[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Bertrand Russell
Dlaczego nie jestem chrześcijaninem
--------------------------------
Introductory note: Russell delivered this lecture on March 6, 1927 to the National Secular Society, South London
Branch, at Battersea Town Hall. Published in pamphlet form in that same year, the essay subsequently achieved new
fame with Paul Edwards' edition of Russell's book, Why I Am Not a Christian and Other Essays ... (1957).
--------------------------------
Kto jest chrześcijaninem?
Najlepiej może będzie, jeśli przede wszystkim spróbujemy zrozumieć, co oznacza słowo "chrześcijanin". Wiele
osób używa go obecnie w bardzo szerokim znaczeniu. Niektórzy nadają tę nazwę każdemu, kto stara się prowadzić
przykładny żywot. Przypuszczam, że przyjmując taką interpretację, znaleźlibyśmy chrześcijan we wszystkich
sektach i wyznaniach; ale nie uznaję jej za właściwą choćby z powodu zawartego w niej domniemania, że wszyscy
ci, którzy nie są chrześcijanami - a więc buddyści, wyznawcy Konfucjusza, mahometanie itd. - nie starają się żyć
przykładnie.
Nie uważam za chrześcijanina każdego człowieka, który stara się żyć przyzwoicie, stosownie do stopnia swojej
mądrości. Sądzę, że należy posiadać pewną sumę określonych wierzeń, jeśli się chce mieć prawo do miana
chrześcijanina. Słowo to nie ma teraz tak wyraźnego znaczenia jak za czasów św. Augustyna i św. Tomasza z
Akwinu. Jeśli kto mówił wtedy, że jest chrześcijaninem, wiadomo było, co przez to rozumie. Chrześcijanin uznawał
całą serię wierzeń sformułowanych z wielką ścisłością i wierzył niezłomnie w każde ich słowo.
Dziś to się zmieniło. Nasze pojęcie chrześcijaństwa musi być trochę bardziej mgliste. Sądzę jednak, że istnieją
dwa artykuły wiary niezbędne dla każdego, kto mieni się chrześcijaninem. Pierwszy jest natury dogmatycznej, a
mianowicie: powinno się wierzyć w Boga i nieśmiertelność. Jeśli ktoś nie posiada tej wiary, to nie sądzę, aby nazwa
chrześcijanina była dla niego właściwa. Dalej, jak na to sam termin wskazuje, należy mieć pewne wierzenia
dotyczące Chrystusa. Mahometanie, na przykład, wierzą również w Boga i nieśmiertelność, a jednak nie uznaliby się
za chrześcijan. Wydaje mi się, że co najmniej trzeba wierzyć, iż Chrystus był, jeśli nie Bogiem, to w każdym razie
najlepszym i najmędrszym z ludzi. Kto odmawia Chrystusowi tego minimum, ten nie ma, moim zdaniem, żadnego
prawa mienić się chrześcijaninem. Naturalnie jest jeszcze inny sposób pojmowania tego słowa, uwidoczniony w
kalendarzach i podręcznikach geografii, gdzie powiadają, że ludność Ziemi dzieli się na chrześcijan, mahometan,
buddystów, bałwochwalców itd. W tym sensie jesteśmy tutaj wszyscy chrześcijanami. Podręczniki geografii
zaliczają nas hurtem do tej kategorii, ale w znaczeniu czysto geograficznym, które możemy śmiało pominąć. Sądzę
więc, że w trakcie wyłuszczania wam, dlaczego nie jestem chrześcijaninem, muszę wyjaśnić dwie rzeczy: po
pierwsze - dlaczego nie wierzę w Boga i nieśmiertelność; a po drugie - dlaczego nie uważam Chrystusa za
najlepszego i najmędrszego z ludzi, chociaż przyznaję mu bardzo wysoki stopień doskonałości moralnej.
Gdyby nieuwieńczone powodzeniem wysiłki niedowiarków w przeszłości, nie mógłbym dzisiaj przyjąć tak
elastycznego określenia chrześcijaństwa. Jak już mówiłem, wyraz ten w dawnych czasach miał bardziej
sprecyzowane znaczenie.
Obejmował on, na przykład wiarę w piekło. Wiara w wieczny ogień piekielny była zasadniczym artykułem
chrześcijańskiego wyznania wiary aż do najnowszych czasów. W Anglii, jak wiecie, przestała ona być ważnym
artykułem wiary na mocy decyzji Rady Koronnej. Arcybiskupi Canterbury i Yorku byli przeciwni temu
postanowieniu, ale ponieważ w tym kraju sprawy religijne rozstrzyga się za pomocą uchwał parlamentarnych, Rada
Koronna mogła przejść do porządku dziennego nad opinią Ich Eminencyj i wiara w piekło przestała być dla
chrześcijanina konieczna. Nie będę, więc obstawał przy tym, że chrześcijanin musi wierzyć w piekło.
Istnienie Boga
Kwestia istnienia Boga jest obszernym i poważnym zagadnieniem i gdybym miał pokusić się o jego wyczerpujące
przedstawienie, byłbym zmuszony trzymać was tutaj aż do końca świata. Musicie mi więc wybaczyć, że potraktuję
je w cokolwiek sumaryczny sposób.
Kościół katolicki podał jako dogmat, że można udowodnić istnienie Boga posiłkując się tylko rozumem.
Dogmat ten jest dość osobliwy, niemniej jednak zalicza się do dogmatów katolickich. Kościół musiał go ustanowić,
ponieważ w pewnym okresie wolnomyśliciele nabrali zwyczaju mówienia, że naturalnie przyjmują istnienie Boga
jako prawdę objawioną, ale istnieją takie a takie argumenty, które sam rozum może wysunąć przeciw tej idei.
Argumenty te zostały wyłożone bardzo szczegółowo i Kościół katolicki uczuł się zniewolony położyć temu kres.
Ustanowił więc zasadę, że można dowieść istnienia Boga za pomocą czystego rozumu, i znalazł się w konieczności
przedstawienia tego, co uważał za materiał dowodowy. Argumentów była pokaźna liczba, ale rozpatrzę tylko kilka
spośród nich.
Argument pierwszej przyczyny
Argument pierwszej przyczyny jest może najprostszy i najłatwiejszy dozrozumienia. Kościół utrzymuje, że
wszystko, co widzimy na tym świecie, ma jakąś przyczynę, i że posuwając się coraz dalej wzdłuż tego łańcucha
przyczyn musimy dojść do pierwszej przyczyny, która otrzymuje nazwę "Boga".
Skłonny jestem przypuszczeć, że ten argument nie ma dzisiaj wielkiej wagi, przede wszystkim dlatego, że
pojęcie przyczyny nie jest już tym, czym było dawniej. Filozofowie i uczeni pogłębili to pojęcie, które w
następstwie zatraciło dawną żywotność; ale niezależnie od tego łatwo zauważyć, że argument głoszący konieczność
pierwszej przyczyny nie może posiadać wartości.
W młodych latach, gdy rozmyślałem bardzo poważnie nad tymi zagadnieniami, godziłem się
przez długi czas na argument pierwszej przyczyny; ale pewnego dnia, mając osiemnaście lat
przeczytałem "Autobiografię" Johna Stuarta Milla i znalazłem tam następujące zdania:
"Ojciec mój pouczył mnie, że na pytanie: Kto mnie stworzył ? - nie można dać odpowiedzi, gdyż bezpośrednio
potem wyłania się nowe pytanie: Kto stworzył Boga ? To proste zdanie wykazało mi zwodniczość argumentu
pierwszej przyczyny. Jeśli wszystko musi mieć przyczynę, to Bóg musi ją mieć również. Jeśli może być coś bez
przyczyny, może to być równie dobrze świat, jak i Bóg, tak że argument ten jest zupełnie bezwartościowy. Jest on
równoznaczny z poglądem indyjskim, według którego świat spoczywa na słoniu, a słoń na żółwiu; gdy zaś pytano:
A żółw ? - Hindus odpowiadał: Może byśmy tak zmienili temat rozmowy ?"
Argument pierwszej przyczyny nie jest w gruncie rzeczy niczym lepszym. Nie ma powodu, dla którego świat nie
mógłby zacząć istnieć bez przyczyny; ani też, z drugiej strony - nie ma żadnej racji, dlaczego by nie miał istnieć
zawsze. Nie ma powodu do przypuszczenia, że świat w ogóle miał początek. Myśl, że rzeczy muszą mieć początek,
zawdzięczamy w rzeczywistości ubóstwu naszej wyobraźni. Dlatego wydaje mi się, że nie potrzebuję tracić więcej
czasu na zbijanie argumentu pierwszej przyczyny.
Argument prawa natury
Następnie mamy bardzo rozpowszechniony argument wychodzący z założenia prawa natury. Był to jeden z
ulubionych argumentów XVIII wieku, do czego szczególnie przyczynił się wpływ Izaaka Newtona i jego
kosmogonii.
Obserwując planety, które krążyły dookoła Słońca zgodnie z prawem ciążenia, ludzie doszli do wniosku, że Bóg
wydał tym planetom rozkaz poruszania się właśnie w ten sposób i że to było przyczyną ich ruchu. Było to
oczywiście wygodne i proste wyjaśnienie, które oszczędzało im trudu dalszego poszukiwania zasady prawa ciążenia.
W naszych czasach tłumaczymy to prawo w dość skomplikowany sposób, podany przez Einsteina. Nie mam
zamiaru wygłaszać prelekcji o prawie ciążenia w interpretacji Einsteina, ponieważ to również zabrałoby trochę
czasu; w każdym razie nie ma już mowy o tym rodzaju "praw natury", jaki mieliśmy w systemie Newtona, gdzie dla
jakiegoś niezrozumiałego powodu natura zachowywała się wszędzie jednakowo. Odkrywamy teraz, że wiele rzeczy,
które uważaliśmy za prawa natury, to rzeczywistość umowy między ludźmi. Wiadomo, że nawet w najdalszych
przestrzeniach międzyplanetarnych metr ma ciągle dziesięć decymetrów. Bez wątpienia fakt ten jest bardzo
ciekawy, ale trudno by go nazwać prawem natury. Wiele rzeczy, które uchodziły za "prawa natury", jest tego
samego pochodzenia.
Z drugiej strony, w wypadkach, gdy udaje nam się czegoś dowiedzieć o sposobie zachowania się atomów,
spostrzegamy, że podlegają prawu w znacznie mniejszym stopniu, niż sądzono, i że prawa, do których się dochodzi,
są to przeciętne statystyczne, ściśle tego rodzaju, jakie mógłby dać prosty przypadek.
Wszyscy wiemy, że istnieje prawo, według którego podczas gry w kości otrzymuje się podwójną szóstkę tylko
raz mniej więcej na trzydzieści sześć rzutów, a jednak nie uważamy tego za dowód, że rzuty kości są regulowane z
góry powziętym zamiarem. Przeciwnie, gdyby podwójna szóstka wychodziła raz po raz, sądzilibyśmy, że to było
zrobione umyślnie. Wiele praw natury zalicza się do tej kategorii. Są to przeciętne statystyczne, podobne do tych,
jakie zjawiłyby się na podstawie prawa przypadku; i dzięki temu cała historia z prawem natury wywiera obecnie
znacznie mniejsze wrażenie niż dawniej.
Zupełnie niezależnie od tego, co powiedziałem, a co odnosi się do chwilowego stanu nauki, który jutro może się
zmienić, samo wyobrażenie, że istnienie praw natury pociąga za sobą istnienie prawodawcy, wynika z pomieszania
praw natury z prawami ludzkimi.
Ludzkie prawa są to nakazy plecające osobnikowi żyjącemu w społeczeństwie zachowywać się w pewien
określony sposób, przy czym może on zgodzić się na to lub też postąpić inaczej. Natomiast prawa natury są opisem
faktycznego zachowania się rzeczy, a ponieważ po prostu opsują, co rzeczy istotnie czynią, więc nie można
dowodzić, że musi być ktoś, kto kazał im to zrobić.
A przypuściwszy nawet, że tak było, stajemy przed pytaniem:
Dlaczego Bóg wydał właśnie te, a nie inne prawa natury ? Jeśli się odpowiada, że uczynił to wedle swego
upodobania i bez żadnego powodu, to zakłada się, że jest coś nie podlegającego prawu, i w ten sposób działanie
prawa natury zostaje przerwane. Gdyby zaś odpowiedziano wam za przykładem bardziej ortodoksyjnych
teologów, że ogłaszając wszystkie swoje prawa Bóg miał zawsze powód, aby dać raczej prawa te, a nie inne - i
że powodem tym była oczywiście chęć stworzenia możliwie najlepszego wszechświata, choć przyglądając się
temu ostatniemu, nigdy byście nie wpadli na to przypuszczenie - jeśli zatem był powód do praw, ktore Bóg
nadał, to i sam Bóg podlegał prawu. I dlatego wprowadzenie Boga jako pośrednika w tej sprawie nie przynosi
żadnej korzyści.
Znajdujecie się wobec prawa poprzedzającego boskie etykiety i stojącego poza nimi, a Bóg nie doprowadza
was do celu, gdyż nie jest najwyższym prawodawcą. Krótko mówiąc, argument prawa natury nie ma już tej siły,
którą posiadał.
Rozpatrując te wywody odbywam podróż w czasie, ponieważ argumenty, za pomocą których dowodzono
istnienie Boga, zmieniają swój charakter z biegiem czasu. Z początku były to ścisłe, intelektualne argumenty,
ucieleśniające pewne określone sofizmaty. W miarę zbliżania się do czasów nowożytnych poziom intelektualny
tych argumentów spada i nabierają one coraz więcej moralizującej mglistości.
Argument celowości
Następnym argumentem jest argument celowości. Jest on dobrze znany: wszystko na świecie jest urządzone
tak, żebyśmy mogli żyć na nim; gdyby świat był choć trochę odmienny, nie potrafilibyśmy tego czynić. Tak
brzmi ten argument.
Przybiera on czasem osobliwe formy; utrzymuje się na przykład, że króliki mają białe ogony, aby łatwiej
było do nich strzelać. Nie wiem co o tym myślą króliki. Argument celowości łatwo jest sparodiować. Wszyscy
znamy uwagę Woltera, że najwidoczniej nos został ukształtowany tak, aby pasował do okularów. Ten rodzaj
parodii okazał się bardziej uzasadniony, niż to się mogło wydawać w XVIII wieku, ponieważ od czasów
Darwina rozumiemy znacznie lepiej, dlaczego żyjące istoty są przystosowane do swego otoczenia.
Nie środowisko zostało stworzone dla ich rozwoju, ale one same rozwinęły się odpowiednio do warunków, i
to jest podstawą przystosowania się. Nie ma w tym żadnego dowodu celowości.
Gdy przyjrzymy się bliżej argumentowi celowości, to wyda się nam rzeczą zdumiewającą, że ludzie mogą
wierzyć, iż ten świat ze wszystkim, co zawiera, ze wszystkimi swoimi brakami jest najlepszy, na jaki
wszechpotęga i wszechwiedza w ciągu milionów lat mogły się zdobyć. Doprawdy nie mogę w to uwierzyć. Czy
sądzicie, że gdybyście byli wszechpotężni i wszechwiedzący, a nadto mieli miliony lat do udoskonalenia
waszego świata, to nie moglibyście wytworzyć nic lepszego od Ku-Klux-Klanu, faszystów i pana Churchilla ?
Doprawdy, nie imponują mi zbytnio ludzie, którzy oświadczają: "Spójrzcie na mnie ! Jestem tak wspaniałym
tworem, że wszechświat musiał mieć jakiś cel". Nie, wspaniałość tych ludzi wcale mnie nie olśniewa. Dlatego
uważam, że argument celowości jest bardzo marny.
Prócz tego, jeśli uznajemy zwykłe prawa naukowe, musimy przypuścić, że życie w ogóle, a życie ludzkie w
szczególności, wygaśnie w pewnej chwili na naszej planecie; jest ono tylko nieudaną próbą; jest to jedna z faz
rozpadu systemu słonecznego. W pewnym stadium tego rozpadu temperatura oraz inne warunki sprzyjają
powstawaniu protoplazmy i na krótki okres w istnieniu całego systemu słonecznego pojawia się życie. Patrząc na
księżyc widzimy stan, do którego zdąża Ziemia - coś martwego, zimnego, bez życia.
Mówią mi, że ta perspektywa jest przygnębiająca i ludzie nieraz wam powiedzą, że gdyby temu wierzyli, nie
mogliby żyć dłużej. Nie wierzcie im na słowo; wszystko to jest blaga.
Nikt nie przejmuje się na serio tym, co nastąpi po milionach lat. Nawet jeśli ludzie ci myślą że są bardzo
strapieni, w rzeczywistości oszukują samych siebie. Dręczą ich bardziej światowe rzeczy lub może po prostu
chorują na żołądek, ale nikogo naprawdę nie unieszczęśliwi myśl o tym co się ma przydażyć światu za miliony
milionów lat.
Dlatego chociaż przypuszczenie, że życie wygaśnie pewnego dnia, nie usposabia, rzecz prosta, do wesołości -
przynajmniej wydaje mi się, że można tak powiedzieć, jakkolwiek czasem, gdy przyglądam się użytkowi, jaki
ludzie robią ze swych istnień, myślę że jest ono niemal pociechą - jednak proroctwo tego rodzaju nie może nikomu
obrzydzić życia. Jedynym jego
skutkiem jest zwrócenie naszej uwagi ku innym rzeczom.
Moralne argumenty na korzyść bóstwa
Teraz przechodzimy do dalszego stadium tego, co nazwę obniżeniem się intelektualnej wartości dowodzeń
teistów, i docieramy do tak zwanych moralnych argumentów przemawiających za istnieniem Boga. Wiadomo, że w
dawnych czasach wysuwano na korzyść istnienia Boga trzy intelektualne argumenty, które zostały obalone przez
Emmanuela Kanta w jego "Krytyce czystego rozumu"; lecz zaledwie Kant rozprawił się z tymi argumentami, a już
wynalazł nowy argument, tym razem moralny, i to go przekonało w zupełności.
Podobnie jak wiele innych ludzi był on sceptykiem w dziedzinie intelektu, lecz gdzy chodziło o moralność -
wierzył ślepo w zasady, które mu wpojono w dzieciństwie. Jest to ilustracja do często podkreślanego przez
psychoanalityków zjawiska, że nasze najwcześniejsze skojarzenia myślowe wywierają na nas daleko silniejszy
wpływ niż wyobrażenia późniejsze. Jak mówiłem, Kant wynalazł nowy argument moralny na korzyść istnienia
Boga.
Różne formy tego argumentu cieszyły się wielką popularnością w ciągu XIX wieku. Jedna z nich polegała na
twierdzeniu, że gdyby Bóg nie istniał, nie byłoby pojęcia dobra i zła. Nie będę w tej chwili rozważał, czy dobro da
się odróżnić od zła, jest to inna sprawa.
Obchodzi mnie tylko następujący punkt. Jeżeli jesteście zupełnie pewni, że istnieje różnica między dobrem a
złem, to nasuwa się pytanie : czy ta różnica powstała z rozkazu Boga ? - Jeżeli zawdzięczamy ją Bogu, to dla
samego Boga nie ma różnicy między dobrem a złem i twierdzenie, że Bóg jest dobry, traci wszelki sens.
Jeśli powiecie za przykładem teologów, że Bóg jest dobry, trzeba będzie uznać, że dobro i zło mają znaczenie
niezależnie od woli Boga, gdyż postanowienia Boga są dobre, a nie złe, bez względu na sam fakt, że zostały przez
niego wydane. Jeśli zaś to przyjmiecie, będziecie musieli wtedy powiedzieć, że dobro i zło nie istnieją li tylko dzięki
Bogu, ale że z natury rzeczy logicznie poprzedzają Boga.
Rozumie się, że gdybyście mieli ochotę, moglibyście powiedzieć, że było wyższe bóstwo, które dawało rozkazy
Stwórcy naszego świata; lub też wolno by wam było podzielić zapatrywanie niektórych gnostyków - zapatrywanie,
które często uważałem za wysoce prawdopodobne - że w rzeczywistości świat został stworzony przez diabła, który
skorzystał z nieuwagi Boga. Można dużo powiedzieć na korzyść tej hipotezy i pozwolicie, że nie będę się zajmował
jej zbijaniem.
Argument wyrównania niesprawiedliwości
Istnieje jeszcze inna, bardzo ciekawa forma argumentu moralnego, według której istnienie Boga jest konieczne do
zaprowadzenia sprawiedliwości na świecie. W znanej nam części wszechświata panuje wielka niesprawiedliwość,
dobrzy często cierpią, a złym się powodzi, i trudno orzec, która z tych ewentualności sprawia nam większą
przykrość, lecz jeśli chcecie mieć sprawiedliwość we wszechświecie jsko całości, musicie przypuścić, że jest
przyszłe życie, które zrównoważyłoby szalę ziemskiego istnienia, a więc w konsekwencji należy przyjąć Boga,
niebo i piekło, aby sprawiedliwość mogła w końcu zatriumfować.
Argument ten jest bardzo dziwny. Gdybyście rozpatrywali tę sprawę z naukowego punktu widzenia,
powiedzielibyście: "Ostatecznie znam tylko ten świat. Nie wiem nic o reszcie wszechświata. Ale jeżeli w ogóle
można rozprawiać o możliwościach, uważałbym za prawdopodobne, że ten świat jest próbką typową i że jeśli tutaj
panuje niesprawiedliwość, to są szanse spotkania jej również gdzie indziej".
Przypuśćmy, że dostaliście szkrzynkę pomarańczy i przekonaliście się po jej otwarciu, że wszystkie owoce z
wierzchy są zepsute. W podobnym wypadku nie dowodzi się, że pomarańcze na spodzie muszą być dobre tytułem
odszkodowania, lecz mówi się: zapewne cała partia towaru jest zepsuta. Człowiek obdarzony naukowym umysłem
wyrobiłby sobie takie właśnie przekonanie o wszechświecie. Powiedziałby on: "Świat tej jest pełen
niesprawiedliwości; pozwala to nam przypuszczać, że próżno byłoby szukać sprawiedliwości we wszechświecie, i
dostarcza moralnego dowodu przeciw istnieniu bóstwa, a nie na jego korzyść".
Oczywiście wiem, że intelektualne argumenty, o których była dotąd mowa, nie należą do czynników rzeczywiście
oddziałujących na ludzi. To co skłania ludzi do wiary w Boga, ponieważ uczono ich tego od niemowlęctwa; jest to
główny powód ich wiary.
Sądzę, że następnym co do siły motywem jest chęć zabezpieczenia się, wywołująca rodzaj poczucia, że jest gdzieś
jakby starszy brat, który się wami zaopiekuje. Odgrywa to bardzo ważną rolę w budzeniu uczuć religijnych.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl