[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Juliette Benzoni

 

 

 

 

Katarzyna

 

 

 

 

 

Tom IV

Część pierwsza

 

 

 

 

 

Walter

Rozdział pierwszy

 

 

 

Przeklęty diament

 

 

 

 

W dłoni Katarzyny skrzył się złowieszczo czarny diament, rzucając blask na komnatę w fortecy Carlat, w której Katarzyna wraz z najbliższym otoczeniem znalazła schronienie po zburzeniu Montsalvy. Młoda kobieta zbliżyła dłoń do płomienia świecy. W jego świetle diament połyskiwał krwawo. Na stole leżały inne klejnoty, które dawno temu, gdy była królową Brugii i Dijon, uwielbianą i wszechwładną metresą Filipa Burgundzkiego, nosiła na co dzień. Znajdowały się wśród nich zachwycające ametysty, które dostała od pierwszego męża, Garina de

Brazeya, z okazji zaręczyn, rubiny i szafiry, diamenty i akwamaryny, topaz znad Morza Czarnego, karbunkuły* z Uralu, opale z Węgier, wreszcie pyszny naszyjnik z olbrzymich szmaragdów i diamentów indyjskich, ofiarowany przez księcia Filipa. Całą jej uwagę przykuł jednak czarny diament, który zakonnik Stefan Chariot wyjął z sakwy ukrytej w fałdach sutanny i rzucił na stół.

 

 

* Karbunkuły - minerały z grupy granatów, kamienie półszlachetne, ciemnoczerwona odmiana almandynu.

 

 

Dawno temu Garin de Brazey kupił diament od weneckiego żeglarza, który chętnie się owego kamienia pozbył, gdyż przynosił nieszczęście. Wydawało się, że klejnot nie stracił nic ze swej złowieszczej mocy. Garin, skazany na śmierć, otruł się w więzieniu, chcąc uniknąć hańbiącej drogi na miejsce kaźni. Nad Katarzyną oraz tymi, których kochała, także zawisło nieszczęście, od kiedy weszła w jego posiadanie. Jej męża, Arnolda de Montsalvy'ego, uznano za zdrajcę, gdyż próbował uwolnić „czarownicę", Joannę d'Arc, i wtrącono do więzienia za sprawą faworyta Karola VII, de La Tremoille'a. Ledwie uszedłszy śmierci, Arnold zastał swój zamek spalony i zrównany z ziemią z rozkazu króla. Ale jakby nie dość było nieszczęść, wkrótce okazało się, że w więzieniu zaraził się trądem. Od ośmiu miesięcy, stracony dla świata, stracony dla wszystkich, których kochał, wiódł nędzną egzystencję w przytułku dla trędowatych w Calves, żyjąc tylko po to, by cierpieć.

Palce Katarzyny zacisnęły się. Diament wydawał się ciepły, jakby był ludzką istotą. Jaką złą moc krył w sobie? Przez ile wieków ludzie będą przelewali z jego powodu krew? Mogłaby go zniszczyć, wrzucając do

ognia, ale czyż ten gest wydałby się zrozumiały wiernemu mnichowi czy starej damie, jej teściowej, siedzącej w wysokim fotelu i oniemiałej z podziwu? Czarny diament był wart krocie... a zamek Montsalvy czekał na odbudowę... Katarzyna rozwarła dłoń i diament potoczył się po stole.

-                      Przepiękny! - westchnęła Izabela de Montsalvy. - W życiu nie widziałam podobnego! To największy skarb naszej rodziny!

-                      Nie, matko - przerwała łagodnie Katarzyna. - Chcę się pozbyć tego diamentu. To przeklęty klejnot. A przy tym wart jest górę złota. Ten czarny kamień to nowy zamek, zbrojni ludzie, a dla mego syna należne mu miejsce, dające pieniądze i władzę!

-                      Szkoda! - odparła pani de Montsalvy. - Jest taki piękny!

-                      Lecz zbyt niebezpieczny - wtrącił milczący dotąd brat Stefan. - A czy wiesz, pani, że Nicole Son, właścicielka sklepu, która dała ci schronienie w Rouen, też nie żyje?

-                      Nie żyje!! Jak to nie żyje?

-                      Została zamordowana! Wyłowiono ją z Sekwany. Miała poderżnięte gardło.

Katarzyna milczała, lecz jej przerażone spojrzenie, utkwione w przeklętym kamieniu, było wystarczająco wymowne. Należało się pozbyć diamentu, i to jak najszybciej!

-              Mimo wszystko - dodał mnich z uśmiechem - nie przesadzajmy i nie bądźmy przesądni. Może to tylko zbieg okoliczności. Ja sam przebyłem z nim całe królestwo, przez krainy pełne złoczyńców... i włos nie spadł mi z głowy!

Istotnie, należało uznać za cud, że w środku zimy, na początku 1433 roku, udało się bratu Stefanowi przejść przez nieszczęsną Francję, wydaną na pastwę rzezimieszków i wojsk angielskich szwendających się jeszcze tu

i ówdzie, ze skarbem ukrytym w płóciennym woreczku. Kiedy Katarzyna wraz z Arnoldem de Montsalvym uciekli z Rouen w noc po spaleniu na stosie Dziewicy Orleańskiej, klejnotami młodej kobiety zaopiekował się brat Stefan, najbardziej pewny tajny agent Jolanty, księżnej Andegawenii, hrabiny Prowansji i królowej Czterech Królestw, Aragonii, Sycylii, Neapolu i Jerozolimy, i on miał teraz zaszczyt oddać je ich prawowitej właścicielce.

Od wielu lat szerokie, obute we franciszkańskie sandały stopy nosiły brata Stefana po drogach i bezdrożach królestwa z poselstwem i rozkazami królowej Jolanty, teściowej Karola VII. Nikt nie posądziłby tego krągłego i dobrodusznego mnicha o tak zaszczytną misję. Dla Katarzyny jego przybycie było radosnym wydarzeniem. Brat Stefan był zawsze w rękach losu narzędziem, które łączyło ją z Arnoldem. Obecność mnicha ożywiła obrazy, których wspomnienie boleśnie raniło jej duszę. Tym razem, pomi­mo całej dobrej woli, brat Stefan nie może uczynić nic, by ich połączyć. Straszliwa choroba rozdzieliła małżonków na zawsze...

Katarzyna podeszła do okna. Ponad rozległym dziedzińcem panowała zupełna ciemność, lecz oczy kobiety nie potrzebowały światła, by patrzeć w stronę, gdzie znajdował się przytułek dla trędowatych. Więź łącząca ją z ukochanym mężem była zbyt silna, zbyt bolesna... Mogła tak stać nieruchomo całymi godzinami, z błędnym wzrokiem wpatrzonym w dal, nie zważając na łzy spływające po jej pięknej twarzy.

Brat Stefan zakasłał.

-                      Pani... czynisz sobie wielką krzywdę! Czy nic nie może złagodzić twego bólu?

-                      Nic, ojcze... Mój mąż był dla mnie wszystkim. Przestałam istnieć w dniu, w którym...

Nie dokończywszy mówić, zamknęła oczy. Brat Stefan w zamyśleniu ogarnął spojrzeniem jej szczupłą sylwetkę spowitą w surową, czarną suknię i zaczął sobie zadawać pytania. Czy Bóg stworzył takie bóstwo, aby miało zmarnieć pogrążone w żałobie w starym zamczysku wśród gór Owernii? Gdyby nie dziesięciomiesięczny synek, Katarzyna bez wahania podążyłaby za swym mężem do trędowatych, poddając się dobrowolnie najgorszej z powolnych śmierci. Brat Stefan szukał słów, które złagodziłyby tę rozpacz odgradzającą Katarzynę od świata. Co powiedzieć? Mówienie o Bogu nie miałoby sensu. Cóż znaczył Bóg dla tej bez pamięci zakochanej kobiety, kobiety, która swoją miłość wyniosła jak bóstwo na ołtarz. Dla Arnolda, do którego Katarzyna nigdy nie przestała należeć całym ciałem i duszą, z radością poszłaby choćby do piekła... Toteż, dziwiąc się własnym słowom, powiedział bez przekonania:

-              Pani, nigdy nie należy wątpić w siłę opatrzności. Częściej dotyka ona boleśnie tych, których kocha, aby później szczodrze ich wynagrodzić...

Piękne usta Katarzyny wydęły się z pogardą. Zmęczona wzruszyła ramionami.

-              Co mi po nagrodzie? Co mi po niebie, o którym z pewnością pragniesz mi opowiedzieć, bracie Stefanie? Gdyby zdarzył się cud i nawiedził mnie Pan, powiedziałabym mu: „Boże, ty jesteś Bogiem Wszechmogącym! Oddaj mi mojego męża i zabierz całą resztę, zabierz nawet życie wieczne... ale oddaj mi jego!".

Mnich udał święte oburzenie, czując w głębi duszy, że to na nic się nie zda.

-              Ależ to bluźnierstwo! „Zabierz całą resztę"! A czy pomyślałaś, pani, o synu? Skończ wreszcie z tą ponurą filozofią! Wiedz, że nie

przybyłem tutaj tylko po to, aby oddać ci klejnoty. Przysyła mnie królowa Jolanta. Potrzebuje cię!

-                      S ądziłam, że całkiem zapomniała o moim istnieniu.

-                      Królowa nie zapomina, zwłaszcza o kimś, kto jej wiernie służył! Rzecz jest pewna: pragnie cię widzieć. Nie pytaj dlaczego, gdyż nie podała przyczyny... mogę się jej tylko domyślać.

Katarzyna uważnie spojrzała na mnicha. Tułacze życie wydawało się dla niego źródłem wiecznej młodości. Wcale się nie zmienił. Jego twarz była jak dawniej okrągła, świeża i dobroduszna. Katarzyna jednak tyle przeszła, że nie mogła wyzbyć się nieufności. Nawet najbardziej anielska twarz kryła w sobie zagrożenie.

-              Co powiedziała królowa, przysyłając cię do mnie, bracie Stefanie? Czy możesz powtórzyć mi jej słowa?

Mnich skinął głową.

-                      Są boleści nieuśmierzone - powiedziała królowa - lecz zemsta często przynosi ulgę w cierpieniu. Pojedziesz po panią de Montsalvy i przypomnisz jej, że nigdy nie przestała być moją dwórką. Żałoba nie może oddalić jej ode mnie.

-                      Jestem jej wdzięczna za pamięć, lecz czyż nie wie, że cały ród de Montsalvych to „zdrajcy", wygnańcy poszukiwani przez namiestnika królewskiego? Ze tylko martwy de Montsalvy... albo trędowaty może ujść przed zbrojnymi ludźmi? Królowa wspomniała o mojej żałobie. To znaczy, że wie wszystko?

-                      Ona zawsze wie wszystko. Powiadomił ją pan Kennedy.

-                      To znaczy, że cały dwór musi o tym mówić - zauważyła Katarzyna gorzko. - Najwaleczniejszy kapitan króla w przytułku dla trędowatych! Co za sukces dla pana La Tremoille'a!

-              Nikt oprócz królowej o niczym nie wie. Królowa potrafi milczeć! A pan Kennedy zapowiedział swoim ludziom, że własnoręcznie poderżnie gardło każdemu, kto piśnie choć słowo na temat losu, jaki spotkał kapitana. Dla całego świata pani małżonek nie żyje, nawet dla króla. Wydaje mi się, że mało wiesz, pani, o tym, co się dzieje pod twoim własnym dachem!

Katarzyna poczerwieniała. To była prawda. Od dnia, w którym mnich powiódł Arnolda do przytułku dla trędowatych w Calves, nie opuszczała zamku, odmawiała wyjścia do miasteczka, nie mogąc znieść widoku miejsc i ludzi. Przebywała w zamknięciu, wychodząc dopiero po zapadnięciu zmroku dla zaczerpnięcia świeżego powietrza na murach fortecy. Potrafiła stać na nich nieruchomo całymi godzinami ze wzrokiem utkwionym uparcie w jedno miejsce. Towarzyszył jej zawsze koniuszy, Walter Normandczyk, którego ongiś uratowała przed szubienicą, lecz trzymał się kilkanaście kroków za nią, nie chcąc zakłócać jej medytacji. Żołnierze spoglądali ze współczuciem i z niepokojem na tę zawsze dumnie wyprostowaną kobietę w czerni, z twarzą ukrytą pod woalem. Wieczorem przy ogniskach opowiadali sobie najdziwniejsze historie. Podobno piękna hrabina kazała ogolić sobie głowę i pokiereszować twarz, by nigdy więcej nie wzbudzić w żadnym mężczyźnie miłości! Ludzie z miasteczka czynili znak krzyża na jej widok. Piękna pani de Montsalvy stawała się legendą...

-                      Masz rację, bracie - odparła Katarzyna, wzdychając. - Nic nie wiem, bo nic mnie nie interesuje oprócz jednego: zemsty! Jednakże nie pojmuję, dlaczego królowa pragnie w tym pomóc osobie wyjętej spod prawa.

-                      Nie jesteś nią, jeśli wzywa cię królowa. U niej będziesz bezpieczna. Co zaś tyczy się zemsty, tak się składa, że jest ona po myśli królowej. Zapewne nie jest ci wiadome, że La Tremoille dopuszcza się coraz nowych

zuchwałości i że ostatnio ludzie będący na jego usługach puścili z dymem dobra samej królowej w Maine i Andegawenii! Nadszedł czas wyrównania krzywd. Czy pojedziesz, pani? Pragnę dodać, że pan Kennedy wraz ze mną, twoim wiernym sługą, będziemy cię ochraniać w drodze.

Oczy Katarzyny nagle zabłysły, a policzki oblały się rumieńcem.

-              A kto będzie pilnował Carlat? Co stanie się z moim synem? Co stanie się z matką?

Mnich zwrócił się w stronę siedzącej nieruchomo w fotelu Izabeli de Montsalvy.

-              Pani de Montsalvy ma się udać wraz z dzieckiem do opactwa Montsalvy, gdzie przyjmie ją młody i odważny opat. Znajdą tam bezpieczne schronienie, a ty w tym czasie zmusisz króla, aby przywrócił twemu mężowi dobre imię i oddał jego dobra. Fortecą Carlat zajmie się nowy zarządca, którego przyśle hrabia d'Armagnac. A więc jak brzmi twoja decyzja?

Katarzyna podeszła do teściowej i upadłszy przed nią na kolana, ujęła jej pomarszczone, lecz piękne ręce w swe dłonie.

Wyjazd Arnolda niezwykle zbliżył obie kobiety. Dawną wyniosłość Izabeli zastąpiła wielka czułość, widoczna na pierwszy rzut oka.

-                      Co mam uczynić, matko?

-                      Bądź posłuszna, córko! Nie odmawia się królowej, a ponadto naszej rodzinie może to tylko wyjść na dobre.

-                      Wiem. Lecz ciężko mi będzie opuścić ciebie i Michała... a także oddalić się od...

Odwróciła twarz w stronę okna, lecz Izabela rzekła:

-              Dla twojej miłości odległość nie ma znaczenia. Ruszaj w drogę bez obawy. Będę czuwać nad Michałem za nas obie!

Katarzyna ucałowała pośpiesznie dłonie starej damy i podniosła się z klęczek.

-              A więc dobrze, ruszam w drogę. - Nagle jej wzrok padł na leżące pośrodku stołu klejnoty. - Wezmę ze sobą trochę tego, gdyż złoto mi się przyda. Zachowaj resztę, matko, i używaj wedle potrzeby!

Chwyciła czarny diament i ścisnęła mocno w dłoni, jakby chciała go zgnieść.

-                     Gdzie odnajdę królową?

-                     W Angers, pani... Stosunki między królem i jego teściową są jeszcze bardzo napięte. Królowa Jolanta czuje się bezpieczniej na swych włościach niż w Bourges czy Chinon.

-                     Niech będzie Angers. Ale pozwolisz, że wstąpimy do Bourges. Chcę prosić Jakuba Coeura, aby znalazł mi kupca na ten przeklęty kamień.

Wiadomość o rychłym wyjeździe ucieszyła przede wszystkim Hugona Kennedy'ego. Szkot źle się czuł wśród gór Owernii, które przypominały mu jego ojczyznę. Doskwierała mu też coraz bardziej ponura atmosfera panująca w zamczysku. Targały nim sprzeczne uczucia, z jednej strony odczuwał silny pociąg do młodej kobiety i głębokie pragnienie, aby pomóc jej zapomnieć o nieszczęściu, a z drugiej tęsknotę za dawnym obozowym życiem i męską kompanią. Ujrzeć znowu wesołe miasta w dolinie Loary i ruszyć w drogę w towarzystwie Katarzyny to było podwójne szczęście! Nie tracąc ani minuty, rozpoczął przygotowania do drogi.

Dla Waltera Malencontre'a perspektywa podróży też była dobrą nowiną, ale z innej przyczyny. Ten normandzki olbrzym, ongiś drwal, potomek wikingów, darzył Katarzynę uczuciem ślepym, fanatycznym i skrytym. Korzył się przed nią jak przed bóstwem. Nie wierzył w Boga,

lecz miał zakorzenione stare nordyckie przesądy, antyczne legendy, które narodziły się na długich statkach, i uczynił ze swej pogańskiej miłości do Katarzyny rodzaj swoistego kultu. Od kiedy Arnold przebywał w przytułku dla trędowatych i od kiedy Katarzyna zaczęła opłakiwać męża, także dla

Waltera życie straciło sens. Przestał wychodzić z fortecy, a nawet nie garnął się do polowania.

Myśl o rozstaniu z Katarzyną była dla niego nie do zniesienia. Wydawało mu się, że mogłaby umrzeć, gdyby on przestał nad nią czuwać. Jednak czas okropnie mu się dłużył. Mijał dzień za dniem i ciągle nie było nadziei, że Katarzyna kiedykolwiek otrząśnie się ze smutku.

I oto, cudownym zrządzeniem losu, ten dzień nadszedł! Nareszcie opuszczą ponure zamczysko, ruszą w drogę, coś zacznie się dziać!

Walter, w swej prostocie, spojrzał na mnicha jako wysłannika opatrzności.

Trzecią osobą cieszącą się z wyjazdu była Sara, wierna towarzyszka doli i niedoli Katarzyny. Pomimo swoich czterdziestu pięciu lat wyglądała młodo i pociągająco, tylko w jej kruczoczarnych włosach pojawiły się tu i ówdzie siwe pasemka, ale ciemna skóra pozostawała gładka i jędrna. Umiłowanie przygód było w niej silniejsze niż troska o własną wygodę. Ona również, podobnie jak Walter, cierpiała, widząc, jak Katarzyna pogrzebała się żywcem w Owernii w imię beznadziejnej miłości do potępieńca z Calves. Brat Stefan zjawił się w samą porę! Wezwanie królowej wyrwie Katarzynę z jej boleści i zmusi do zajęcia się sprawami, o których przestała myśleć. Cyganka pragnęła, aby Katarzyna nauczyła się z powrotem żyć, nie zakochując się jednak. To prawda, że potrafiła kochać tylko jednego, ale wiadomo, że życie lubi płatać figle. Często w ciszy nocnej pytała ognia i wody, co przyniesie przyszłość, lecz ogień gasł, a

woda pozostawała przejrzysta. Od czasu odejścia Arnolda Księga Życia była dla Sary nieodgadniona.

Martwiło ją tylko to, że ma opuścić małego Michała ubóstwianego nad życie. Nie mogła jednak pozwolić, aby Katarzyna samotnie ruszyła w nieznane. Ponieważ dwór był miejscem zbyt niebezpiecznym, osobiście chciała opiekować się przyjaciółką; wiedziała, że Michałowi włos z głowy nie spadnie pod okiem babci, która za nim przepadała, znajdując we wnuku wierne odbicie utraconego syna.

Za kilka tygodni chłopczyk miał skończyć rok. Był duży i bardzo silny jak na swój wiek. W jego różowej, pucołowatej buzi jaśniała para żywych, jasnoniebieskich oczu, a główka pokryta była złocistymi lokami. Bardzo poważnie się wszystkiemu przyglądał, ale potrafił też śmiać się do rozpuku. Był niezwykle pogodnym dzieckiem. Dzielnie znosił, na przykład, wyrzynanie się ząbków, nie marudząc przy tym wcale. Kochali go wszyscy poddani, cała służba i miejscowi chłopi. Malec królował nad swoim małym światem jak niepodzielny władca, a jego najulubieńszymi niewolnikami była matka, babcia, Sara i stara Donata, chłopka de Montsalvych, która służyła pani Izabeli jako garderobiana. Co się zaś tyczy Waltera, chłopiec na razie był raczej ostrożny. Jasnowłosy Normandczyk sprawiał na nim niezwykłe wrażenie z powodu swej nadzwyczajnej siły. Inaczej mówiąc, malec nie kazał mu znosić swoich kaprysów, które widocznie miał zarezerwowane wyłącznie dla kobiet. W męskim towarzystwie trzeba umieć się zachować, tak więc mały jedynie szeroko uśmiechał się do swego olbrzymiego przyjaciela.

Opuścić syna - to było dla Katarzyny wielkie poświęcenie, gdyż przeniosła na niego całą miłość, której nie mogła już dać jego ojcu. Otoczyła go niespokojną czułością, cały czas była w pogotowiu, trzęsła się

nad nim jak skąpiec nad swym skarbem. Był jedynym i najdroższym wspomnieniem nieobecnego męża, a zarazem ostatnim z rodu de Mont-salvych. Za wszelką cenę należało zapewnić mu przyszłość godną znamienitych przodków, a zwłaszcza jego biednego ojca.

I dlatego, hamując łzy, zaczęła przygotowania do jego wyjazdu od razu następnego dnia rano. Jakże trudno było jednak nie płakać przy pakowaniu małych ubranek, z których większość była dziełem jej własnych rąk.

-              Jestem straszną egoistką! - powiedziała do Sary, która pomagała jej w pakowaniu. - Wiem, że matka otoczy go troskliwszą opieką niż ja sama, że w opactwie nic złego stać mu się nie może i że nasza nieobecność, mam nadzieję, nie będzie trwała długo, lecz mimo to bardzo mi ciężko!

Czując, że głos Katarzyny słabnie, Sara zaczęła ją pocieszać.

-              Mnie także jest smutno, że muszę go opuścić. Lecz to dla niego właśnie udajemy się w drogę, dla jego dobra!

I chcąc udowodnić siłę swego przekonania, z wigorem zabrała się do układania w kufrze podróżnym małych koszulek dziecka. Katarzyna w końcu się uśmiechnęła. Ta poczciwa, stara Sara nigdy się nie zmieni! Raczej da się poćwiartować, niż się przyzna, że jej ciężko. W przypadku Sary smutek przemienił się w złość, którą wyładowywała na martwych przedmiotach. Od kiedy się dowiedziała, że na jakiś czas musi opuścić ukochanego berbecia, zdążyła roztrzaskać dwie misy, trzy dzbany oraz figurkę świętego Geralda; po tym ostatnim wyczynie pobiegła do kaplicy, aby błagać niebiosa o wybaczenie.

W ferworze pakowania Sara wyszeptała:

-              Właściwie to lepiej, że Fortunat nie chce z nami jechać. Michał będzie miał w nim znakomitego obrońcę...

Nagle przerwała, gryząc się w język, gdyż jej myśli powędrowały do Arnolda. Ból małego Gaskończyka można było niemal porównać do bólu Katarzyny. Fortunat był niezwykle przywiązany do swego pana i kochał go nad życie. Podziwiał jego waleczność i poczucie honoru, jego wojenne talenty oraz to coś, co kapitanowie Karola VII nazwali straszliwym charakterem de Montsalvy'ego, mieszankę gwałtowności, uporu i nieskończonej lojalności. To, że taka straszna choroba jak trąd ośmieliła się dotknąć jego pana, wstrząsnęło duszą Fortunata, a wkrótce wywołało w nim gniew, który następnie przemienił się w nieprzemijającą rozpacz. W dniu, w którym Arnold opuszczał rodzinę na zawsze, Fortunat zamknął się w wieży, nie chcąc uczestniczyć w jego odjeździe.

Dopiero Hugo Kennedy znalazł go leżącego na gołej ziemi, zasłaniającego sobie dłońmi uszy, aby nie słyszeć bicia dzwonów, i szlochającego jak dziecko. Fortunat włóczył się po zamczysku jak dusza potępiona, odzyskując chęć do życia tylko raz w tygodniu, w piątek, kiedy to zanosił kosz z jedzeniem do przytułku w Calves. Fortunat nie godził się, aby ktokolwiek mu towarzyszył. Chciał być sam. Nawet Walter, którego przecież bardzo lubił, nigdy nie dostał pozwolenia, aby mu towarzyszyć. Fortunat nigdy też nie jechał do Calves konno. Całą drogę dzielącą przytułek od Carlat, jakieś trzy mile, przebywał pieszo, jakby udawał się z pielgrzymką, uginając się pod ciężarem kosza, a w drodze powrotnej -okrutnego przygnębienia. Katarzyna chciała go zmusić razu pewnego, aby zabrał wierzchowca, ale Fortunat odmówił.

- Nie, nie, pani Katarzyno! Nawet nie wezmę osła! On nie może już dosiadać swoich ukochanych koni, a ja, jego koniuszy, mam stawić się w siodle przed moim biednym panem?!

Ogrom miłości i oddania wiernego sługi wstrząsnął Katarzyną. Przestała nalegać i z oczami błyszczącymi od łez chwyciła koniuszego za ramiona i ucałowała w oba policzki.

- Jesteś dzielniejszy ode mnie - wyszeptała. - Ja nie mam odwagi tam pójść. Myślę, że chyba umarłabym przed tą bramą, która nigdy się nie otwiera. Patrzę jedynie na dym wydobywający się z komina... Jestem tylko kobietą - dodała ze wstydem. - Lecz tym razem proszę cię, ażebyś wziął konia lub choćby mulicę. Wierzchowca zostawisz w pewnej odległości od...

Nazwa tamtego przeklętego miejsca nie mogła przejść jej przez gardło. Fortunat zaprzeczył tylko ruchem głowy.

Katarzyna zamilkła. W głębi serca rozumiała potrzebę tego małego

Gaskończyka, aby dzielić cierpienie ze swoim panem.

Pewnego dnia ja też tam pojadę i więcej nie wrócę - pomyślała.

* * *

Wczesnym rankiem, stojąc na murach Carlat, patrzyła z Sarą i Walterem za oddalającymi się synem i teściową. Zza czarnego woalu zobaczyła stary, ciężki powóz z grubymi, skórzanymi zasłonami, który wygrzebano na tę okoliczność ze stajni zamczyska, przekraczający zamkowe podwoje. W dolinie przykrytej śniegiem hulał lodowaty wiatr, ale w powozie, do którego wstawiono piecyk napełniony żarem, ciepło ubranemu Michałowi nie powinno być zimno między babcią i Donatą. W otoczeniu uzbrojonej po zęby eskorty chłopiec był bezpieczny, lecz matka nie mogła powstrzymać łez, rozdarta tym przymusowym rozstaniem.

Tymczasem powóz dotarł już do pierwszych domów w miasteczku i Katarzyna dostrzegła czerwone i niebieskie czapki chłopów stłoczonych przy kościele. Kobiety powychodziły z domów ze swymi wrzecionami, a

mężczyźni pozdejmowali czapki na widok toczącego się powozu. W spowitej białym puchem wsi panowała całkowita cisza. Gdzieniegdzie snuły się szare smużki dymów z palenisk. Zza chmur zalegających nad górami przedzierało się pracowite słońce, rzucając ponury blask na lance eskorty i pióra czapli kiwające się przy nakryciach głów rycerzy.

Kiedy mała grupa zniknęła za lasem, zostawiając jedynie głębokie ślady na śniegu, Katarzyna odwróciła się do Sary. Cyganka, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i z oczami pełnymi łez, wpatrywała się w miejsce, gdzie zniknął orszak. Jej wargi drżały. Katarzyna odruchowo spojrzała na Waltera, który był już pochłonięty czymś innym. Zdawało się, że czegoś nasłuchuje. Jego twarz wyrażała takie napięcie, że Katarzyna, znając jego talenty myśliwego, natychmiast się zaniepokoiła.

-              Czego tak nasłuchujesz, Walterze? Czy coś słyszysz?

Skinął głową i bez słowa pobiegł w kierunku...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl
  • WÄ…tki

    Search