskoczenie dwóch obwiesi, którzy chcieli wykręcić mu ręce, i pchnął ich mocno na trawę, po czym rozpostarł szeroko ramiona, przykucnął i krzyknął:
- Chodźcie no tu, podłe dranie! Co, już wam nie w smak bitka?
Napastnik ze zgruchotaną szczęką sądził może inaczej, lecz rozciągnięty na plecach wyglądał raczej na kogoś skłonnego do liczenia gwiazd na niebie.
Wśród gęstniejącego tłumu rozległ się pomruk uznania.
Wicehrabia Ravensberg o wiele lepiej prezentował się z gołą piersią niż w koszuli. Średniego wzrostu i smukłej budowy, wydał się trzem hultajom łatwym celem. Jednak szczupłe nogi w modnych, skórzanych spodniach do konnej jazdy i butach z cholewami okazały się imponująco muskularne. Nagi tors, barki i ramiona należały zaś do kogoś, kto bardzo dbał o swoją sprawność. Blizny po licznych ranach bielejące na przedramionach i piersi, a także szrama po lewej stronie podbródka świadczyły - choć nie wskazywał na to jego strój - że służył w wojsku.
- Co za okropne wyrażenia, i to w miejscu publicznym - stwierdził z dezaprobatą margrabia. - I ta gorsząca golizna! A to wszystko z powodu dziewczyny od mleka, mówi pan? Ravensberg hańbi swoje nazwisko. Współczuję jego ojcu!
Nikt jednak, nawet Charles Rush, do którego skierowane były te słowa, nie zwrócił na nie uwagi. Dwóch łobuzów, którzy dla zabawy zaczepili w parku samotną dziewczynę, ponownie zaatakowało wicehrabiego, a on z uśmiechem raz po raz odrzucał ich na bok ciosami pięści. Ci, którzy go znali, dobrze wiedzieli, że często bywał w sali bokserskiej Jacksona, ćwicząc tam z partnerami o wiele wyższymi i cięższymi od siebie.
- Wcześniej czy później - rzucił jakby od niechcenia - zrozumiecie, półgłówki, że mielibyście więcej szans w walce, atakując mnie jednocześnie.
- To nie jest widok dla dam - pomstował margrabia - a tam idzie akurat księżna Portfrey ze swą bratanicą!
Choć niektórzy dżentelmeni pospiesznie, lecz może i z żalem, wycofali się z tłumu na dźwięk nazwiska księżnej, słowa margrabiego utonęły w entuzjastycznej wrzawie, gdy dwaj przeciwnicy wicehrabiego zastosowali się do jego rady i zaatakowali go razem. On jednak bez trudu złapał obydwu i huknął ich głowami o siebie. Runęli na ziemię, jakby ich nogi zamieniły się nagle w galaretę.
- Brawo, Ravensberg! - wrzasnął ktoś, przekrzykując chór gwizdów i oklasków.
- Do kroćset, ten łajdak złamał mi szczękę! - jęczał trzeci napastnik. Złapał się oburącz za głowę, a potem, nachylony nad trawnikiem, wypluł wraz z krwią co najmniej jeden ząb. Oprzytomniał nieco, ale wciąż nie mógł wstać.
Wicehrabia znowu się zaśmiał i wytarł dłonie o spodnie.
- Do licha, to było za łatwe! Spodziewałem się czegoś lepszego po trzech wyborowych londyńskich łapserdakach. Po cóż ja w ogóle zsiadałem z konia! Nawet nie warto się było rozbierać. Gdybym miał tych hultajów w moim pułku na Półwyspie, pchnąłbym ich do pierwszego szeregu, żeby oszczędzić lepszych żołnierzy.
Tymczasem mleczarka, mimowolna sprawczyni całego zamieszania, podbiegła ku niemu, a tłum rozstąpił się, robiąc jej przejście. Zarzuciwszy Ravensbergowi ręce na szyję, przylgnęła do niego całym ciałem.
- Och, dziękuję, dziękuję, wielmożny panie! Ucałuję cię teraz ze szczerego serca w nagrodę, boś mnie, uczciwej dziewczyny, bronił przed bezecnikami, co gwałtem chcieli całować, albo i coś gorszego zrobić, aleś im nie pozwolił i ocalił moją cześć!
Była pulchna, zgrabna, rumiana i pełna dołeczków, więc wśród ciżby znów rozległy się gwizdy, okrzyki uznania i niedwuznaczne aluzje. Wicehrabia Ravensberg przez dłuższą chwilę nie wypuszczał mleczarki z objęć, po czym darował jej pół suwerena, mrugnął zdrowym okiem i zapewnił, że jest najuczciwszą z dziewcząt.
Kiedy niespiesznie odchodziła, kołysząc zalotnie biodrami, rozległo się jeszcze kilka gwizdów.
- Co za skandal! - krzyknął znów margrabia. - I to w biały dzień! Ale czegóż się można spodziewać po Ravensbergu!
Wicehrabia złożył przed nim przesadnie głęboki ukłon.
- Spełniam publiczny obowiązek, sir! Dostarczam salonom tematów do konwersacji nieco ciekawszych niż pogoda i stan zdrowia angielskiego narodu.
- Coś mi się zdaje - rzekł rozbawiony Rush, kiedy margrabia odjechał sztywno wyprostowany, niczym uosobienie zgorszenia - że elegancki światek weźmie cię zaraz na języki. Lepiej idź do White'a i każ sobie przyłożyć na oko okład z surowego mięsa. Ten obwieś nieźle cię urządził.
- Owszem, boli jak sto diabłów - przyznał wicehrabia. - No, ale trzeba mieć w życiu jakieś rozrywki! Dawaj koszulę, Farrington!
Rozejrzał się, odbierając odzież od przyjaciela, któremu przed bójką ją powierzył. Tłum już się rozchodził. Ravensberg uniósł brwi.
- Wystraszyłem chyba wszystkie damy, co? - Spojrzał ku Rotten Row, jakby spodziewał się tam wypatrzyć jakąś niewiastę.
- Toż to jak najbardziej publiczne miejsce - zaśmiał się Farrington - a ty byłeś goły do pasa.
- Ach - mruknął lekceważąco wicehrabia i wzruszył ramionami, biorąc od przyjaciela surdut - wiesz dobrze, że już i tak mam reputację rozrabiaki i tego poranka potwierdziłem ją należycie. - Nagle drgnął. - A co zrobimy z tymi dwoma obwiesiami, którzy tu leżą?
- Zostawmy ich, niech sobie pośpią - zaproponował lord Arthur. - Już i tak spóźniłem się na śniadanie, a twoje oko, Ravensberg, aż się prosi o opatrunek. Sam jego widok może odebrać apetyt.
- Masz tu, człowieku! - Wicehrabia, podnosząc przy tych słowach głos, wydobył z kieszeni monetę i rzucił ją na trawę koło przeciwnika, który właśnie odzyskiwał przytomność. - Ocuć swoich kompanów i zaprowadź ich do najbliższej piwiarni, nim konstabl zaprowadzi ich zupełnie gdzie indziej! Założę się, że jeden albo dwa kufle mocnego piwa pomogą wam poczuć się lepiej. I zapamiętaj sobie na przyszłość, że gdy dziewczyna mówi „nie”, znaczy to tylko „nie” i już. Przecież to całkiem proste! „Tak” znaczy „tak”, a „nie” oznacza „nie”.
- Niech... to... piekło... - wymamrotał mężczyzna, podtrzymując szczękę jedną ręką, a drugą sięgając po monetę. - Nawet nie spojrzę na żadną dziewkę, wielmożny panie!
Wicehrabia roześmiał się głośno i wskoczył na konia, którego wodze trzymał Rush.
- Na śniadanie! - wykrzyknął. - I po krwisty befsztyk na moje oko. Prowadź, Rush!
Kilka minut później Hyde Park znów był eleganckim miejscem przechadzek ludzi z towarzystwa, a po skandalicznej bójce nie zostało śladu. Stała się ona kolejnym incydentem z długiej listy wybryków, z jakich Christopher Butler, wicehrabia Ravensberg, zwany Kitem, był, niestety, zbyt dobrze znany.
* * *
- Nawet nie wiesz , jak się cieszę z twojego towarzystwa, Lauren - rzekła kilka minut wcześniej księżna Portfrey do bratanicy. - Małżeństwo dało mi o wiele więcej radości, niż sądziłam, a Lyndon teraz, kiedy oczekuję rozwiązania, jest niezwykle troskliwy. Nie może jednak być przy mnie bez przerwy. Ogromnie ucieszyło nas, kiedy zgodziłaś się zostać tu aż do mego rozwiązania.
- Obydwie dobrze wiemy, Elizabeth, że to ty wyświadczasz mi grzeczność, a nie ja tobie. Nie mogłam już dłużej wytrzymać w Newbury Abbey - odrzekła z uśmiechem Lauren Edgeworth.
Lauren przebywała w Londynie od dwóch tygodni, lecz ani ona, ani Elizabeth nie wspomniały słowem o prawdziwym powodzie jej przyjazdu. Dotrzymywanie towarzystwa księżnie spodziewającej się za dwa miesiące narodzin pierwszego dziecka było jedynie wygodną wymówką.
- Życie idzie naprzód, Lauren - westchnęła Elżbieta. - Nie chcę umniejszać twego zmartwienia ani rozwodzić się nad nim. Byłoby to okrucieństwem z mojej strony, zwłaszcza że nigdy nie przeżyłam czegoś, co można by porównać z twoimi cierpieniami, a w dodatku los się do mnie uśmiechnął. Chociaż, kto wie, może pocieszy cię to, że wychodząc zeszłej jesieni za Lyndona, miałam całe trzydzieści sześć lat!
Lauren była wdzięczna za te słowa pocieszenia.
Szły przez park, jak robiły to każdego ranka od przyjazdu Lauren, z wyjątkiem trzech dni, kiedy padało. Obszerne połacie murawy po obu stronach przywodziły na myśl wiejską okolicę, zupełnie jakby w sam środek wielkiego miasta przeniesiono w nienaruszonym stanie część angielskiej wioski.
Zbliżały się już do Rotten Row. Gdy dwa tygodnie temu Lauren miała odwiedzić to miejsce po raz pierwszy, nie kryła obaw. Co prawda rankiem nie przypominało ono wytwornej tłocznej promenady, lecz ona i tak obawiała się, że zobaczy ją zbyt wiele osób. Czuła, że nigdy nie zdobędzie się na odwagę, by, po tak katastrofalnym dla jej reputacji roku, zacząć pokazywać się w towarzystwie.
Rok temu większość londyńskiej śmietanki zjechała do Newbury Abbey w hrabstwie Dorset, by asystować przy zaślubinach Lauren i Neville'a Wyatta, hrabiego Kilbourne. W wigilię ślubu odbył się wielki bal, podczas którego Lauren nie mogła odpędzić od siebie uczucia, że ten związek nie da jej szczęścia. Ślub miał się odbyć w wiejskim kościele. Wypełniało go po same brzegi najlepsze towarzystwo. Jednak gdy Lauren, wsparta na ramieniu dziadka, stanęła na progu nawy, pojawiła się tam niespodziewanie pierwsza żona Neville'a, uważana przez niego za zmarłą.
Lauren przyjechała do Londynu wiosną, nie mogąc dłużej znieść życia w domu owdowiałej hrabiny, mieszkającej z Gwen, siostrą Neville'a, podczas gdy on i jego Lily mieszkali w opactwie, zaledwie o dwie mile dalej. Nie miała się niestety gdzie podziać. Odkąd jej matka wyszła za brata zmarłego hrabiego i wyruszyła z nim w podróż poślubną, z której nigdy nie powrócili, Lauren żyła w Newbury Abbey wraz z Neville'em i Gwen. Przyjęła więc listowne zaproszenie Elizabeth z ogromną wdzięcznością. Miała nadzieję, że gdy Elizabeth urodzi dziecko, nie będą się udzielały towarzysko. Nie wiedziała jednak, że kuzynka uwielbia przechadzki po parku.
- Ojej! - wykrzyknęła księżna, kiedy doszły do miejsca, skąd widać już było Rotten Row - a cóż to za tłum? Czyżby ktoś zasłabł albo może spadł z konia?
Na trawniku koło ścieżki, którą szły ku Rotten Row, pełno było koni i ludzi. W większości, jak się zdawało Lauren, mężczyzn. Gdyby ktoś został ranny, kobiety mogłyby się na coś przydać, jako istoty znacznie praktyczniejsze od mężczyzn. Obydwie przyspieszyły więc kroku.
- Och, to także głupie z mojej strony, ale nagle przypomniałam sobie, że Lyndon wybierał się dziś rano na przejażdżkę. Czy nie sądzisz, że...
- Nie, Elizabeth. To nie wypadek. Oni wiwatują!
Księżna chwyciła Lauren za ramię, o mało nie parsknąwszy śmiechem.
- Przecież to bójka! - wykrzyknęła. - Lepiej przejdźmy koło nich jak najprędzej, udając, że nic nie widzimy.
- Bójka? - zdumiała się Lauren. - W publicznym miejscu? W biały dzień? Nie wierzę.
Jednak Elizabeth miała rację. Gdy podeszły bliżej, Lauren przekonała się o tym na własne oczy, ale nie mogła już odwrócić wzroku i oddalić się pospiesznie.
Wkrótce panie ujrzały trzech mężczyzn i czwartego, rozciągniętego na trawie. Dwóch było nędznie odzianymi parweniuszami, lecz to na trzecim zatrzymały się oczy Lauren przez kilka przerażających sekund. Przykucnął, gotowy do ataku, zachęcając tamtych do bójki. Najbardziej jednak zaszokował ją jego ubiór, a raczej prawie zupełny brak odzienia. Miękkie buty z cholewami i obcisłe skórzane spodnie do konnej jazdy świadczyły o tym, że to dżentelmen. Od pasa w górę był jednak nagi. A na dodatek pięknie zbudowany.
Nim Lauren odwróciła oczy, zmieszana i zarumieniona, zdążyła dostrzec, że mężczyzna ma jasne włosy, przystojną twarz i że się śmieje. Mimo zgiełku do jej uszu dotarły słowa:
- Chodźcie no tu, podłe dranie!
Lauren gorąco zapragnęła, oblewając się rumieńcem, by Elizabeth nie usłyszała słów półnagiego mężczyzny ani go nie dostrzegła. Czuła się zażenowana, jak nigdy dotąd.
Elizabeth była jednak wyraźnie rozbawiona.
- Biedny lord Burleigh! Wygląda, jakby zaraz miała go trafić apopleksja. Dziwię się, dlaczego po prostu nie odjedzie! Mężczyźni są czasem tacy głupi, Lauren. Byle sprzeczka musi się skończyć walką na pięści.
- Elizabeth... - Lauren była szczerze zgorszona. - Czy widziałaś?... Czy słyszałaś?... - wyjąkała.
- Jakże mogłabym nie słyszeć! - Elizabeth wciąż chichotała.
Nim jednak zdążyły powiedzieć coś jeszcze, skłonił się przed nimi wysoki, przystojny brunet i każdej podał jedno ramię.
- Dzień dobry! - przemówił. - Cóż za wspaniały ranek, prawda? Jest wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku. Mam nadzieję, że pozwolą panie odprowadzić się do Rotten Row?
Joseph Fawcitt, margrabia Attingsborough, był kuzynem hrabiny Kilbourne. Lauren zdała sobie sprawę, że stara się zabrać je z tego miejsca. Z wdzięcznością przyjęła jego ramię. Okazał się jedynym prawdziwym dżentelmenem, pomyślała. Pozostali mężczyźni pochłonięci byli obserwowaniem bójki.
- Josephie, bycie damą jest czasem takie kłopotliwe - westchnęła Elizabeth. - Damy nie mogą oczywiście zapytać, kto się bije i dlaczego.
Fawcitt uśmiechnął się niewinnie. - A ktoś się bije? - No właśnie!
- Ja wcale nie chcę tego wiedzieć! - gorliwie zapewniła Lauren. Ciągle jeszcze rumieniła się na samą myśl o półnagim mężczyźnie i o tym, co mówił.
- Mama wybiera się dziś wieczorem na Grosvenor Square i ma pewne zamiary co do pani, ostrzegam! - zwrócił się do niej Joseph z wesołym błyskiem w oku.
Pewnie jakiś raut, koncert lub bal. Tak trudno było przekonać ciotkę Sadie, księżnę Anburey i matkę Josepha, że Lauren wcale nie ma ochoty pokazywać się na imprezach sezonu... A że córka księżnej, lady Wilma Fawcitt, zaręczyła się z hrabią Suttonem, nim jeszcze sezon rozpoczął się na dobre, ciotka Sadie zamierzała zabrać się za swatanie Lauren.
Joseph mówił jeszcze coś do Elizabeth, gdy Lauren, wbrew sobie, spojrzała przez ramię. Chwilę wcześniej usłyszała donośne wiwaty. Awantura się skończyła i ludzie powoli się rozchodzili, mogła więc zobaczyć, że dżentelmen z nagim torsem wciąż tam stoi. Przedtem była zaszokowana, teraz oniemiała, ponieważ on tulił kobietę; prawym ramieniem objął ją w talii i całował! I to w obecności kilkudziesięciu gapiów!
Nagle podniósł głowę i jego roześmiane oczy napotkały jej zdumione spojrzenie.
Poczuła, że znów oblewa się rumieńcem.
* * *
- Wyglądasz na bardzo przygnębionego, Ravensberg - stwierdził lord Farrington następnej nocy, podchodząc do kredensu i ponownie napełniając winem kieliszek. - Cóżeś tak oklapł? Pewnie dokucza ci oko. Z czarnego stało się fioletowe, a z fioletowego - żółte. Nie mówiąc już o tej czerwonej szparce, przez którą na nas patrzysz.
- Przez to twoje oko ledwie zdołałem przełknąć dziś rano cynaderki... Czekaj, a może to było wczoraj rano? - mruknął lord Arthur.
- Gdybym miał pewność - odezwał się Charles Rush - że ten kominek nie runie, kiedy przestanę go podpierać, to też bym sobie nalał jednego. Do licha, która godzina?
- Wpół do piątej. - Farrington zerknął na zegar tuż ponad głową przyjaciela.
- Do diaska! - zawołał Rush. - Gdzież się podziała ta noc?
- Tam, gdzie wszystkie inne - ziewnął lord Arthur. - Czekaj no, zdaje się, że wieczorem byłem na raucie u mojej ciotki. Wynudziłem się setnie, ale wiecie, obowiązek rodzinny i tak dalej. Nie zabawiłem tam długo. Ciotka upewniła się, że nie ma ze mną Ravensberga, a potem palnęła mi kazanie, z kim to się niby zadaję, i biadała, że zepsuję sobie reputację, przestając z ludźmi powszechnie uważanymi za utracjuszy. Oznacza to, że powinienem trzymać się od ciebie jak najdalej, jeśli wiem, co jest dla mnie dobre.
Kompani powitali ten żart potężnym wybuchem śmiechu. Nie śmiał się jedynie Kit; rozparty niedbale w głębokim fotelu przy kominku, w swoim kawalerskim mieszkaniu na St. James, wpatrywał się bezmyślnie w dogasające węgle.
- Już nie będziesz musiał dłużej ulegać mojemu złemu wpływowi. Zostałem wezwany do Alvesley.
Farrington sączył powoli wino.
- Twój ojciec cię wezwał? Redfield we własnej osobie? Czy to rozkaz?
- Jak najbardziej. - Kit pokiwał wolno głową. - W lecie ma tam być wielka feta z okazji siedemdziesiątych piątych urodzin mojej babki.
- Stara kwoka, co, Ravensberg? - mruknął Rush współczująco. - Jak myślisz, czy ten kominek nie runie, gdy przestanę go podpierać?
- Zalałeś się w pestkę, stary - orzekł Arthur. - To twoje nogi się pod tobą załamią, nie kominek!
- Zawsze miałem do staruszki sentyment - oznajmił Kit - i ojciec dobrze o tym wie. A niech to, Charlesie, spójrz tylko, twój kieliszek wciąż jest jeszcze do połowy pełny.
Zaskoczony Rush zerknął na kieliszek trzymany w ręce i wychylił go do dna.
- Stanowczo muszę iść do łóżka, jeśli tylko zdołam tam jakoś dotrzeć.
- Jak Boga kocham - mruknął Kit, wciąż ponuro wpatrzony w wygasłe węgle - stanowczo muszę się ożenić.
- Na razie połóż się do łóżka - poradził mu Arthur - i prześpij się. Rankiem nie będziesz już pamiętał o takich pomysłach, gwarantuję ci to.
- Mój ojciec pragnie ofiarować babce prezent urodzinowy w postaci zaręczyn swego dziedzica.
- O, do licha, to zostałeś dziedzicem? Masz szczęście, chłopie!
- Niech zaraza porwie wszystkich ojców! - rzucił gniewnie Farrington. - Czy już ci wybrał żoneczkę?
Kit zaśmiał się i wsparł obydwie dłonie na poręczach fotela.
- A jakże. Razem ze schedą mam odziedziczyć narzeczoną mego zmarłego brata.
- Co to za jedna, u diabła? - Rush, zapominając, że jest wstawiony, poderwał się z fotela bez niczyjej pomocy.
- Siostra Bewcastle'a.
- Bewcastle'a? Księcia Bewcastle? - upewnił się Arthur.
- Ojciec zmusił mnie, żebym wystąpił z wojska i opuścił Półwysep. Ja z kolei wymogłem na nim, bym mógł teraz, po blisko trzech latach, wrócić do Alvesley, choć kiedy byłem tam po raz ostatni, wygnał mnie na zawsze. A co do tego urodzinowego prezentu, na Boga, rozwiążę ją po swojemu! Przywiozę ze sobą narzeczoną, którą sam sobie wybiorę, a ożenię się z nią, nim wyruszę. Ojciec nie będzie miał wtedy nic do powiedzenia. Chociaż mocno mnie kusi, żeby wybrać sobie jakąś nader pospolitą pannicę, nie postąpię w ten sposób, bo ojciec tego właśnie się po mnie spodziewa. Nie, upatrzę sobie osobę o nieskazitelnej reputacji. Dokuczy mu to bardziej niż cokolwiek innego, bo nie będzie mógł na nią kręcić nosem. Ma być bezbarwna, godna szacunku, powściągliwa, słowem, chodząca doskonałość! - mówił ze złośliwą satysfakcją.
Przez dłuższą chwilę przyjaciele patrzyli na niego w milczeniu, zafascynowani jego słowami. W końcu Farrington odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
- Ty... ty zamierzasz poślubić bezbarwną, godną szacunku kobietę? Tylko po to, żeby zrobić za złość ojczulkowi?
- Co za bzdurny pomysł - żachnął się Rush, desperacko usiłując prostą drogą dojść do kredensu - przecież to ty będziesz ją miał na karku do końca życia, a nie twój ojciec. Szybko się przekonasz, że jej nie zniesiesz, gwarantuję ci. Z pospolitą dziewką mógłbyś sobie przynajmniej użyć.
- Cała rzecz w tym, że kiedyś, niestety, trzeba się ożenić - westchnął Kit, przykładając dłoń do obolałego oka. - Zwłaszcza kiedy śmierć starszego brata czyni kogoś dziedzicem hrabiowskiego tytułu, rozległych włości i na dodatek wielkich pieniędzy. Trzeba spełnić obowiązek, spłodzić dziatki i tak dalej. Któż się do tego lepiej nada niż bezbarwna, cnotliwa niewiasta, która sprawnie i bez żadnych fochów potrafi poprowadzić dom, a także wywiązać się z zadania, obdarzając cię spadkobiercą fortuny oraz kilkorgiem potomków?
- Ale temu planowi stoi na przeszkodzie coś ważnego, Ravensberg. - Farrington parsknął nagle śmiechem, lecz po chwili ciągnął dalej. - Jakaż cnotliwa kobieta cię zechce? Owszem, jesteś diablo przystojny, przynajmniej sądząc ze spojrzeń, jakie posyła ci płeć piękna. Rzecz jasna masz także tytuł i pomyślne widoki na przyszłość. Odkąd jednak wystąpiłeś z wojska, zyskałeś sobie opinię niezłego szaławiły.
- Delikatnie mówiąc - mruknął w kieliszek Arthur.
- Co, aż tak źle? W jakże nudnym światku żyjemy! Ale, do licha, ja mówię poważnie. No i jestem spadkobiercą Redfielda, co powinno przeważyć nad wszystkimi innymi względami, gdy tylko ludzie nabiorą przekonania, że całkiem poważnie szukam sobie żony.
- Owszem, to prawda - przyznał Rush, sadowiąc się w fotelu po ponownym napełnieniu kieliszka. - Niekoniecznie jednak takiej żony, jaka ci się marzy, przyjacielu. Rodzice z zasadami i z córkami na wydaniu wystrzegają się jak ognia mężczyzn, którzy wdają się w bójki ze śmierdzącymi prostakami, a potem obcałowują dziewczyny od mleka rozebrani do pasa, i to na oczach całej rzeszy świadków. Tacy rodzice trzymają się też jak najdalej od ludzi zakładających się, że przejadą kariolką wzdłuż wszystkich eleganckich klubów na St. James w towarzystwie dwóch wy - pacykowanych lafirynd.
- W czym mogę wybierać? - zastanawiał się Kit, ignorując słowa przyjaciela. - Zaczął się właśnie sezon i do Londynu na pewno ściągnęły całe tłumy dziewcząt z nadzieją, że złapią męża. Któraż z nich jest najbardziej bezbarwna, pruderyjna i cnotliwa? Przecież wy wiecie to lepiej ode mnie. W końcu wszyscy bywacie tam, gdzie się bawi dobre towarzystwo.
Przyjaciele Kita potraktowali rzecz poważnie. Każdy wymienił kilka nazwisk, które jednak z najrozmaitszych powodów zostały odrzucone.
- No, jest jeszcze panna Edgeworth - rzekł wreszcie Arthur, kiedy zaczęli się już obawiać, że wyczerpali wszystkie pomysły. - Co prawda nie należy do najmłodszych...
- Panna Edgeworth? - powtórzył Farrington. - Ta z Newbury Abbey? Niedoszła żona hrabiego Kilbourne? Ach, moja siostra była na tym ślubie. Stał się największą sensacją roku! Pan młody czekał przed kościołem, panna młoda stała już w kruchcie, gotowa do uroczystego wejścia, gdy nagle pojawiła się obdarta kobieta, wołając, że jest zaginioną żoną Kilbourne'a, co okazało się niestety prawdą. Jeśli wierzyć Maggie, a ona nie ma zwyczaju przesadzać, nieszczęśnica zmykała stamtąd, aż się za nią kurzyło. Czy ta dziewczyna jest teraz w Londynie, Kellard?
- Zatrzymała się u Portfreyów - poinformował Arthur. - Księżna to, jak wiadomo, ciotka Kilbourne'a. Pannę Edgeworth łączą z nią zresztą różne inne koneksje.
- Owszem, słyszałem, że tu przyjechała - potwierdził Rush. - Nie pokazuje się jednak zbyt często. Portfreyowie i mnóstwo innych krewniaków bronią do niej dostępu. Założę się mimo tego, że dumają, jakby ją tu dyskretnie, a korzystnie wydać za mąż. - Zaśmiał się. - Na pewno taka z niej cnotliwa nudziara, że się przy niej ziewa. Nie zechcesz jej, Ravensberg.
- Nawiasem mówiąc - tu Arthur nieświadomie podbił stawkę późniejszego zakładu - nie dostaniesz jej, nawet gdybyś chciał. Wszyscy krewni, Portfreyowie, państwo Anbureyowie, Attingsborough, będą ją trzymali z daleka od kogoś z twoją reputacją. A gdybyś nawet zdołał zmylić straże, sama panna potrafi do siebie zniechęcić. Idę o zakład, że zmrozi cię z miejsca. Nie jesteś z tych, których krewniacy chcieliby widzieć w roli jej męża, a ona chyba też nie. Musimy pomyśleć o kimś innym. Dlaczego ty się uparłeś, żeby...
Kit przestał wreszcie...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]