[ Pobierz całość w formacie PDF ]

PROLOG

 

Wulfgar spoczywał na łóżku, rozmyślając. Starał się zrozumieć gwałtowne zmiany, jakie zaszły w jego życiu. Zostawszy uwolniony od demona Errtu, z jego piekielnego więzienia w Otchłani, dumny barbarzyńca znów zalazł się pośród przyjaciół o sojuszników. Był tu Bruenor, jego przybrany krasnoludki ojciec, oraz Drizzt, jego mrocznoelfi mentor i najdroższy przyjaciel. Dzięki odgłosom chrapania Wulfgar mógł stwierdzić iż Regis, pucołowaty halfling, śpi smacznie w sąsiednim pomieszczeniu.

              I jeszcze Catti-brie, droga Catti-brie, kobieta, którą Wulfgar pokochał tak wiele lat temu, kobieta zamierzał poślubić siedem lat temu w Mithrilowej Hali. Wszyscy byli tutaj, w swym domu w Dolinie Lodowego Wichru, znów razem i zapewne w dobrych stosunkach, dzięki bohaterskim czynom owych wspaniałych przyjaciół.

              Wulfgar nie wiedział, co to znaczy.

              Wulfgar, który przeżył straszliwą udrękę, sześć lat tortur w upazurzonych łapach demona Errtu, nie rozumiał.

              Wielki mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi. Był wyczerpany, więc się położył, choć bardzo niechętnie, we śnie bowiem odnajdywał go Errtu.

              Tak było również tej nocy. Wulfgar, choć pogrążony głęboko w rozmyślaniach poddał się swemu zmęczeniu i zapadł w spokojną ciemność, która wkrótce przeszła w obrazy wirujących szarych mgieł, składających się na Otchłań. Siedział tam gigantyczny, nietoperzoskrzydły Errtu, spoczywając nam swym wyrzeźbionym z grzyba tronie. Śmiał się. Zawsze śmiał tym strasznym, chrapliwym rechotem. Śmiech ów nie rodził się z radości, lecz był szyderstwem, zniewagą dla tych, których demon postanowił torturować. Teraz bestia kierowała tę nie kończącą się niegodziwość w Wulfgara, podobnie jak skierowane były wielkie szczypce Bizmateca, innego demona, sługusa Errtu. Dzięki sile przekraczającej możliwości niemal każdego innego człowieka, Wulfgar zaciekle zmagał się z Bizmateciem w zapasach. Barbarzyńca odrzucił na bok wielkie, podobne do ludzkich ramiona oraz dwie inne umiejscowione w górnej części ciała kończyny, szczypce. Zaczął zaciekle boksować.

              Nacierało jednak na niego zbyt wiele młócących kończyn. Bizmateca był zbyt wielki i zbyt silny, a potężny barbarzyńca zaczął w końcu się męczyć.
              Zakończyło się to – zawsze się tak kończyło – zaciśnięciem szczypiec Bizmateca wokół gardła Wulfgara, podczas gdy drugie szczypce praz dwa ludzkie ramiona demona trzymały go nieruchomo. Bizmateca, biegły w swej ulubionej metodzie torturowania, nacisnął delikatnie na gardło Wulfgara, pozbawiając go powietrza, po czym puścił, pozwalając mu zaczerpnąć tchu, i ta raz za razem, doprowadzając do tego, iż mężczyzna chwiał się na nogach. Tak mijały minuty, a następnie godziny.

              Wulfgar usiadł na łóżku, trzymając się za gardło, pocierając paznokciem zadrapanie, dopóki nie uświadomił sobie, iż demona tu nie ma, że jest bezpieczny w swym łóżku, w krainie, którą nazywał swym domem, otoczony przez przyjaciół.

              Przyjaciół…

              Cóż znaczyło to słowo? Co oni mogli wiedzieć o jego udręce? Jak mogli mu pomóc odpędzić ten ciągnący się koszmar, którym był Errtu?

              Mężczyzna nie przespał reszty nocy, a gdy Drizzt przyszedł go obudzić na długo przed świtem, zastał go już przygotowanego do drogi. Mieli wyruszyli tego dnia, niosąc artefakt Crenshinibon daleko, daleko na południe i zachód. Kierowali się do Carradoon na brzegu jeziora Impresk, a następnie w Góry Śnieżne, do wielkiego opactwa nazywanego Duchowym Uniesieniem, gdzie kapłan o imieniu Cadderly zniszczy niegodziwy relikt.

              Crenshinibon. Drizzt miał go za sobą, gdy tego poranka przyszedł po Wulfgara. Drow nie nosił go na wierzchu, lecz Wulfgar wiedział, że tam jest. Mógł go wyczuć, odczuwał jego niegodziwą obecność. Crenshinibon pozostawał bowiem połączony ze swym ostatnim panem, demonem Errtu. Mrowił energią demona, a w związku z tym, iż Drizzt miał go przy sobie i stał tak blisko, Errtu również pozostawał blisko Wulfgara.

              - Dobry dzień do drogi – stwierdził lekko Drow, lecz Wulfgar zauważył, iż jego głos jest wymuszony, protekcjonalny. Z niemałą trudnością Wulfgar powstrzymał pragnienie, by uderzyć Drizzta w twarz.

              Zamiast tego uśmiechnął się i przeszedł obok niskiego mrocznego elfa. Drizzt miał zaledwie około metra sześćdziesiąt, podczas gdy Wulfgar przekraczał dwa metry i był dwukrotnie cięższy niż drow. Udo barbarzyńcy było grubsze od pasa Drizzta, a jednak gdyby doszło między nimi do wymiany ciosów, rozsądniej byłoby stawiać na drowa.

              - Nie obudziłem jeszcze Catti-brie – wyjaśnił Drizzt.

              Wulfgar obrócił się szybko na wspomnienie tego imienia. Spojrzał twardo w lawendowe oczy drowa.

              - Lecz Regis już nie śpi i je śniadanie. Bez wątpienia ma nadzieję spałaszować dwa lub trzy, zanim wyruszymy – dodał Drizzt z chichotem, ale Wulfgar pozostał nie wzruszony. – A Bruenor spotka się z nami na polu za wschodnią bramą Bryn Shander. Jest wraz ze swym ludem, przygotowując kapłankę Stumpet, by przewodziła klanowi pod jego nieobecność.

              Wulfgar jedynie na wpół słyszał słowa. Nic dla niego nie znaczyły. Cały świat nic dla niego nie znaczył.

              - Obudzimy Catti-brie? – spytał Drow.

              - Ja to zrobię – odpowiedział szorstko Wulfgar. – Ty zajmij się Remisem. Jeśli będzie miał brzuch pełen jedzenia, z pewnością będzie nas spowalniał, a ja zamierzam dotrzeć szybko do twojego przyjaciela Cadderly’ego, abyśmy mogli pozbyć się Crenshinibona.
              Drizzt zaczął odpowiadać, lecz Wulfgar odwrócił się i poszedł wzdłuż korytarza do drzwi Catti-brie. Puknął raz, potężnie, po czym wszedł gwałtownie do środka. Drizzt wykonał krok w tamtym kierunku, by złajać barbarzyńcę za niegrzeczne zachowanie – w końcu kobieta nie odpowiedziała na jego pukanie – ale zostawił to. Ze wszystkich ludzi jakich Drow kiedykolwiek poznał, Catti-brie była najbardziej zdolna bronić się przed obrazami lub przemocą.

              Poza tym Drizzt wiedział, iż jego pragnienie, by iść i złajać Wulfgara, było wywołane przez zazdrość o mężczyznę, który niegdyś był, a być może znów będzie, kandydatem na męża Catti-brie.

              Drow przejechał dłonią po swej przystojnej twarzy i poszedł znaleźć Regisa.

***

              Zaskoczona Catti-brie, mająca na sobie jedynie lekką bieliznę i do połowy wciągnięte spodnie, skierowała zdziwiony wzrok na Wulfgara wchodzącego do pokoju.

              - Mogłeś poczekać na odpowiedź – powiedziała cierpko, podciągając spodnie.

              Wulfgar przytaknął i podniósł dłonie – może tylko na wpół w geście przeprosin, lecz i tak o połowę wyżej niż Catti-brie się spodziewała. Kobieta widziała ból w błękitnych jak niebo oczach mężczyzny oraz pustkę w jego rzadkich, wymuszonych uśmiechach. Porozmawiała w końcu o tym z Drizztem, także z Bruenorem i Regisem, i wszyscy zdecydowali, by zachować cierpliwość. Jedynie czas mógł uleczyć rany Wulfgara.

              - Drow przygotował dla nas wszystkich poranny posiłek – wyjaśnił Wulfgar. – Powinniśmy dobrze zjeść, zanim, wyruszymy w długą drogę.

              - Drow? – powtórzyła Catti-brie. Nie zamierzała wypowiedzieć tego na głos, lecz była tak ogłupiona pełnym dystansu odniesieniem Wulfgara do Drizzta, iż to słowo po prostu jej się wymsknęło. Czy Wulfgar nazwałby Bruenora krasnoludem? I jak długo potrwa, nim ona stanie się po prostu dziewczyną? Catti-brie westchnęła głęboko i naciągnęła tunikę na ramiona, przypominając sobie stanowczo, iż Wulfgar przeszedł przez piekło – dosłownie. Spojrzała na niego, przyglądając się tym oczom, i ujrzała w nich ślad zawstydzenia, jakby echo jego nieczułego określenia Drizzta naprawdę ugodziło go w serce. Był to dobry znak.

              Wulfgar odwrócił się, by opuścić pokój. Podeszła do niego i wyciągnęła rękę, by delikatnie pogładzić go po policzku i szorstkiej brodzie, którą postanowił zapuścić lub której po prostu nie chciało mu się ogolić.

              Wulfgar spojrzał na nią, na czułość w jej oczach, i po raz pierwszy od walki na krze lodowej, gdy wraz ze swymi przyjaciółmi pokonał niegodziwego Errtu, w jego uśmiechu pojawiła się nuta szczerości.

***

              Regis dostał swoje trzy śniadania i zrzędził przez cały poranek na ten temat, gdy pięcioro przyjaciół wyruszyło z Bryn Shander, największego z miasteczek w regionie nazywanym Dekapolis, w dalekiej Dolinie Lodowego Wichru. Z początku grupa kierowała się na północ, przemieszczając się na łatwiejszy teren, po czym skręciła prosto na zachód. Na północy, w dużej oddali, przyjaciele ujrzeli wysokie budowle Targos, drugiego miasta w okolicy, zaś za jego dachami widać było lśniące wody Maer Dualdon.

              Do połowy popołudnia, zostawiwszy za sobą ponad dwadzieścia kilometrów, dotarli do brzegów Shaengarne, wielkiej rzeki, wezbranej i płynącej szybko po wiosennych roztopach. Podążyli za nią na północ, z powrotem do Maer Dualdon, do miasta Bremę oraz oczekującej tam łodzi, którą zorganizował Regis.

              Grzecznie odrzucając liczne propozycje mieszkańców, by zostali w osadzie na kolację i ciepły nocleg oraz liczne protesty Regisa, twierdzącego, iż umiera z głodu i jest gotów położyć się i zemrzeć, przyjaciele byli już wkrótce na zachód od rzeki. Szli szybko, pozostawiając za sobą swój dom.

              Drizzt ledwo mógł uwierzyć, że wyruszyli tak szybko. Dopiero co Wulfgar do nich wrócił. Wszyscy byli znów razem w krainie, którą nazywali domem, w spokoju, a mimo teraz znajdowali się tutaj, znów kierując się za głosem obowiązku. Drow naciągnął nisko na twarz kaptur swego podróżnego płaszcza, osłaniając swe delikatne oczy przed palącym słońcem.

              Przyjaciele nie mogli widzieć jego szerokiego uśmiechu.

 

Część I

 

APATIA

 

Często siadam i zastanawiam się nad zamętem, jaki odczuwam, gdy moje klingi spoczywają, gdy cały otaczający mnie świat wydaje się żyć w pokoju. Jest to przypuszczalnie ideał, do którego dążę. A jednak w owych spokojnych czasach – a zdarzały się one naprawdę rzadko podczas tych ponad siedmiu dekad mojego życia – nie czuję się tak, jakbym znalazł doskonałość, lecz raczej jakby czegoś brakowało mi w życiu.

              Wydaje się to taką absurdalną myślą, a jednak uświadomiłem sobie, iż jestem wojownikiem, istotą akcji. W czasach gdy nie ma palącej potrzeby akcji, nie czuję się spokojny. Ani trochę.

              Gdy droga nie jest wypełniona przygodą, gdy nie ma potworów do pokonania oraz gór, na które się wspiąć, odnajduje mnie nuda. Udało mi się zaakceptować tę prawdę o moim życiu, tę prawdę o tym, kim jestem, tak więc przy tych rzadkich okazjach potrafię znaleźć sposób, by pokonać nudę. Potrafię odnaleźć górski szczyt wyższy niż ten, na którym ostatnio się wspiąłem.

              Widzę teraz wiele podobnych symptomów w Wulfgarze, przywróconym nam zza grobu, z wirującej ciemności, która była zakątkiem Errtu w Otchłani. Obawiam się jednak, iż stan Wulfgara przekroczył zwykłą nudę, wlewając się do krainy apatii. Wulfgar również był stworzeniem akcji, lecz to nie wydaje się być lekarstwem na jego letarg ani apatię. Prosili go, aby objął przywództwo nad plemieniem. Nawet uparty Berkthgar, który musiałby oddać pożądane stanowisko władzy, wspiera Wulfgara. On i cała reszta z nich wie, w tym mizernych czasach, iż ponad wszystkich to Wulfgar, syn Beornegara, mógłby dać wielkie korzyści nomadycznym barbarzyńcom z Doliny Lodowego Wichru.

              Wulfgar nie podąży za tym wezwaniem. To nie skromność czy znużenie go powstrzymują, jak widzę, ani też żadne obawy, iż nie byłby w stanie poradzić sobie z tą pozycją lub żyć zgodnie z oczekiwaniami tych, którzy go proszą. Każdy z tych problemów mógłby zostać pokonany, przemyślany lub wsparty przez przyjaciół Wulfgara, w tym mnie. Wszakże nie, nie jest to żadna z tych naprawialnych rzeczy.

              Chodzi po prostu o to, iż go to nie obchodzi.

              Czy to możliwe, że jego własne cierpienie było tak wielkie i nieustające, iż utracił zdolność współodczuwania bólu innych? Czy widział zbyt wiele zgrozy, aby słyszeć ich krzyki?

              Tego obawiam się ponad wszystko, jest to bowiem strata, na którą nie ma określonego lekarstwa. A jednak, żeby być szczerym, widzę ją wyraźnie wyrytą w rysach Wulfgara, w stanie pochłonięcia samym sobą, w którym zbyt wiele wspomnień o jego niedawnych udrękach zaciemnia mu wzrok. Być może nawet Wulfgar nie dostrzega bólu nikogo innego. Albo też, jeśli go widzi, odrzuca go jako trywialny w porównaniu do monumentalnych prób, przez jakie musiał przejść podczas tych sześciu lat niewoli u Errtu. Utrata współodczuwania może być najtrwalszą i najgłębszą blizną ze wszystkich, bezgłośną klingą niewidocznego przeciwnika, rozrywającą nasze serca i kradnącą nam więcej niż tylko siłę. Kradnącą naszą wolę, czym bowiem jesteśmy bez współodczuwania? Jakąż radość możemy odnaleźć w naszych życiach, jeśli nie potrafimy zrozumieć radości i smutków tych, którzy nas otaczają, jeśli nie możemy się nimi dzielić w większej społeczności? Pamiętam lata w Pomroku po tym, jak uciekłem z Menzoberranzan. Samotny, poza okazyjnymi wizytami Guenhwyvar, przetrwałem te długie lata dzięki własnej wyobraźni.

              Nie jestem pewien, czy Wulfgarowi została choćby taka możliwość, bowiem wyobraźnia wymaga introspekcji, sięgnięcia do własnych myśli, a obawiam się, a obawiam się, iż za każdym razem gdy mój przyjaciel spogląda w ten sposób w głąb siebie, wszystkim co widzi, są słudzy Errtu, szlam i groza Otchłani.

              Jest otoczony przez przyjaciół, który kochają go i z całego serca będą próbować wspierać go, pomagać mu wydostać się z emocjonalnego lochu Errtu. Być może Catti-brie, kobieta, którą niegdyś kochał (a może wciąż kocha) tak głęboko, okaże się postacią kluczową dla jego wyzdrowienia. Przyznaję, iż boli mnie, gdy oglądam ich razem. Catti-brie traktuje Wulfgara z czułością i współczuciem, lecz wiem, iż on nie czuje jej delikatnego dotyku. Lepiej, by uderzyła go w twarz, spojrzała stanowczo i ukazała mu prawdę. Wiem o tym, a jednak nie mogę jej powiedzieć, by tak zrobiła, bowiem ich związek jest znacznie bardziej skomplikowany. Mam obecnie w myśli i w sercu jedynie najlepszy interes Wulfgara, a jednak gdybym wskazał Catti-brie sposób, w który mogłaby być mniej współczująca, mogłoby to zostać i zostałoby – przynajmniej przez Wulfgara, w jego obecnym stanie umysłu – odebrane jako wtrącanie się zazdrosnego zalotnika.

              Nieprawda. Choć bowiem nie znam uczuć Catti-brie wobec tego mężczyzny, który kiedyś miał zostać jej mężem – ponieważ ostatnio dość mocno strzeże ona swych uczuć – dostrzegam, iż Wulfgar nie jest obecnie zdolny do miłości.

              Niezdolny do miłości… czy istnieją jakiś smutniejsze słowa, którymi można być opisać mężczyznę? Nie sądzę i żałuję, że nie mogę teraz inaczej ocenić stanu umysłu Wulfgara. Miłość jednak, szczera miłość, wymaga współodczuwania. Jest to dzielenie się – zabawą, bólem, śmiechem, łzami. Szczera miłość czyni czyjąś duszę odbiciem nastrojów partnera. A tak jak pokój wydaje się większy, gdy jest wyłożony lustrami, podobnemu wzmocnieniu ulegają radości. A tak jak poszczególnie przedmioty w odbitym w pomieszczeniu wydaja się mniej ostre, podobnie ból zmniejsza się i zanika, rozciągnięty poprzez dzielenie się.

              Na tym polega piękno miłości, czy to w namiętności, czy przyjaźni. Dzielenie się, które zwiększa radości, a zmniejsza bóle. Wulfgar jest teraz otoczony przez przyjaciół, z których wszyscy pragną włączyć się w także dzielenie, jak to niegdyś było pomiędzy nami. On jednakże nie może włączyć na w ten sposób, nie potrafi opuścić tych barier, które musiał postawić, gdy otaczali go tacy jak Errtu.

              Utracił swą zdolność współodczuwania. Mogę się jedynie modlić, by znów ją odnalazł, by czas pozwolił mu otworzyć swe serce i duszę dla tych, którzy na to zasługują, bowiem bez współodczuwania nie odnajdzie celu. Bez celu nie odnajdzie satysfakcji. Bez satysfakcji nie odnajdzie zadowolenia, a bez zadowolenia nie odnajdzie radości.

              A my, my wszyscy, nie będziemy mieć sposobu, by mu pomóc.

- Drizzt Do’Urden

 

ROZDZIAŁ 1

OBCY W DOMU

 

Artemis Entreri stał na kamienistym wzgórzu wychodzącym na rozległe, zapiaszczone miasto, starając się przebić przez miriady uczuć, które w nim wirowały. Podniósł rękę, by otrzeć pył i piasek z warg oraz włosów świeżo zapuszczonej koziej bródki. Dopiero gdy ją potarł, uświadomił sobie, iż od kilku dni nie golił reszty twarzy, bowiem teraz jego mała bródka, zamiast wyróżniać się na twarzy, zatonęła w poszarpanej gęstwinie na policzkach.

              Entreriego to nie obchodziło.

              Wiatr wyrwał wiele pasm jego długich włosów z węzła na karku i krnąbrne kosmyki uderzały go w twarz, drażniąc ciemne oczy.

              Entreriego to nie obchodziło.

              Spoglądał po prostu na Calimport i starał się mocno wejrzeć w głąb siebie. Mężczyzna przeżył niemal dwie trzecie swego życia w tym powiększającym się mieście na południowym wybrzeżu, osiągnął tam pozycje wojownika i zabójcy. Było to jedyne miejsce, które mógł naprawdę nazywać domem. Kiedy teraz spoglądał na nie, brunatne i zapiaszczone, nieugięte pustynne słońce odbijało się jaskrawo od białego marmuru większym domów. Rozświetlało również liczne nędzne chałupy, rudery oraz podarte namioty, rozstawione wzdłuż dróg – zabłoconych, ponieważ nie miały odpowiednich kanałów do odprowadzania wody. Kiedy skrytobójca spoglądał teraz na Calimport, nie wiedział, co odczuwać. Kiedyś znał swoje miejsce w świecie. Osiągnął szczyt swej niecnej profesji, a każdy, kto wymawiał jego imię, robił to z czcią i strachem. Gdy pasza wynajmował Artemisa Entreriego, by zabił człowieka, ów człowiek wkrótce był martwy. Bez wyjątku. Pomimo zaś licznych przeciwników, których w oczywisty sposób sobie zrobił, skrytobójca był w stanie chodzić ulicami Calimport otwarcie, nie przymykając się z cienia w cień, w całym przekonaniu, iż nikt nie byłby na tyle śmiały, by wystąpić przeciwko niemu.

              Nikt nie ośmieliłby się wystrzelić strzały w Artemisa Entreriego, chyba że byłby przekonany, że strzał jest idealny. Inaczej to Entreri byłby górą.

              Uwagę Entreriego przykuł ruch z boku, lekkie przesunięcie cienia. Potrząsnął głową i westchnął, niezbyt zaskoczony, gdy okryta płaszczem sylwetka wyskoczyła zza głazów, jakieś siedem metrów przed nim, i stała blokując drogę, skrzyżowawszy ramiona na krzepkiej piersi.

              - Wybieramy się do Calimport? – spytał mężczyzna z wyraźnym południowym akcentem w głosie.

              Entreri nie odpowiedział, trzymał jedynie głowę prosto, choć jego oczy zerkały na liczne głazy leżące wzdłuż obu stron szlaku.

              - Musisz zapłacić za przejście – ciągnął mężczyzna. – Jestem twoim przewodnikiem. – Z tymi słowy skłonił się i podszedł, ukazując bezzębny uśmiech.

              Entreri słyszał wiele opowieści o zdobywaniu pieniędzy poprzez zastraszanie, choć nigdy wcześniej nikt nie był na tyle śmiały, by mu zablokować drogę. Tak, istotnie, zdał sobie sprawę, nie było go tu przez wiele czasu. Wciąż nie odpowiadał, a krzepki mężczyzna przesunął się, rozpościerając szeroko swój płaszcz, by ukazać miecz wiszący u pasa.

              - Ile monet proponujesz? – spytał mężczyzna.

              Entreri zaczął mówić mu, by się odsunął, lecz zmienił zdanie i jedynie westchnął.

              - Głuchy? – powiedział mężczyzna i wyciągnął miecz, po czym postąpił o kolejny krok. – Zapłać mi, albo ja i moi przyjaciele sami weźmiemy monety z twojego pociętego ciała.

              Entreri nie odpowiedział, nie poruszył się, nie wyciągnął wysadzanego klejnotami sztyletu, swej jedynej broni. Stał tam po prostu, a jego obojętność wydawała się jeszcze bardziej złościć krzepkiego mężczyznę.

              Mężczyzna zerknął na bok – na lewo od Entreriego – dyskretnie, lecz skrytobójca wyraźnie wychwycił to spojrzenie. Podążył za nim ku trzymającemu łuk jednemu z towarzyszy rabusia, ukrytym w cieniu pomiędzy dwoma dużymi głazami.

              - No już – powiedział krzepki. – Twoja ostatnia szansa.

              Entreri cicho wsunął stopę pod kamień, lecz nie wykonał żadnego innego ruchu. Stał czekając, wpatrując się w krzepkie mężczyznę, lecz trzymając łucznika na skraju wzroku. Skrytobójca tak dobrze mógł odczytywać ruchy mężczyzn, najmniejszy skurcz mięśni, iż to on zareagował pierwszy. Entreri skoczył na skos, w przód i w lewo, przetaczając się i zamachując prawą stopą. Posłał kamień w stronę łucznika, nie żeby go zranić – to przekraczałoby umiejętności nawet Artemisa Entreri – lecz w nadziei na rozproszenie jego uwagi. Wykonując salto, skrytobójca rozpostarł szeroko płaszcz w nadziei, że pochwyci on i spowolni strzałę.

              Nie musiał się o to martwić, bowiem łucznik spudłował paskudnie i zrobiłby to, nawet gdyby Entreri w ogóle się nie poruszył.

              Entreri ustawił odpowiednio stopy i skierował się ku nacierającemu miecznikowi, świadom tego, kolejni dwaj mężczyźni wyłaniają się zza głazów po drugiej stronie szlaku.

              Wciąż nie pokazując broni, Entreri nieoczekiwanie rzucił się w przód, w ostatniej chwili uchylając się przed zamachem miecza, po czym podniósł się gwałtownie za świszczącym ostrzem, jedną dłonią chwytając podbródek napastnika, a drugą sięgając za głowę mężczyzny i łapiąc go za włosy. Skręt i obrót powaliły miecznika na ziemię. Entreri puścił go, przesuwając dłoń w górę ramienia z bronią mężczyzny, by nie dopuścić do próby ataku. Mężczyzna upadł ciężko na plecy. W tej chwili Entreri nastąpił mu na gardło. Uchwyt mężczyzny na mieczu osłabł, jakby podawał broń Entreriemu.

              Skrytobójca odskoczył, nie chcąc, by jego stopy były zaplątane, gdy zbliżą się dwaj pozostali, jeden dokładnie od przodu, drugi z tyłu. Miecz Entreriego w prostym leworęcznym zamachu, następnie zaś w błyskawicznym pchnięciu. Mężczyzna z łatwością usunął się z zasięgu Entreriego, lecz atak i tak nie miał za zadanie trafić. Entreri przerzucił miecz do prawej dłoni, trzymając go od góry, po czym cofnął się nagle o krok, obracając dłoń i klingę. Skierował ją w poprzek swego ciała, po czym pchnął za siebie. Skrytobójca poczuł, jak ostrze wchodzi w pierś mężczyzny i usłyszał gwałtowne wessanie powietrza, gdy przebił płuco.

              Czysty instynkt sprawił, iż Entreri odwrócił się, obracając w prawo i utrzymując napastnika na mieczu. Wykorzystał mężczyznę jako tarczę przeciwko łucznikowi, który rzeczywiście znów wystrzelił. Znów jednak paskudnie chybił i tym razem strzała wbiła się w ziemię kilka kroków przed Entreri.

              - Idiota – mruknął skrytobójca, po czym z nagłym szarpnięciem upuścił swą ostatnią na piach. Wykonał ów manewr tak doskonale, że drugi miecznik zrozumiał swą głupotę, obrócił się i uciekł.

              Entreri znów się odwrócił, cisnął miecz z grubsza w kierunku łucznika i rzucił się za osłonę.

              Minęła długa chwila.

              - Gdzie on jest? – zawołał łucznik z wyraźnym strachem w głosie. – Merk, widzisz go?

              Minęła kolejna długa chwila.

              - Gdzie on jest? – krzyknął znów łucznik, stając się przerażony. – Merk, gdzie on jest?

              - Tuż za tobą – dobiegł szept. Błysnął wysadzany klejnotami sztylet, przecinając cięciwę, po czym, zanim oszołomiony mężczyzna zdołał zareagować, spoczywając na jego gardle.

              - Proszę – wyjąknął mężczyzna, trzęsąc się tak mocno, iż to jego, nie Entreriego, ruchy spowodowały pierwsze draśniecie ostrej klingi. – Mam dzieci, tak. Wiele, wiele dzieci. Siedemnaście…

              Zakończył gulgotem, gdy Entreri przeciął mu gardło od ucha do ucha, jednocześnie wkładając stopę pod plecy mężczyzny, a następnie kopnięciem posyłając go twarzą na ziemię.

              - To powinieneś był wybrać bezpieczniejsze zajęcie – odpowiedział Entreri, choć mężczyzna nie mógł tego usłyszeć.

              Wyglądając zza głazów, Entreri wkrótce dostrzegł czwartego z grupy, przemykającego wzdłuż od cienia do cienia. Mężczyzna wyraźnie kierował się do Calimportu, lecz był po prostu zbyt przerażony, by wyskoczyć i pobiec otwarcie. Entreri wiedział, że mógłby go dogonić, ale nawet napiąć ponownie łuk i zastrzelić go stąd. Nie zrobił jednak tego, ponieważ go to obchodziło. Nie troszcząc się nawet o sprawdzenie ciał w poszukiwaniu łupów, Entreri wytarł i schował do pochwy swój magiczny sztylet, po czym wrócił na drogę. Tak, nie było go tu od bardzo, bardzo dawna.

              Przed opuszczeniem tego miasta Artemis Entreri znał swoje miejsce w świecie, w Calimporcie. Myślał o tym teraz, wpatrując się w miasto po kilkuletniej nieobecności. Rozumiał zamieszkiwany przez siebie wcześniej świat cieni i zdawał sobie sprawę, iż w owych alejkach najprawdopodobniej zaszło wiele zmian. Starzy współpracownicy odeszli, a jego reputacja najprawdopodobniej nie pomoże mu podczas spotkań z nowymi, często samozwańczymi przywódcami rozmaitych gildii oraz sekt.

              - Co ze mną zrobiłeś, Drizzcie Do’Urdenie? – spytał chichocząc, bowiem owa wielka zmiana w życiu Artemisa Entreri rozpoczęła się, gdy pasza Pook wysłał go w misji odzyskania magicznego rubinowego wisiorka od zbiegłego halflinga. Dość łatwe zadanie, sądził Entreri. Halfling, Regis, był znany skrytobójcy i nie powinien był się okazać trudnym przeciwnikiem.

              Entreri nie wiedział wtedy zbytnio, iż Regis wykonał niesamowicie sprytną robotę, otaczając się potężnymi sojusznikami, w tym mrocznym elfem. Jakże wiele lat minęło, zastanawiał się Entreri, odkąd pierwszy raz napotkał Drizzta Do’Urdena? Odkąd pierwszy raz zetknął się z wojownikiem równym sobie, który mógł słusznie postawić przed Entreri lustro i ukazać mu kłamstwo jego egzystencji? Niemal dekada, uświadomił sobie, i podczas gdy on stał się starszy i być może trochę wolniejszy, Drow, który mógł dożyć sześciu stuleci, nie zestarzał się w ogóle.

              Tak, Drizzt umieścił Entreriego na ścieżce niebezpiecznej introspekcji. Mrok uległ jedynie wzmocnieniu, gdy Entreri znów udał się za Drizztem wraz z pozostałościami rodziny drowa. Drizzt pokonał Entreriego na wysokiej półce skalnej poza Mithrilową Halą, a skrytobójca zginąłby, gdyby pewien oportunistyczny mroczny elf o imieniu Jarlaxle nie zabrał go wtedy do Menzoberranzan, rozległego miasta drowów, fortecy Lolth, demonicznej królowej chaosu. Ludzki skrytobójca znalazł odmienną rolę tam w dole, w mieście intryg i brutalności. Tam każdy był skrytobójcą, a Entreri, pomimo swych niesamowitych talentów w sztuce mordu, był jedynie człowiekiem, i fakt ten zsyłał go na dno drabiny społecznej.

              To jednak coś więcej niż tylko zwyczajne postrzeganie pozycji tak dotkliwie ugodziło skrytobójcę podczas jego pobytu w mieście drowów. Było to uświadomienie sobie pustki własnej egzystencji. Tam, w mieście pełnym Entrerich, zaczął dostrzegać głupotę swego przekonania, śmiesznej myśli, iż umiejętności walki wzniosła go w jakiś sposób ponad motłoch. Wiedział o tym teraz, spoglądając na Calimport, miasto, które było dla niego domem, które wydawało się ostatnim schronieniem na całym świecie.

              W mrocznym i tajemniczym Menzoberranzan Artemis Entreri został upokorzony.

              Kierując się ku odległemu miastu, Entreri zastanawiał się wielokrotnie, czy naprawdę pragnął tego powrotu. Wiedział, że pierwsze dni będą niebezpieczne, lecz to nie obawa o życie wprowadziła wahanie w jego normalnie buńczuczny krok. Była to obawa o to, co dalej.

              Pozornie niewiele zmieniło się w Calimporcie – mieście miliona żebraków, jak Entreri lubił je nazywać. Istotnie mijał tuziny żałosnych nędzarzy, leżących w łachmanach lub nago po obu stronach drogi. Większość z nich leżała najprawdopodobniej w tym samych miejscach, w których straż miejska rzuciła ich o poranku, oczyszczając drogę dla wyładowanych złotem wozów ważnych kupców. Żebracy wyciągali w kierunku Entreriego trzęsące się, kościste palce, ręce tak słabe i wychudzone, iż mogli utrzymać ich w górze nawet przez te kilka sekund, jakich potrzebował nieczuły mężczyzna, by obok nich przejść.

              Gdzie pójść? – zastanawiał się. Jego stary pracodawca, pasza Pook, od dawna nie żył, padłszy ofiarą potężnej panterze towarzyszki Drizzta po tym, jak Entreri zrobił to, o co mężczyzna go poprosił i zwrócił mu Regisa oraz rubinowy wisiorek. Entreri nie pozostał w mieście długo po tym nieszczęsnym incydencie, bowiem przywiódł Regisa i doprowadziło to do zguby potężnej osobistości, co niewątpliwie było czarną plamą na życiorysie skrytobójcy pośród jego niezbyt litościwych współpracowników. Entreri mógł zapewne dość łatwo naprawić sytuację, oferując po prostu swe nieocenione usługi kolejnemu potężnemu mistrzowi gildii bądź paszy, lecz wybrał inną drogę. Entreri pragnął zemścić się na Drizzcie nie za zabicie Pooka – skrytobójcy niezbyt to obchodziło – lecz dlatego, że on i Drizzt walczyli zaciekle w miejskich kanałach, nie osiągnąwszy rezultatu, zaś Entreri wciąż wierzył, iż powinien był wygrać tę walkę.

              Idąc teraz brudnymi ulicami Calimportu, musiał zastanawiać się, jaką reputację zostawił za sobą. Z pewnością wielu skrytobójców mówiło o nim źle pod jego nieobecność, wyolbrzymiało jego porażkę w incydencie z Regisem, aby wzmocnić swą własną pozycję w rynsztokowej hierarchii.

              Entreri uśmiechnął się, zastanawiając nad tym faktem, bo wiedział, że te złe słowa byłyby przekazywane jedynie szeptem. Nawet pod jego nieobecność inni zabójcy się odwetu. Być może nie znał już swego miejsca w świecie. Być może Menzoberranzan postawiło ciemne… nie, nie ciemne, lecz po prostu puste lustro przed jego oczyma, lecz nie mógł zaprzeczyć, iż wciąż cieszył go szacunek.

              Szacunek, na który może będzie musiał znów sobie zasłużyć, jak sobie wymownie przypomniał.

              Gdy szedł znajomymi ulicami, wracało do niego coraz więcej wspomnień. Wiedział, gdzie umiejscowiona była większość domów gildii i podejrzewał, iż jeśli nie zdarzyło się nic niespodziewanego ze strony praworządnych przywódców miasta, wiele wciąż stało nienaruszonych, być może pełnych znanych mu niegdyś współpracowników. Dom Pooka został wstrząśnięty do fundamentów zabiciem niegodziwego paszy, a następnie wyznaczeniem leniwego halflinga Regisa na jego następcę. Entreri zadbał o ten drobny problem, zajmując się Regisem, a mimo chaosu, jaki wybuchł w owym domy, gdy Entreri ud...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl