[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Frantisek Behounek
W niewoli u Matabelów
Z języka czeskiego przełożyła Jadwiga Bułakowska
1. Zasadzka
- Stój!
Szabla oficera błysnęła w słońcu i mały oddział ułanów Bettingtona stanął.
Zniecierpliwione konie gryzły uzdy, żołnierze obojętnie rozglądali się po okolicy. Było ich
tylko sześciu, nie licząc czarnego przewodnika, prócz tego dwóch oficerów. Jeden z nich
dosiadał pięknego, czystej krwi karosza; robił wrażenie człowieka bardzo młodego: miał
złociste włosy, twarz pogodną i jasne, niebieskie oczy. Starszy od niego parę lat towarzysz
odnosił się doń ze specjalnymi względami, jakkolwiek był mu równy szarżą: obaj byli
porucznikami.
- Zulusów ani śladu. Ciekaw jestem, co dalej? - rzucił niezdecydowanie młodszy
oficer. - Ma pan jakiś plan, Carrey?
Zapytany wzruszył ramionami.
- Najlepiej zawrócić i jechać z powrotem do obozu - powiedział po chwili namysłu.
- Ależ tak nie można! - zaprotestował energicznie jasnowłosy porucznik. - Generał
Marshall musi mieć wieści za wszelką cenę, dlatego wysłał nas na zwiady.
- Uroił sobie, że południowe skrzydło Zulusów wycofało się w tym kierunku -
skrzywił się Carrey. - A im to na pewno ani w głowie. Keczwaj to spryciarz, nie będzie
przecież chciał w ten sposób rozpraszać swych sił. Stawiam w zakład całomiesięczny żołd, że
wszystkie wojska zgromadził gdzieś pod Ulundi, koło swej głównej siedziby. Tu możemy
natknąć się najwyżej na jakiś słabszy oddział, dla generała najzupełniej bez znaczenia, dla nas
natomiast bardzo nieprzyjemny! A przy tym wszystkim teren dla zwiadu tak trudny.
Istotnie, teren był bardzo trudny. Łagodne wzgórza zasłaniały widok, a tuż przed
jeźdźcami zbiegały się tak, że tworzyły wąską kotlinę, zwężającą się o ćwierć mili dalej w
ciasny wąwóz, przez który niełatwo przejechałoby dwóch jeźdźców obok siebie.
- Znasz te tereny w pobliżu? - zapytał Carrey czarnego przewodnika.
Był to Kafr obieżyświat ze szczepu Grikwów, który latami włóczył się po całej Afryce
Południowej i tylko na pewien czas chwycił się uczciwej pracy w kopalniach diamentów w
Kimberley. Tam poduczył się angielskiego na tyle, że mógł porozumieć się z białymi;
znajomość języka i terenu dała mu dobrze płatne stanowisko wywiadowcy przy wojskach
południowoafrykańskich, które pod dowództwem generała Marshalla wyruszyły, by
poskromić buntowniczych Zulusów nie chcących się pogodzić z władzą białych.
- Znam - skinął głową Kafr. - Przed nami być jar, nie długi, może dwieście kroków.
Potem skały ustąpić, a my iść dalej pięćset kroków i przyjść na zuluskie pola.
- Jest tu blisko jakaś wieś? - zapytał z ożywieniem Carrey.
- Ityotyozi - odpowiedział Kafr. - Jej indun to Gebuda, prawa ręka króla Keczwaja.
Ale on być pewnie ze swoim impi w królewskich wojskach.
- Nie powiedziałbym wcale, że to takie pewne - mruknął porucznik.
- Jak wygląda okolica za tą wsią? - zainteresował się jego towarzysz.
- Zaraz koło wsi płynąć rzeczka, Hyotoyozi, ale ona być płytka, konie przejść i nie
zamoczyć brzucha - powiedział Murzyn, najwyraźniej dobrze zorientowany w okolicy.
- To dobrze - oficer zadowolony skinął głową chowając lornetę, przez którą oglądał
okolicę. - Poprowadzisz nas!
- Ja bym się jeszcze zastanowił - porucznik Carrey nie wydawał się być całkiem
przekonany.
- Nasz rozkaz był wyraźny, a nieprzyjaciół nigdzie ani śladu. Jedziemy dalej! - Na
delikatnych rysach twarzy oficera zjawił się surowy wyraz dowódcy przyzwyczajonego do
wydawania rozkazów.
- Jak pan każe, hrabio de Pierrefonds! - nie oponował już porucznik Carrey i spiął
konia.
Mały oddział ruszył kłusem na niezbyt strome wzgórze, ale już po chwili dowódca
musiał nakazać zmianę szyku: wjeżdżali w wąwóz, gdzie dwóch jeźdźców ledwie mieściło się
obok siebie.
Teraz Kafr jechał przodem, tuż za nim porucznik de Pierrefonds, dowódca patrolu, z
Carreyem u boku, a za nimi dwójkami ułani. - Co prawda porucznik Carrey uważał za
rozsądniejsze wysłać przodem dwóch jeźdźców jako straż przednią, lecz nie odważył się
zwrócić uwagi dowódcy. Jechali w milczeniu, słychać było tylko stukot podków o kamienie
w wąwozie. Już zbliżał się wylot wąskiego wąwozu, już porucznik Carrey odetchnął z ulgą,
gdy nagle ogłuszający wrzask setek gardzieli ludzkich napełnił jar. Konie zaczęły się płoszyć,
ale jeźdźcy nie mieli czasu nad nimi zapanować: spoza każdego kamienia, spoza każdego
załomka skały czy nierówności gruntu wychylała się czarna postać zuluskiego wojownika.
Mogły ich być setki, któż jednak miał czas policzyć? Konie wspinały się coraz bardziej, ułani
ledwie mogli utrzymać się w siodłach; rozległ się huk wystrzałów z kilku ciężkich skałkówek
czarnych wojowników. Jeszcze chyba kule nie osiągnęły celu, a już w powietrzu zamigotały
lśniące groty inkusów. [
Inkus - oszczep do rzucania
]
Oszczepy niby grad posypały się na mały oddział, przez chwilę drzewca ich utworzyły
jakby zasłonę między atakującymi i atakowanymi.
Po ziemi tarzało się kłębowisko ludzi i koni. Śmiertelnie ranny jedną z kul rasowy
karosz dowodzącego oficera padł, a porucznik wyleciał z siodła przez głowę konia. Nie
uchroniło go to przed oszczepami, którymi Zulusi rzucają niezwykle celnie z odległości
kilkudziesięciu metrów. Z ciała jego sterczały już drzewca wielu oszczepów, a wciąż jeszcze
leciały dalsze trafiając w nieruchomą postać, leżącą spokojnie obok rzucającego się w
śmiertelnych drgawkach konia.
Porucznik Carrey rzutem oka ogarnął sytuację. Towarzysz jego legł zabity, nie było
już dlań ratunku. Podobny los spotkał czarnego przewodnika i dwóch ułanów, jednakże
resztki oddziału wraz z Carreyem ocalały jak dotąd odnosząc tylko lekkie zranienia.
Zawdzięczali to swym koniom, które w chwili ataku rzucały się tak, że czarni wojownicy
chybiali celu.
O obronie nie mogło być nawet mowy: Zulusi mieli przynajmniej dwudziestokrotną
przewagę.
- Za mną! - krzyknął Carrey bodąc ostrogami boki konia.
Wypuścił go w skok poprzez nieruchome ciało hrabiego de Pierrefonds, odwracając
spojrzenie, by nie patrzeć na skamieniałą twarz i zgasłe spojrzenie zabitego kolegi, i pomknął
do wylotu wąwozu. Była to jedyna możliwość ratunku, inaczej walczący na piechotę Zulusi
dopadliby ich w ciasnym wąwozie i wybili. Czterej pozostali przy życiu ułani bez wahania
ruszyli za porucznikiem. Goniące za nimi wściekłe wrzaski Zulusów i odgłosy wystrzałów
nagliły do pośpiechu. Pokładłszy się na szyjach koni bodli ostrogami nieszczęsne zwierzęta aż
do krwi; szaleńcza ta ucieczka zakończyła się dopiero wówczas, gdy w parę godzin później
zmordowane konie dopadły pierwszych straży obozu generała Marshalla.
Wojska angielskie miały niełatwe zadanie chcąc utrzymać Murzynów w karbach
respektu i posłuszeństwa wobec białych. Raz po raz poszczególne plemiona porywały się do
rozpaczliwej obrony swojej samodzielności. Odwieczni mieszkańcy dżungli afrykańskiej nie
mogli zrozumieć, dlaczego odbierają im tereny łowieckie, narzucają nowe porządki i nowych
bogów, a ich samych traktują jak niewolników. Zbrojne ekspedycje kolonistów długo nie
mogły sobie poradzić z Murzynami. Dżungla i klimat nie sprzyjały przybyszom z Europy.
Murzyni byli jednak z sobą skłóceni, mieli prymitywną broń, więc mimo wszystko
ulegali w końcu przemocy białych, żądnych skarbów Czarnego Lądu.
W parę godzin po opisanym wypadku, do wylotu wąwozu, w którym rozegrała się
tragedia angielskiego patrolu, zbliżał się samotny jeździec. Siedział na białym burskim
kucyku, jechał bardzo powoli, nieustannie i bacznie rozglądając się na wszystkie strony. U
wejścia do wąwozu zeskoczył z konia i ujął w rękę ciężką strzelbę, wiszącą dotąd u siodła.
Pochylony nad ziemią niechętnie wchodził w wąwóz, a jego koń, choć nie uwiązany, podążał
za nim. Podrzucał głową, aż gęsta grzywa opadała mu na oczy, chwilami nawet przyjaźnie
trącał łbem ramię swego pana.
- Co, Tom, nie podoba ci się? - zapytał cicho mężczyzna. - Wierz mi, że mnie też nie!
Dobrze musimy uważać, żeby tu przypadkiem nie oberwać niespodziewanie. Powiadam ci,
gdyby nie to, że ten wstrętny wąwóz skraca nam drogę o co najmniej dziesięć mil, to
wykręciłbym się na pięcie i ucieklibyśmy stąd od razu tam, gdzie człowiek widzi
przynajmniej na dziesięć mil wokoło!
To mówiąc wciąż oglądał ziemię i każdy poszczególny kamień. Wiedział już od
dłuższego czasu, że wyprzedzają go jeźdźcy: odczytał ślady kopyt końskich, widoczne na
miękkim, trawiastym gruncie veldu.
[
Veld - step południowoafrykański
]
Nie trzeba było specjalnego sprytu, by wywnioskować, że to angielscy żołnierze -
przecież, Zulusi nie jeżdżą na koniach. Przybyszowi chodziło teraz o to, czy Anglicy
odważyli się wjechać do jaru. Siady już uprzednio policzył starannie - ludzi było wszystkiego
dziesięciu. A jeżeli tak słaby oddział przejechał ów nieprzyjemny wąwóz, zachęcający wprost
do zrobienia zasadzki, to teren jest bezpieczny, wobec czego i on sam nie ma się czego
obawiać.
Tak rozmyślał ów człowiek przystanąwszy na chwilę, by rozprostować zgarbione
plecy. Był raczej niskiego niż średniego wzrostu, bardzo szeroki w ramionach, a okrągła
twarz pokryta była gęstym, szczęciniastym zarostem. Na pierwszy rzut oka wyglądał
odpychająco, kto jednak zajrzałby w tonące wprost w gęstym ściernisku zarostu ciemne oczy,
znalazłby w nich tyle dobroci, że musiałby natychmiast sprostować swą początkową opinię co
do charakteru tego człowieka. Ubrany był tak, jak ubierali się zazwyczaj mężczyźni w obu,
rozdzielonych rzeką Vaal republikach burskich: skórzana kurta, na niej skrzyżowane dwa
pasy z ładunkami do strzelby, szeroki pas z nożem myśliwskim i kaburą, z której wystawała
kolba dużego rewolweru, czarne spodnie z mocnej wełny wpuszczone w buty z cholewami.
Tylko nakrycie głowy tego człowieka w niczym nie przypominało zwykłego burskiego
kapelusza z szerokim rondem - była, to wysoka czapka z prawdziwych skórek bobrów. Co
prawda w Afryce Południowej właśnie teraz była zima - dzień 1 czerwca 1879 roku - ale
słońce na błękitnym niebie paliło niemiłosiernie, jak gdyby się zupełnie nie przejmowało
podziałem roku na cztery pory. Chociaż było bardzo gorąco, mężczyzna miał czapkę
nasuniętą głęboko na zroszone kropelkami potu czoło. Tylko najbliżsi przyjaciele samotnego
jeźdźca znali przyczynę starannego osłaniania głowy. Wiedzieli także, że człowiek ten bardzo
rzadko zdejmuje czapkę z głowy - tylko wtedy, gdy wchodzi do kościoła. Murzyni, jako
ludzie spostrzegawczy, zgodnie z tym jego zwyczajem nadali mu nazwę; i rzecz dziwna: pod
tym względem wszyscy byli zgodni, zarówno Grikwowie ze Wschodu, osiadli nisko nad
Przylądkiem Dobrej Nadziei, czy Batlapinowie lub Matabelowie, czy wreszcie Marucowie,
mieszkający nad środkowym biegiem rzeki Zambezi. Nadawali mu rozmaicie brzmiące
nazwy, wszystkie jednak miały jedno znaczenie: „Człowiek, który nigdy nie pokazuje
włosów”.
Prawdę powiedziawszy człowiek ten przy najlepszej nawet woli włosów pokazać by
nie mógł, ponieważ głowę miał łysą jak kolano, znali go nie tylko Murzyni, ale także biali
osadnicy z Prowincji Kapsztad, Burowie z obu republik: Wolnego Państwa Oran je i
Republiki Transwaalu, znali go wreszcie agenci licznych kompanii handlowych i misjonarze,
których siedziby mieszczące się najczęściej obok siebie - ludzi zastępujących Boga na ziemi
oraz chciwych majątku handlowców - rozrzucone były, od rzeki Limpopo aż po Zambezi przy
samym równiku, od zachodniego wybrzeża Afryki aż po wschodnie. Znany był wśród nich
pod imieniem „ohm Martin” - stryj Martin, a jeszcze lepiej jako Martin, łowca słoni. Niewielu
ludzi wiedziało, że nazywa się on Martin van Steeven i że jako sierota przybył przed
trzydziestu laty z dalekimi krewnymi z Holandii do Afryki Południowej. W jakiś czas później,
podczas jednego z wielu najazdów Basutów na rzadko rozrzucone farmy kolonistów
holenderskich, zginęła cała jego rodzina. Młody chłopak został wędrownym myśliwym. Był
sam jak palec na świecie, wolne, nieskrępowane żadnymi regułami życie tak mu
odpowiadało, że nigdy już nie osiedlił się na stałe.
Utrzymywał się z polowania na zwierzęta drapieżne i na słonie; wędrował za nimi z
południa na północ, dokąd te gruboskóre zwierzęta chroniły się przed prześladowaniem ze
strony białych osadników. W ten sposób, w ciągu trzydziestu lat wędrówek, przemierzył
wielokrotnie Afrykę Południową od Przylądka Dobrej Nadziei aż w górę nad Zambezi, której
dorzecze poznał lepiej niż podróżnik szkocki Livingstone, awanturnik portugalski Serpo
Pinta, czy wreszcie lekarz czeski Emil Hołub. Z Murzynami na ogół żył w zgodzie, a jeśli
wpadł w ręce jakiegoś wojowniczego szczepu, zawsze jakoś udało mu się wydostać i unieść
cało skórę. Lecz to nie ręka wroga pozbawiła go włosów - mieszkańcy Afryki na szczęście
nie hołdują zwyczajom czerwonoskórych z Ameryki Północnej, którzy zdejmują jeńcom
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl