[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
LEWIS WALLACE
BEN-HUR
Opowiadanie historyczne
z czasów
Jezusa Chrystusa
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
ROZDZIAŁ I
Dżabel-Zubleh, jest to pasmo gór około pięćdziesięciu mil długie, z którego, patrząc na
wschód, widzi się Arabię. Głębokie parowy, napełniające się w deszczowej porze strumie-
niami pędzącymi do Jordanu lub do Morza Martwego, ogólnego zbiornika wód w tych stro-
nach, utrudniają przebycie tych gór. Jednym z tych parowów, podążał w kierunku wschodnio-
północnym podróżny ku płaskim jak stół równinom.
Człowiek ten mógł mieć lat czterdzieści pięć. Broda bujna, niegdyś czarna, dziś przypró-
szona siwizną, spadała mu na piersi; twarz ciemną, koloru brunatnego, osłaniał zawój zwany
kefia, tak szczelnie, że spod niego zaledwie barwę oblicza i duże czarne oczy, często w niebo
się wznoszące, można było dostrzec. Fałdziste ubranie, pospolicie na wschodzie używane, nie
pozwalało widzieć całej postaci, tym bardziej, że siedział na rosłym wielbłądzie, a nad jeźdź-
cem i zwierzęciem wznosił się niewielki namiot w rodzaju parasola, przytwierdzony do sio-
dła.
Kiedy wielbłąd wychylił się z parowu, słońce już wzeszło na niebie i oświeciło pustynię.
Ulegając wrodzonemu instynktowi, wyciągnął szyję i przyspieszył kroku, zmierzając ku
wschodniemu horyzontowi.
Nikt nie puszcza się w pustynię dla przyjemności: ci, których zadanie życia lub interes tu
pędzi, wiedzą, że ścieżki te choć prowadzą od źródła do źródła i od pastwiska do pastwiska
zasłane są kośćmi trupów. Cóż więc dziwnego, że nawet serce najodważniejszego szejka, gdy
wjedzie w królestwo piasków, szybszym uderza tętnem. I nasz podróżny nie wygląda na
człowieka jadącego bez celu; nikt go nie ściga, bo ani razu nie spojrzał poza siebie; nie zdra-
dza również obawy ni grozy, nie czuje, zda się, nawet samotności. Nagle, o godzinie dziesią-
tej, zwierzę zatrzymało się w biegu, wydając ryk pełen żalu i skargi. Jeździec zbudził się jak-
by ze snu, rozsunął firanki buraahu, spojrzał na słońce, potem na okolicę, a zadowolony, za-
wołał: „nareszcie, nareszcie!” Po czym złożył ręce na piersiach, wzniósł głowę i modlił się w
milczeniu. Spełniwszy tę pobożną powinność, wyrzekł miłe dla wielbłąda słowa: ikh! ikh!
które jest rozkazem, aby ukląkł. Z wolna, mrucząc z zadowolenia, usłuchał wierny towarzysz,
a jeździec zsunął nogę po gładkiej szyi wielbłąda i stanął na piasku. Człowiek ten był propor-
cjonalnej budowy, niezbyt wysoki, ale silny; rozluźniwszy sznurek przytwierdzający kefię na
głowie, odsłonił twarz, barwy, jak już się rzekło, prawie murzyńskiej. Czoło miał szerokie,
nos orli, zewnętrzne kąty oczu podniesione; włosy bujne, o metalicznym odbłysku, spadły w
licznych splotach na ramiona. Poznać w nim było Egipcjanina. Podróżny nasz miał na sobie
kamis, czyli białą, bawełnianą koszulę z wąskimi rękawami, ozdobioną haftem koło szyi i na
piersiach, a sięgającą kostek. Strój ten uzupełniał płaszcz brązowy, zwany abba. Na nogach
miał sandały przytrzymane rzemykami z miękkiej skóry. Lecz rzecz niezwykle dziwna, że
podróżny, chociaż sam był tylko w pustyni, nie miał przy sobie żadnej broni, ani nawet laski,
którą pogania się wielbłąda. Świadczyło to o jego odwadze lub też o jego ufności w jakąś
nadzwyczajną opiekę...
Stanąwszy na ziemię, zapragnął rozruszać długą podróżą ścierpnięte członki i przeszedł się
kilka razy w tę i ową stronę, nie oddalając się od miejsca, w którym spoczął jego wierny to-
4
warzysz podróży. Od czasu do czasu zatrzymywał się, a przecierając oczy rękoma, badał pu-
stynię aż do ostatnich jej krańców; po każdym takim przeglądzie na jego twarzy pojawiał się
wyraz zawodu, lekki, ale tłumaczący, że kogoś oczekiwał. Jakiż cel, jaki powód mógł zawieść
tego człowieka w tak odległe ustronie?
Chociaż nie mógł ukryć wrażenia doznanego z zawodu, nie stracił jednak nadziei, że ocze-
kiwany gość przybędzie; wyjął bowiem z pudła przypiętego do siodła gąbkę i małe naczynie z
wodą do obmycia pyska, oczu i nozdrzy wielbłądowi. Po tym zaopatrzeniu wiernego towa-
rzysza, wyjął z tego samego schowka płótno w białe i czerwone pasy, wiązkę cienkich drąż-
ków i grubą laskę. Gdy tą laską kilka razy poruszył, okazało się, że była ona dobrze obmyślo-
nym sprzętem, gdyż składa się z kilku mniejszych części, dających się rozsunąć na długi kij,
większy od człowieka. Tę wysoką podporę wbił podróżny w ziemię, a naokoło niej umieścił
mniejsze drążki, na których rozciągnął płótno, i znalazł się jak w domu, może mniejszym niż
dom emira lub szejka, ale bardzo wygodnym.
Zarządziwszy tak wszystkim, oddalił się na małą odległość i raz jeszcze bacznie popatrzył
po okolicy, lecz nie spostrzegł nic prócz szakala kłusującego po równinie i orła białego szy-
bującego ku zatoce Akaba.
Podróżny uległ widocznie uczuciu samotności, bo zwrócił się do wielbłąda i rzekł niskim
głosem w języku nieznanym pustyni: „Dom masz daleko, lecz Bóg jest z nami. Ufajmy i cze-
kajmy”.
Jakby uspokojony własnymi słowy, wyjął nieco fasoli z kieszeni u siodła, a włożywszy je
do torby, zawiesił u pyska wielbłądowi, który chciwie jadł ulubiony sobie przysmak. Wę-
drownik przypatrywał się chwilę z zadowoleniem zwierzęciu i znów puścił oko na zwiady w
przestrzeń piaszczystą, bezgraniczną, rozpaloną padającymi pionowo promieniami słońca.
– Przyjdą – rzekł wreszcie sam do siebie. – Ten, który mnie tu przywiódł i ich przywie-
dzie. Trzeba, abym był gotowy na ich przyjęcie. – To mówiąc, wyjął przywiezione z sobą
zapasy do wieczerzy. Składały się one z soku palmowego i wina w bukłaku, baraniny suszo-
nej i wędzonej, chleba i sera. Nie brakło też owoców, jak granatowych jabłek syryjskich zwa-
nych shami i wybornych daktyli. To wszystko zaniósł do namiotu, złożył jedzenie na kobiercu
i nakrył je trzema kawałkami jedwabnego płótna, którymi lepsze towarzystwo na wschodzie,
stosownie do przyjętego zwyczaju, przykrywa sobie kolana podczas jedzenia. Z liczby nakryć
domyślić się było można liczby biesiadników.
Ukończywszy przygotowania, wyjrzał nasz podróżny znowu, zbadał horyzont i – o rado-
ści! ujrzał na wschodzie ciemny jakiś punkt. Widok tego punktu czy cienia wywarł na nim
dziwne wrażenie, stanął jakby skamieniały z szeroko rozwartymi oczyma, dreszcz wstrząsnął
jego członkami. Tymczasem spostrzeżony punkt rósł ciągle, niebawem miał wielkość ludzkiej
ręki, dalej przybrał dokładniejsze kształty, a w końcu ukazał się całkiem wyraźnie drugi taki
sam wielbłąd, jak poprzedni, duży i biały, z hondahem, czyli podróżną lektyką, jakich uży-
wają w Hindostanie.
Egipcjanin złożył ręce na piersiach i spojrzał ku niebu.
– Wielki jest Bóg! – zawołał, a oczy zaszły mu łzami.
Przybyły zbliżył się i stanął. I on także w tej chwili zdawał budzić się ze snu. Obejmował
wzrokiem wielbłąda, namiot i stojącego u wejścia człowieka, zatopionego w modlitwie. Wi-
dok ten wzruszył go widocznie – skrzyżował również na piersi ręce, pochylił głowę i modlił
się w milczeniu. Po chwili zsiadł z wielbłąda, stanął na piasku i zbliżył się ku Egipcjaninowi,
który również szedł mu naprzeciw. Przez chwilę patrzyli na siebie i uścisnęli się.
– Pokój tobie, sługo prawdziwego Boga – rzekł nowo przybyły.
– I tobie pokój, bracie w prawdziwej wierze! pokój tobie i powitanie – odpowiedział Egip-
cjanin gorąco. – Nowo przybyły był to człowiek wysoki i chudy, twarz jego szczupła, cery
miedzianej, oczy zapadłe, błyszczące; białe włosy i broda spływały mu na piersi. Broni, rów-
nież jak pierwszy, nie miał żadnej, a ubranie nosił, jakiego używają mieszkańcy Hindostanu:
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl