[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Peter Berling
DZIECI GRAALA
PrzeŁo®yŁ z niemieckiego Ireneusz Maolarz
Pamiąci
Elgaine de Balliers
NEC SPE NEC METU
SúOWO OD AUTORA
Cytowane w tej ksiŻ®ce we fragmentach kronikarskie zapiski franciszkanina Williama z Roebruku (ur. 1222) uchodziŁy przez dŁugi czas za zaginione w arabskich bibliotekach. Nikt ich nie szukaŁ, nikt nie potrudziŁ sią o przekŁad. Pewna cząoĎ przepadŁa w ciŻgu stuleci mimo wielu arabskich odpisĘw, z ocalaŁych resztek - oraz innych YrĘdeŁ - autor zrekonstruowaŁ przedstawionŻ poni®ej historią. Wprowadzeniem do niej jest rąkopis, ktĘry minoryta pozostawiŁ w wiernych rąkach swego brata zakonnego, Wawrzy§ca z Orty (Portugalia). UczyniŁ to zapewne w przeddzie§ swej podrĘ®y do kraju MongoŁĘw, podjŻwszy sią misji, ktĘra w latach 1253-1255 zaprowadziŁa go jako posŁa krĘla francuskiego Ludwika IX do Karakorum, siedziby wielkiego chana. Dokument, znaleziony przy "zwojach starkenberskich", zostaŁ tutaj podany w skrĘtowej postaci.
"Kronika" Williama rozpoczyna sią tu® przed rokiem 1244, rokiem kapitulacji twierdzy Graala, tzn. Montsāgur, jak rĘwnie® ostatecznej utraty Jeruzalem. Napisana po Łacinie, zawiera liczne cytaty i wyra®enia w jązykach znanych podĘwczas powszechnie w rejonie Morza OrĘdziemnego, miądzy innymi w okcyta§skim, greckim i arabskim. Zwroty te po cząoci zachowano w wersji oryginalnej, podajŻc ich przekŁad. Aby zainteresowanemu czytelnikowi uŁatwiĎ wejocie w opowieoĎ, autor wskazaŁ przed ka®dym podrozdziaŁem miejsce i czas akcji, a tak®e oznaczyŁ fragmenty oryginalnego tekstu Williama z Roebruku. CaŁooĎ poprzedza szczegĘŁowy spis osĘb, dla lepszej orientacji uporzŻdkowany wedle "stronniczej" przynale®nooci bohaterĘw. Na ko§cu niniejszej opowieoci zamieszczono sŁowniczek, ktĘry przybli®a czytelnikowi wa®niejsze postaci, miejsca i wydarzenia.
DRAMATIS PERSONAE
KRONIKARZ
Willem z Roebruku, zwany Williamem, z zakonu braci mniejszych
DZIECI
Roger Rajmund Bertrand, zwany Roszem
Izabela Konstancja Rajmunda, zwana JezŻ
W SúUÓBIE GRAALA
KATARZY
Piotr Roger wicehrabia Mirepoix, komendant Montsāgur
Rajmund z Perelhi, kasztelan
Esklarmonda z Perelhi, jego cĘrka
Bertrand z La Beccalarii, budowniczy
Roksalba Cecylia Stefania z Cab d'Aret, zwana LobŻ, WilczycŻ
Ksakbert z Barbery, zwany Lion de combat, pan na Quāribusie
Alfia z Cucugnanu, mamka
PRZEORAT SYJONU
Maria z Saint-Clair, zwana La Grande MaĆtresse
Wilhelm z Gisors, jej pasierb, templariusz
Gawin Montbard z Bāthune, komandor domu zakonnego w Rennes-le-ChÉteau
Jan Turnbull, alias Condā Jan Odo z Mont Sion, byŁy ambasador cesarza na dworze suŁtana
ASASYNI
Tarik ibn-Nasir, kanclerz asasynĘw z Masnatu
Crean z Bourivanu, syn Jana Turnbulla; niegdyo chrzeocijanin, potem wyznawca mahometanizmu
W SúUÓBIE FRANCJI
KrĘl Ludwik IX, zwany Owiątym
Hrabia Jan ze Joinville, seneszal Szampanii, kronikarz
Hugon z Arcis, seneszal Carcassonne
Oliwer z Termes, renegat katarski
Iwo Breto§czyk
Jordi, kapitan oddziaŁu BaskĘw
W SúUÓBIE KOOCIOúA
Papie® Innocenty IV
CYSTERSI
Rajner z Capoccio, Szary KardynaŁ
Fulko z Procidy, inkwizytor
DOMINIKANIE
Wit z Viterbo, naturalny syn Rajnera z Capoccio
Mateusz z Pary®a, archiwariusz
Szymon z Saint-Quentin
Andrzej z Longjumeau
Anzelm z Longjumeau, zwany Fra'Ascelin, jego mŁodszy brat
FRANCISZKANIE
Wawrzyniec z Orty
Jan z Pian del Carpine, zwany Pianem
Benedykt z Polski
BartŁomiej z Cremony
Walter z Martorany
WE FRANCJI
Piotr Amiel, arcybiskup Narbony
Durand, biskup Albi
W ZIEMI OWI“TEJ
Albert z Rezzato, patriarcha Antiochii
Galeran, biskup Bejrutu
W KONSTANTYNOPOLU
MikoŁaj z La Porty, biskup Łaci§ski
Jarcynt, jego kucharz
W SúUÓBIE CESARSTWA
Cesarz Fryderyk II, zwany Hohenstaufem
W CORTONIE
Eliasz z Cortony, baron Coppi, byŁy generaŁ O.F.M., zwany Il Bombarone
Gersenda, jego gospodyni
Biro, wŁaociciel gospody "Pod ZŁotym Cielcem"
W OTRANTO
Laurencja z Belgrave, hrabina Otranto, zwana PrzeoryszŻ
Hamo l'Estrange, jej syn
Klarion, hrabina Salentyny, jej wychowanica
Guiscard Amalfita§czyk, jej kapitan
W ZIEMI OWI“TEJ
Zygisbert z ôxfeldu, rycerz zakonu krzy®ackiego
Konstancjusz, ksiŻ®ą Selinuntu, alias Fassr ad-Din Oktaj, zwany Czerwonym SokoŁem
SARACENI
Rijesz-Sawon, mŁoda Saracenka
Ksawery, jej ojciec
Alwa, jej matka
Firuz, jej narzeczony
Madulajn, jej kuzynka
Zarot, podesta
INNI
Robert, siŁacz
Ruiz, pirat
Ingolinda z Metzu, ladacznica
Ajbak i Sargis, nestoria§scy wysŁannicy MongoŁĘw
In memoriam infantium ex sanguine regali
Pamiąci dzieci krĘlewskiej krwi
PROLOG
Z Kroniki Williama z Roebruku
ZŁociocie jarzŻce sią owiatŁo niewidocznego ju® dla mnie wieczornego sŁo§ca padaŁo wciŻ® na kacerskŻ warownią, jakby BĘg pragnŻŁ jŻ jeszcze raz, w caŁym jej zaolepieniu, wywy®szyĎ na naszych oczach, zanim swym gniewem zetrze tą twierdzą na proch, karzŻc za popeŁnione grzechy. Dotarliomy wŁaonie do stĘp wzgĘrza, zwanego tutaj pog, i u nas, w dolinie, krĘlowaŁ ju® czarnofioletowy cie§ zapadajŻcej szybko nocy. W taki sposĘb Montsāgur ukazaŁ mi sią po raz pierwszy i mimo woli zadr®aŁem, zŁy na samego siebie. Wtedy jeszcze uwa®aŁem, ®e BĘg jest nasz, i byŁem przekonany o uczciwooci mej katolickiej vocationis* [* Vocatio (Łac.) - powoŁanie], ktĘra sprowadziŁa mnie tutaj, abym wziŻŁ udziaŁ w wypaleniu wrzodu niecnej herezji.
Ja, William z Roebruku, szczwany Flamandczyk, krzepki chŁopski syn w ubogim habicie zakonu braci mniejszych, ze scholarskŻ pychŻ w sercu, bom dziąki stypendium mojego hrabiego ucząszczaŁ w Pary®u na Uniwersytet, czuŁem sią jak Wielki Inkwizytor: "O ty, katarskie wą®owe plemią, drzyj tam w gĘrze, w faŁszywym owietle poga§skiego sŁo§ca! WkrĘtce zapŁonie dla was inny ogie§, gdy wprost ze stosu wasze bezbo®ne dusze pocwaŁujŻ do piekŁa!"
Dzio, po dziesiąciu latach - ponad trzydziestoletni i niebawem Łysy - mogą sią tylko uomiechnŻĎ, ®aŁoonie uomiechnŻĎ na myol o tym, jak biedny, niczego nie przeczuwajŻcy franciszka§ski gamo§ staŁ wĘwczas na progu nigdy nawet nie onionego owiata wielkich, tajemniczych, dzikich i nikczemnych, wrącz perfidnych duchĘw, na krawądzi nie rozpoznanego kotŁa czarownic, peŁnego przygĘd, bied i zepsucia, przed wejociem, ba! wepchniąciem w ®ycie - wtŁoczony i wbeŁtany w namiątnooĎ, zazdrooĎ, intrygi i nienawioĎ - w ®ycie, co widziaŁo w nim po prostu piŁką, ktĘrŻ rzucaŁo tu i tam wedle swej chąci i kaprysu, omal nie doprowadzajŻc go do utraty zmysŁĘw. Tego wszystkiego nie byŁem w stanie przeczuĎ, jednak®e przypominam sobie dreszcz na widok twierdzy Graala w owym wieczornym owietle. Monsalwat!
CaŁa moja historia zacząŁa sią zresztŻ w innym, odlegŁym miejscu. Hrabiowie Hainaut z radooci, ®e jednego z nich wybrano na cesarza Konstantynopola, tak®e parafią w Roebruku obdarzyli donacjŻ: najmŁodszy chŁopak we wsi, bardzo, jeoli ju® nie najbardziej obiecujŻcy, mĘgŁ za zgodŻ wŁadz duchownych studiowaĎ ku wiąkszej chwale bo®ej. Niestety, ja byŁem tym najmŁodszym! Tak wiąc z koocielnym - to znaczy obolusa* [* Obolus (Łac.) - datek, ofiara; pierwotnie drobna grecka moneta, obol.] - bŁogosŁawie§stwem popądziŁ mnie ojciec kijami do najbli®szego klasztoru franciszkanĘw, nie przejmujŻc sią wcale moim peŁnym protestu wrzaskiem. úzy matki tak®e dotyczyŁy nie tyle mych tarapatĘw, ile troski o to, ®ebym nie zawiĘdŁ matczynej ambicji, moja rodzicielka bowiem pragnąŁa mieĎ worĘd synĘw sŁawnego krzewiciela wiary. Rodzinie odpowiadaŁby nawet zakatowany przez pogan mączennik.
Dziąki wtykanym mi po kryjomu sŁodkim ciastom przetrwaŁem nowicjat bez uszczerbku na ciele, co ju® obdarzyŁo mnie aureolŻ wybra§ca. WkrĘtce te® podniosŁem ®ebraniną z niskiego stanu cnoty do rangi sztuki ustawicznie sią tego zapierajŻcej, wszelako zŁotodajnej. Nie przyszŁo mi zatem z trudem, skoro tylko zeszpeciŁa mnie tonsura, przekonaĎ mojŻ zakonnŻ zwierzchnooĎ, by wystaraŁa sią dla mnie o miejsce na Uniwersytecie. Ojciec z dumŻ przyŁo®yŁ sią do tuczenia owi§, matka zao podsyciŁa jeszcze swŻ nadzieją na coo w rodzaju cudownej kanonizacji albo przynajmniej zaliczenia jej syna w poczet bŁogosŁawionych. I tak, viribus unitis* [* Viribus unitis (Łac.) - poŁŻczonymi siŁami.], wyprawiono mnie, niespeŁna dziewiątnastoletniego, do Pary®a.
Ha, cĘ® to za miasto, ale jakie w nim drogie ®ycie! Tutaj doprowadziŁem wpojony mi w zakonie dar ®ebrania do peŁnego rozkwitu. JaŁmu®na? CĘ® za upokarzajŻcy koncept na niegodnŻ egzystencją! UznawaŁem towarzystwo wyŁŻcznie tych, ktĘrzy mnie uznawali: mo®na by to nazwaĎ swobodnŻ wymianŻ wzajemnych dowodĘw Łaski!
UchylaŁem sią w znacznym stopniu od dajŻcego sią z trudem uniknŻĎ studiowania klasycznej teologii. UspokajaŁem jednak®e swoje "sumienie misjonarskie" naukŻ jązyka arabskiego, ktĘry obraŁem za przedmiot obowiŻzkowy, aby broniĎ wŁasnej skĘry w razie jakiegoo niepo®Żdanego przypadku: na przykŁad gdyby moi kustosze wpadli pewnego dnia na myol - wiedziaŁem, ®e matka mi nie popuoci! - by posŁaĎ mnie na pustynie Terrae Sanctae*! [* Terrae Sanctae (Łac.) - Ziemia Owiąta.] A tam przecie® musiaŁbym bŁagaĎ pogan, jeoli ju® nie o ®ycie, to przynajmniej o Łyk wody. Potąga dobrze wyŁo®onego sŁowa wywieraŁa na mnie zawsze du®e wra®enie, dlatego te® nie zaniedbywaŁem nigdy dyscyplin uczŻcych pŁynnego wygŁaszania kaza§, a tak®e opanowania ocisŁych form liturgii.
W tym czasie mĘj krĘl zaczŻŁ szukaĎ kogoo, kto mĘgŁby go nauczyĎ mowy muzuŁmanĘw. Ludwik Owiąty chyba ju® wĘwczas nosiŁ sią ze wzniosŁŻ myolŻ, aby osobiocie wyzwaĎ suŁtana na dysputą i odwieoĎ go od poga§stwa. Ponadto mego wŁadcą mogŁo skŁoniĎ do nauki to, ®e jego cesarski kuzyn Fryderyk owietnie opanowaŁ arabski i bardzo go za to chwalono. Dla butnego pana studenta, ktĘrego wtedy odgrywaŁem, krĘlewski zamysŁ byŁ zdumiewajŻcy, gdy® ta mowa wydawaŁa mi sią jedynie niezbyt cennym orodkiem pomocniczym dla ludzi zapadŁych na chroniczne suchoty, znajdujŻcych radooĎ w tym, ®eby wspĘlnie kasŁaĎ i nawzajem sią opluwaĎ. Gdy dzio przysŁuchują sią deklamacji arabskich poetĘw i harmonijne brzmienie ich wierszy unosi mnie na jasne wy®yny nigdzie indziej nie doowiadczanego jązykowego piąkna, chciaŁbym sią pod ziemią zapaoĎ ze wstydu na wspomnienie swej mŁodzie§czej ignorancji.
Oczywiocie krĘl nie mierzyŁ tak wysoko. SŁusznie chyba nie odwa®yŁ sią zawezwaĎ na swĘj dwĘr czcigodnego mistrza Ibn Ichsa Ibn-Szilona, u ktĘrego ja uczyŁem sią arabskiego. Wybrano mnie jako nieszkodliwego poorednika, wszyscy bowiem uwa®ali, ®e jestem temu jązykowi niezwykle oddany.
Do regularnej nauki nigdy nie doszŁo. Jeoli suweren na krĘtko mnie przyjmowaŁ, wolaŁ sią ze mnŻ modliĎ bŻdY te® kazaŁ mi opowiadaĎ historie z ®ycia owiątego Franciszka, ktĘrego przecie® osobiocie ju® nie zdŻ®yŁem poznaĎ, co w rozmowie zawsze zrącznie omijaŁem, aby krĘla nie rozczarowaĎ. W ten sposĘb obaj byliomy zadowoleni.
Mego pana i najmiŁoociwszego wŁadcą nawiedzaŁ chyba jakio obrzydliwy koszmar, mo®e byŁy to choroby: niedokrwistooĎ i rĘ®a, na ktĘre cierpiaŁ, a mo®e drączyli go duchowi doradcy, do ktĘrych z trudem mĘgŁbym sią zaliczyĎ. Od tygodni naprzykrzali mu sią, nalegajŻc, by wyrwaŁ wreszcie ®ŻdŁo kacerstwa z ciaŁa dawno ju® pobitego i obdartego ze skĘry PoŁudnia. Prawdopodobnie byŁy to te® podszepty podejrzanego krĘlewskiego spowiednika, Wita z Viterbo, przysŁanego przez samego papie®a; popychaŁ on krĘla do tego, aby przejednaĎ Maryją Panną pomszczeniem zuchwaŁego zabĘjstwa inkwizytora w Avignonet*. [* ZabĘjstwo inkwizytora - w r. 1242, w dzie§ WniebowstŻpienia, langwedoccy rycerze, ktĘrymi dowodziŁ wicehrabia Piotr Roger z Mirepoix, zamordowali w Avignonet inkwizytora Tuluzy Wilhelma Arnaud i jego pomocnikĘw.] W ka®dym razie pobo®ny wŁadca przysiŻgŁ Najowiątszej Dziewicy, ®e sko§czy ostatecznie z kacerskim gniazdem na Montsāgur. Dla Wita z Viterbo, tego rzymskiego kreta, ktĘrego nigdy nie widziaŁem, moje wspĘlne modlitwy z krĘlem musiaŁy byĎ solŻ w oku i dlatego sprawiŁ, ®e pewnego dnia zostaŁem obdarzony nadzwyczajnŻ krĘlewskŻ ŁaskŻ: otrzymaŁem przywilej uczestniczenia w wyprawie przeciwko twierdzy katarĘw jako kapelan tamtejszego seneszala,* [* Seneszal - w XII-XIII w. namiestnik krĘlĘw Francji, zwŁaszcza w prowincjach poŁudniowych.] ktĘry miaŁ ju® przy sobie dwĘch kapŁanĘw i na dobrŻ sprawą ®adnego wiącej nie potrzebowaŁ.
Viterbczyk zatroszczyŁ sią o to, ®eby mi natychmiast wcioniąto do rąki nominacją i wyprawiono w drogą. Wyobra®aŁem sobie ten monotonny pobyt na odludziu, zapakowaŁem wiąc parą ksiŻ®ek, ktĘrych braku, jak przypuszczaŁem, biblioteka zbytnio nie odczuje, aby umysŁowej tąpocie obozu wojskowego na prowincji przeciwstawiĎ swoje dalsze duchowe ksztaŁcenie. Nie po®egnaŁem nawet niezmiennie troskliwych rodzicĘw, ktĘrzy mnie i mĘj dom zakonny w stolicy zaopatrywali z miŁŻ regularnoociŻ w owi§skie kieŁbasy i sŁoniną, i ruszyŁem bez najmniejszej ochoty w wymuszonŻ podrĘ® na ponure PoŁudnie. Nie miaŁem ju® nigdy wiącej zobaczyĎ ani wsi, ani Pary®a, ani drogich wybrze®y Flandrii.
ZnalazŁszy sią nad Morzem OrĘdziemnym, wpadŁem w objącia Scylli i Charybdy; te potwory wessaŁy mnie w wodnŻ gŁąbiną, porwaŁy i wyrzuciŁy na brzegi, o jakich przedtem nie oniŁem... A mo®e jednak? Czy nie byŁy to bezkresne pustynie, kamieniste gĘry, po ktĘrych kusiciel prowadziŁ mnie na wie®ą, owe pustkowia, ktĘrych sią obawiaŁem jako chŁopiec i jeszcze jako nowicjusz, a ktĘre teraz przemierzaŁem niby maŁy pionek przesuwany z pola na pole w gigantycznej rozgrywce szachowej wielkich tego owiata? Raz goniec, raz skoczek, zagro®ony przez mroczne wie®e, chlubiŁem sią pochlebstwami wielkich dam - ja, figura jakiego krĘla?
Na poczŻtku z bezgranicznŻ lojalnoociŻ sŁu®yŁem jeszcze Ludwikowi. ByŁ dobrym suwerenem; jeoli zgrzeszyŁem przeciwko niemu, wstydziŁem sią tak dalece, jak dalece rozwiniąte byŁo moje poczucie wstydu. Jednak®e w miarą jak oddalaŁem sią od wŁadcy, zanikaŁo tak®e moje flamandzkie, swoiste wyobra®enie o sobie. ZostaŁem wyrwany z korzeniami. Jakieo moce przenosiŁy mnie a® na skraj uniwersum, zrzucaŁy z przejrzyocie oznaczonej szachownicy, ktĘra wydawaŁa sią tak jednoznacznie podzielona na "czarne" i "biaŁe", wprowadzaŁy z powrotem do gry, kiedy ju® dawno uznaŁem sią za straconego, ocigaŁy mnie lub zapominaŁy o moim istnieniu. Czy czer§ naprawdą oznaczaŁa dobro, za ktĘre warto byŁo walczyĎ mnichowi Eclesiae catholicae?* [* Ecclesiae catholicae (Łac.) - KoociĘŁ katolicki.] Czy czerwony krzy® templariuszy byŁ jeszcze signum Christi?* [* Signum Christi (Łac.) - znak Chrystusa.] Zielona chorŻgiew muzuŁmanĘw - obietnicŻ czy potąpieniem? Sztandary MongoŁĘw - diabelskim ®elazem do piątnowania? A mo®e biaŁe, powiewne stroje katarĘw obiecywaŁy jednak raj? DoznaŁem miŁosierdzia od asasynĘw, przekonaŁem sią o bezwarunkowej wiernooci TatarĘw, znalazŁem przyjaciĘŁ worĘd chrzeocija§skich rycerzy i doowiadczyŁem szlachetnooci arabskich emirĘw. Prze®yŁem trucizną, podŁooĎ i strasznŻ omierĎ, widziaŁem miŁooĎ i poowiącenie, jednak®e niczyj los nie poruszyŁ mnie tak jak los dzieci - infantĘw Graala.
Ich pamiąci czują sią zobowiŻzany. ByŁy mi tak bliskie, jakby zrodzone ze mnie. Kruche figury nadziei, przesuwane po szachownicy przez bezlitosne siŁy, dzieciąca para wŁadcĘw jako element Wielkiego Planu. MĘj krĘl i moja krĘlowa! Wraz z ich znikniąciem rozwiaŁ sią sen o pokoju i szcząociu dla reszty owiata. Ja byŁem tylko maŁym, niewa®nym pionkiem, ktĘremu pozwolono prze®yĎ. One zostaŁy poowiącone, jeszcze nim partia dobiegŁa ko§ca.
O nich chcą opowiedzieĎ...
I
MONTSEGUR
OBL“ÓENIE
Montsāgur, jesie§ 1243
Jak stromy skalny sto®ek wyrasta Montsāgur z poprzerzynanej rozpadlinami niziny, obcy, prawie nie z tego owiata, otwierajŻcy sią tylko dla niebia§skich zastąpĘw, jeoli ze swej anielskiej perspektywy wypatrzŻ kawaŁek pŁaskiego gruntu szerokooci dŁoni, aby postawiĎ na nim swŻ niebieskŻ drabiną. Gdy ziemski intruz zbli®a sią od pĘŁnocy, gĘra wydaje sią w zasiągu rąki jak zdjąty z gŁowy heŁm, ktĘry jednak®e czarodziejska dŁo§ tym gwaŁtowniej podnosi wzwy®, im bli®ej kamiennej ociany nieproszony gooĎ sią przysuwa. Kiedy ktoo skrada sią od wschodu, ulegŁszy uŁudzie miąkko opadajŻcego gĘrskiego grzbietu, odepchnie go wysuniąta tarcza Roc de la Tour, mo®e nawet strŻci w pienisty wŻwĘz Lassetu, wcinajŻcy sią tak gŁąboko w skaŁy, ®e stamtŻd, z doŁu, nie widaĎ ju® w ogĘle wierzchoŁka gĘry, a cĘ® dopiero mĘwiĎ o dostrze®eniu warownego zamku. Tylko od poŁudniowego zachodu zaprasza podchodzŻcego lesiste siodŁo powy®ej Łukowatego zbocza. Ledwie jednak zadyszany omiaŁek opuoci chroniŻce go podszycie, ju® napotyka nagie, piar®yste urwisko. I dokŁadnie nad nim wznoszŻ sią mury. Natrąt rozpoznaje wrota i wie, ®e sią dla niego nie otworzŻ. W rozrzedzonym powietrzu z trudem Łapie oddech, serce wali mu jak mŁotem. BŁąkitnawym fioletem loniŻ szczyty bliskich PirenejĘw, tak®e w to babie lato 1243 roku ju® pokryte oniegiem. Wiatr przeciŻga szeleszczŻc w liociach bukszpanĘw. Intruz nie sŁyszy owistu strzaŁy, ktĘra przeszywa mu gardŁo i przyszpila do pnia. Krew tryska z szyi jak z orzeYwiajŻcego YrĘdŁa, za ktĘrym tak tąskniŁ podczas wspinaczki, i chlusta w rytm uderze§ sŁabnŻcego serca. Szare skaŁy zlewajŻ sią z murami, stajŻ sią jasne, owietliste jak niebo za nimi, i przybysz traci zmysŁy, jeszcze nim runie na wznak w ciemnŻ ziele§ lasu, ktĘrego nie powinien byŁ opuszczaĎ.
OblegajŻcy rozŁo®yli sią obozem na przeciwlegŁym trawiastym zboczu, utrzymujŻc peŁen respektu dystans wobec Montsāgur i zarazem bezpiecznŻ odlegŁooĎ od zasiągu jego katapult. W samym orodku obozu rozbili swe namioty dwaj przywĘdcy: Piotr Amiel, arcybiskup Narbony i jednoczeonie legat papieski, ktĘry z ®arliwoociŻ wypisaŁ na swym sztandarze ®Żdzą zniszczenia "owiŻtyni szatana", i w odpowiednim, byĎ mo®e rozmyolnie zachowanym odstąpie Hugon z Arcis, seneszal Carcassonne, wyznaczony przez krĘla na militarnego dowĘdcą przedsiąwziącia.
Chocia® legat, jak ka®dego ranka, odprawiŁ mszą dla wojska - o wiele zresztŻ chątniej z drabinami i wie®ami oblą®niczymi szturmowaŁby na jego czele kacerskŻ twierdzą - seneszal, kiedy wieczorem zadzwoniono na AnioŁ Pa§ski, uklŻkŁ ponownie przed namiotem w otoczeniu swych trzech kapelanĘw, z ktĘrych jeden, William z Roebruku, zaczŻŁ odmawiaĎ modlitwą.
Arcybiskup, wedle ktĘrego za wiele sią modlono, a za maŁo walczono, z trudem sią opanowujŻc doczekaŁ amen.
- Zbawienia swojej duszy - odezwaŁ sią wreszcie - powinniocie, panie z Arcis, szukaĎ nie tyle w przymierzu z Bogiem, ile w walce z Jego wrogami.
Seneszal byŁ rad, ®e jeszcze nie podniĘsŁ sią z klączek, oczy miaŁ zamkniąte i zŁo®one rące. Tylko kostki palcĘw zacioniątych dŁoni zaznaczyŁy sią bielŻ. WciŻ® jednak milczaŁ.
- Taki sposĘb oszcządzajŻcego nieprzyjaciĘŁ oblą®enia - ciŻgnŻŁ arcybiskup - praktykowaŁ hrabia Tuluzy wystarczajŻco dŁugo, i mĘj pan papie®...
- Ja sŁu®ą krĘlowi Francji - przerwaŁ mu Hugon z Arcis; odzyskaŁ ju® wewnątrznŻ rĘwnowagą i z caŁym spokojem poczŻŁ teraz sŻczyĎ jadowite sŁowa do uszu swego duchownego oponenta - i jeoli BĘg pozwoli, wypeŁnią wiernie krĘlewski rozkaz: zdobądą Montsāgur! - WstaŁ i szorstkim ruchem rąki odprawiŁ kapŁanĘw. - I przed tym musi ustŻpiĎ ociganie kacerzy, tak bardzo wam, ekscelencjo, le®Żce na sercu. Oczekiwanie, ®e bądŻ to robiĎ Tuluza§czycy, owiadczy o niezbyt subtelnym politycznym wyczuciu: przecie® worĘd obro§cĘw twierdzy wielu jest dawnych wasali hrabiego, cząsto nawet poŁŻczonych z nim wiązami krwi.
- Faidits! - parsknŻŁ arcybiskup. - WiaroŁomni zdrajcy, buntownicy! A tutejszy pan lenny, wicehrabia Foix, nie raczyŁ nawet pojawiĎ sią u nas!
Seneszal ruszyŁ przed siebie.
- Jego nastąpca jest od dawna wyznaczony, to Gwidon z Levis, syn czŁowieka, ktĘry walczyŁ u boku wielkiego Montforta! Czy wicehrabia Foix ma za niego wyciŻgaĎ kasztany z ognia?
Piotr Amiel postąpowaŁ za Hugonem z Arcis krok w krok, pieniŻc sią z wociekŁooci.
- OtĘ® to! WŁaonie ogie§ powinniocie wynieoĎ na gĘrą i wrzuciĎ do gniazda tego diabelskiego plemienia, ®eby go w dymie i pŁomieniach wyprawiĎ do piekŁa.
Seneszal schyliŁ sią bez sŁowa i wyciŻgnŻŁ z ogniska palŻcŻ sią gaŁŻY.
- Oto pochodnia inkwizycji! - powiedziaŁ szyderczo i skierowaŁ pŁonŻcy konar w stroną osŁupiaŁego arcybiskupa. - Zanieocie jŻ, ekscelencjo, na gĘrą! Jeoli bądziecie po drodze dostatecznie mocno dmuchaĎ albo Owiąta Dziewica u®yczy wam oddechu, z pewnoociŻ ogie§ ten nie zgaonie.
Poniewa® legat nie miaŁ zamiaru przyjŻĎ tlŻcej sią gaŁązi, seneszal wrzuciŁ jŻ z powrotem w ®ar, odwrĘciŁ sią i odszedŁ. TowarzyszŻcy mu orszak, przywykŁy do takich wystŻpie§, nie mĘgŁ sią powstrzymaĎ od omiechu.
ZapadaŁ zmrok; wsządzie rozpalano teraz ogniska. Markietanki napeŁniaŁy kadzie, ®oŁnierze obracali ro®ny, albowiem polowanie w lasach Corretu i splŻdrowanie chŁopskich zagrĘd w Taulacie daŁo dzio pewne rezultaty. W przeciwnym razie pozostaŁyby tylko ®oŁądzie, kasztany i twardy chleb, ktĘry rozdzielali fura®erowie.
OddziaŁy byŁy najemne. Przywiedli je rycerze krzy®owi, szlachetni panowie z PĘŁnocy, co nie chcieli sią sprzeciwiaĎ ®yczeniu swego suwerena, pochlebcy starajŻcy sią pozyskaĎ jego Łaską bŻdY po prostu awanturnicy, ktĘrzy obiecywali sobie - lenna i beneficja byŁy ju® dawno rozdane - przynajmniej jakŻo zdobycz lub inne korzyoci, zwŁaszcza ®e KoociĘŁ zapewniaŁ ka®demu uczestnikowi odpust zupeŁny i przebaczenie wszystkich grzechĘw.
Mury Montsāgur, ktĘrych najmocniejsza flanka spoglŻdaŁa rozwartym kŻtem na rozŁo®ony w dole obĘz, nurzaŁy sią w zŁocie zachodzŻcego sŁo§ca.
- Ilu ich mo®e byĎ? - Esklarmonda z Perelhi, mŁoda cĘrka kasztelana, podeszŁa bez obawy do nieblankowanej krawądzi muru i popatrzyŁa w doliną. - SzeoĎ tysiący? DziesiąĎ?
Piotr Roger wicehrabia Mirepoix, szwagier Esklarmondy i komendant twierdzy, uomiechnŻŁ sią.
- DopĘki nie sŻ w stanie wysŁaĎ pod waŁy choĎby stu ®oŁnierzy, nie powinno to was, pani, poruszaĎ. - OdsunŻŁ jŻ Łagodnie od muru.
- Ale nas zagŁodzŻ...
- Jak Łatwo zauwa®yĎ, ci panowie rozbili tam w dole swe namioty wedle wŁasnego widzimisią, odcinajŻc sią od siebie tylko dlatego, ®e pochodzŻ z rĘ®nych ziem. - Mirepoix wskazaŁ rąkŻ na stok, pagĘrki i doliny. - Dla nas ich niedorzeczna buta, a do tego niedostąpna okolica pociąta rozpadlinami i ciemne lasy budzŻce w ka®dym strach, sŻ korzystne, bo w pierocieniu oblą®enia jest wiącej dziur ni® w serze z PirenejĘw, ktĘry sią tutaj owie®y co tydzie§ dostarcza.
WyraYnie byŁo widaĎ, ®e pragnie dodaĎ jej odwagi. A przecie® ju® samo imią zobowiŻzywaŁo Esklarmondą do naoladowania wielkiego wzoru w osobie najsŁawniejszej katarki, owej "siostry" Parsifala, ktĘra przed blisko czterdziestu laty kazaŁa rozbudowaĎ Montsāgur. MŁoda Esklarmonda rĘwnie® nale®aŁa worĘd Czystych do grona DoskonaŁych. WiedziaŁa oczywiocie, ®e jej doczesne ®ycie znajdzie sią w najwy®szym niebezpiecze§stwie, jeoli zbawcza gĘra nie wytrzyma naporu wroga. Jednak®e ta groYba nie miaŁa dla niej najmniejszego znaczenia.
- Graal... - powiedziaŁa cicho, zwierzajŻc wicehrabiemu swŻ jedynŻ troską. - Nie powinni sią o nim dowiedzieĎ, jeszcze by go zagarnąli.
Nagle za plecami rozmawiajŻcych pojawiŁo sią niepostrze®enie dwoje maŁych dzieci. ChŁopiec ląkliwie objŻŁ ramionami nogi mŁodej kobiety, tymczasem peŁna wdziąku dziewczynka weszŁa omiaŁo na wystąp muru, rzuciŁa w przepaoĎ kamie§ i zachwycona nasŁuchiwaŁa, kiedy uderzy o skalisty grunt. Dopiero ten odgŁos zwrĘciŁ na niŻ uwagą komendanta twierdzy.
- Nie wolno wam przecie® tutaj przychodziĎ... - zaczŻŁ, ale ju® dostrzegŁ piastunką spieszŻcŻ po schodach, ktĘre z zamkowego dziedzi§ca prowadziŁy stromo na mury. DaŁ maŁej klapsa, przytrzymaŁ jŻ, bo prĘbowaŁa uciekaĎ, i popchnŻŁ w stroną sŁugi. Esklarmonda natomiast pogŁadziŁa chŁopca po wŁosach i maŁy poszedŁ grzecznie za opiekunkŻ.
- Jak dŁugo jeszcze? - zwrĘciŁa sią znowu Esklarmonda do wicehrabiego.
Komendant Montsāgur wydawaŁ sią pogrŻ®ony w myolach.
- Fryderyk nie mo®e nas opuociĎ... - zapewniŁ, jednak®e w brzmieniu jego gŁosu daŁo sią wyczuĎ wŻtpliwooĎ.
- Hohenstauf zaprzepaszcza wŁasne dobro, a cĘ® dopiero dobro swojej krwi - stwierdziŁa Esklarmonda nie bez goryczy. - Nie zdawajcie sią, panie, na niego wŁaonie z ich powodu! - rzuciŁa spojrzenie w kierunku dzieci, ktĘre dokŁadaŁy wszelkich stara§, aby utrudniĎ piastunce zejocie po kamiennych schodach.
- Istnieje wy®sza moc. Przysiągam, ®e dzieci zostanŻ uratowane. Popatrzcie, pani! - PrzeszedŁ do wschodniego naro®nika, gdzie znajdowaŁo sią przykryte dachem obserwatorium astronomiczne. - Tej strony, gdzie Lasset pŁynŻc z gĘr Taboru huczy w gŁąboko wyciątym wŻwozie, oblegajŻcy w ogĘle nie strzegŻ.
Esklarmonda pozdrowiŁa zŁo®onymi dŁo§mi biaŁo odzianych starcĘw, podobnie jak ona DoskonaŁych, ktĘrzy z platformy obserwatorium badali bieg gwiazd.
- Obok braku dyscypliny u naszych wrogĘw - ciŻgnŻŁ Mirepoix - pomaga nam przede wszystkim to, ®e wiele zwerbowanych oddziaŁĘw sympatyzuje z nami. Pod Roc de la Tour na przykŁad obozujŻ dawni lennicy mego ojca, ludzie z Camon. - Wicehrabia staraŁ sią swym wywodem wzbudziĎ ufnooĎ mŁodej kobiety. - Jak dŁugo Roc de la Tour pozostaje w naszym rąku, ŁŻcznooĎ ze owiatem zewnątrznym nie zostanie zerwana, tak wiąc naprawdą istnieje nadzieja...
- Ach, wicehrabio - poŁo®yŁa rąką na jego ramieniu - nie pokŁadajmy nadziei w owiecie zewnątrznym, ktĘry zamyka przecie® widok na wrota raju. Raj natomiast jest pewny i tego nikt nam nie mo®e odebraĎ!
OdeszŁa z pogodnym uomiechem.
Tymczasem Montsāgur okryŁa ciemnooĎ, za to na firmamencie caŁym blaskiem zaloniŁy gwiazdy. W dolinie ®arzyŁy sią ogniska, lecz sproone opiewy, piski ladacznic i przekle§stwa ®oŁdakĘw przy grze w kooci i pija§stwie nie docieraŁy na szczyt gĘry.
NastrĘj w obozie byŁ zŁy. Zbli®aŁa sią zima, a oni tkwili tu ju® dobre pĘŁ roku. W pierwszych dniach kilku omiaŁkĘw sprĘbowaŁo szturmu na wŁasnŻ rąką, ale wrĘcili jak niepyszni. PoŁo®enie strategiczne twierdzy i siŁa jej ognia nie na darmo pozwalaŁy stawiaĎ czoŁo wszelkim atakom przez ponad dwa pokolenia.
Seneszal wiedziaŁ o tym i powstrzymywaŁ sią od walki, chocia® legat papieski ustawicznie na to nalegaŁ. Ale rĘwnie® dla Hugona z Arcis stawaŁo sią coraz bardziej nieznoone bezczynne wyczekiwanie u podnĘ®a gĘry. KazaŁ swoim kapelanom odprawiaĎ wiele mszy w ciŻgu dnia, jakby modlitwy mogŁy poprawiĎ militarne poŁo®enie oblegajŻcych. Tej nocy franciszkanin tak®e zabieraŁ sią do modŁĘw, gdy raptem seneszal doznaŁ olonienia.
- Baskijscy gĘrale! - rzuciŁ do klączŻcego ju® zgodnie ze zwyczajem Williama. - Powinniomy ich natychmiast zwerbowaĎ nie szcządzŻc pieniądzy, nawet jeoli Baskowie nie zechcŻ sią ruszyĎ przed zako§czeniem zbiorĘw!
- Niech bądzie pochwalony... - zaczŻŁ William.
- Podnieo lepiej swojŻ flamandzkŻ dupą - prychnŻŁ seneszal - i podaj mi dzban! Musimy wypiĎ na tą intencją!
GŗRALE
Montsāgur, zima 1243/44
Z Kroniki Williama z Roebruku
PĘYnŻ jesieniŻ z odlegŁego kraju BaskĘw przybyŁ oddziaŁ najemnych gĘrali. MĘj pan, seneszal, nie pozwoliŁ im rozŁo®yĎ sią u nas obozem, lecz zaraz poprowadziŁ ich osobiocie wokĘŁ pĘŁnocno-zachodniego skraju wzniesienia, tu® pod Roc de la Portaille, gdzie ociana wznosi sią najbardziej stromo, tak ®e z doŁu ledwie mo®na dojrzeĎ don®on twierdzy. Dopiero tu daŁ im odpoczŻĎ.
Ku zazdrooci mych konfratrĘw wybraŁ tylko mnie, ®ebym mu towarzyszyŁ. Po poŁudniu ruszyliomy dalej i pociŻgnąliomy wzdŁu® pĘŁnocnej ociany, osŁoniąci przed niepo®Żdanym spojrzeniem wysokimi jodŁami boru Serralungi, ktĘry swym kra§cem siągaŁ tutaj a® do skaŁy.
SzedŁem za Jordim, jednym z kapitanĘw baskijskich. Z trudem udawaŁo mi sią dotrzymaĎ mu kroku i nakŁoniĎ do rozmowy, w trakcie ktĘrej posŁugiwal...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]