[ Pobierz całość w formacie PDF ]

GRAHAM MASTERTON

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

BEZSENNI

ROZDZIAŁ I

      

        John O’Brien stał w smudze słonecznego światła przed lustrem w garderobie, przymierzając kwiecisty szkarłatny krawat od Armaniego. Robił to z precyzją i ceremonią, nie tylko, dlatego że zwykle działał precyzyjnie i lubił ceremonię, ale ponieważ wiedział, że po raz ostatni czyni to jako zwykły śmiertelnik.

        Wygładził ciemnoniebieską kamizelkę, żeby lepiej przylegała do torsu, a potem obciągnął również mankiety. Podobało mu się własne odbicie w lustrze. Zawsze starał się być dobrze ubrany. „Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie ci spotkać się ze Stwórcą - mawiał jego ojciec - więc codziennie ubieraj się tak, jakby to miało przypaść właśnie dzisiaj”. Umierając na atak serca prawie dokładnie dwa lata temu, ojciec nosił sportową kurtkę od Abercrombiego i Fitcha.

        W lustrze pojawiła się za jego ramieniem Eva, piękna i wytworna w swoim bladożółtym kostiumie od Evy Chun.

        - Czy jego ekscelencja sędzia Sądu Najwyższego jest już gotów? John wysunął do przodu szczękę i pokręcił głową.

        - Jego ekscelencja jest gotów, ale jego ekscelencja nie jest oficjalnie sędzią Sądu Najwyższego, dopóki nie zostanie zaprzysiężony.

        - Jego ekscelencja znowu dzieli włos na czworo - uśmiechnęła się Eva.

        - Na tym właśnie polega moja praca. Wiesz chyba, co mówi czternasta poprawka do konstytucji: „Żadna władza nie pozbawi nikogo życia, wolności i własności bez podzielenia na czworo każdego włosa stąd aż do Kalamazoo”.

        Uśmiechnęła się, a potem uścisnęła go i pocałowała w ramię.

        - Najwspanialszy rozszczepiacz włosa na czworo, jaki się kiedykolwiek narodził.

        Mam zamiar dać z siebie wszystko - odparł John; i powiedział to całkiem serio.

        - Będziesz najlepszy - zapewniła go Eva. - Przywrócisz Sądowi Najwyższemu całą należną mu wagę.

        John odchrząknął rozbawiony i poklepał się po brzuchu.

        - Nie chcesz chyba powiedzieć, że praca w Sądzie Najwyższym przyczyni się do spadku mojej wagi? Nigdy w całym życiu nie zapraszano mnie na tyle lunchów. Co sądzisz o tym krawacie? - zapytał po chwili. - Nie jest zbyt wyrazisty? Może powinienem założyć coś bardziej stonowanego?

        - Jest doskonały. Wyrazisty, tak. Ale w granicach dobrego smaku. Dokładnie tak jak ty.

        Roześmiał się. A potem przez krótką chwilę przyglądali się sobie w lustrze, zadowoleni i pełni dumy. W wieku czterdziestu ośmiu lat John miał zostać najmłodszym sędzią Sądu Najwyższego w historii - młodszym nawet od Williama Rehnquista, nominowanego przez Richarda Nixona w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, bujne szpakowate włosy i szeroką wyrazistą twarz, która wyglądała, jakby wyciosał ją z litego dębowego bloku, pełen rozmachu, obdarzony niesamowitym talentem, niemający jednak cierpliwości do szczegółów rzeźbiarz.

        Mimo niespokojnej, surowej urody zrobił wspaniałą karierę - najlepszą, jaką mogą zapewnić rodzinne powiązania i pokaźna, gromadzona od lat fortuna z Massachusetts. Jego ojciec, senator Douglas O’Brien, był najbogatszym i najbardziej otwartym politykiem od czasów Josepha Kennedy’ego. John i jego dwaj bracia wychowywali się wśród uprzywilejowanych i kulturalnych - podróżując, pływając na żaglach, grając w polo, jeżdżąc na nartach i udzielając się towarzysko wszędzie, gdzie było warto, od Monaco aż po Aspen. Na osiemnaste urodziny ojciec podarował mu pomalowanego na zielony kolor O’Brienów astonmartina (nadal stał w garażu), a także siedem milionów dwieście tysięcy w papierach wartościowych. Na dwudzieste pierwsze urodziny dostał ten dom - obrośnięty bluszczem, wzniesiony z czerwonej cegły pałac z widokiem na Charles River, trzynastoma sypialniami, małą salą balową i olbrzymią biblioteką.

        Wnętrze tej ostatniej mieściło mniej więcej półtora kilometra dębowych półek, na których ciągnęły się rzędy oprawnych w skórę prawniczych tomów. Stanąwszy po raz pierwszy w progu John zamknął oczy. „Jeśli sprawiedliwość ma jakiś zapach - powiedział wtedy - to unosi się on właśnie tutaj”.

        W wieku dwudziestu czterech lat ukończył summa cum laude wydział prawa Uniwersytetu Harvarda i natychmiast objął intratne stanowisko w kancelarii Howell Rhodes Macklin, najznakomitszej bostońskiej firmie prawniczej, obsługującej również i jego rodzinę.

        Mając lat dwadzieścia dziewięć wygrał sprawę oskarżonego o gigantyczną defraudację Bonatella i został jednym z głównych wspólników, a prowadzona za czasów prezydentury Cartera energiczna kampania w obronie praw obywatelskich zwróciła na niego uwagę prokuratora generalnego, Griffina B. Bella, który mianował go swoim zastępcą w Departamencie Sprawiedliwości.

        Obecnie - nominowany na miejsce zmarłego niedawno na raka płuc sędziego Everetta Berkenheima - osiągnął ów ozłocony chwałą szczyt, o czym marzył od początku swojej kariery: miał się stać jednym z dziewięciu ludzi, którzy doskonalą i interpretują konstytucję Stanów Zjednoczonych: sędzią stojącym ponad wszystkimi innymi sędziami.

        Magazyn Time, choć z rezerwą traktował jego liberalną politykę - w szczególności zdecydowany sprzeciw przeciwko karze śmierci - przedstawił go jednak jako człowieka „odważnego i prostolinijnego”. John rzeczywiście uważał się na ogół za odważnego i na ogół za prostolinijnego. Czasami wydawało mu się nawet, że jest waleczny. Kochał Evę jak nigdy dotąd - głupi romans sprzed trzech lat z młodszą partnerką raczej wzmocnił ich małżeństwo, niż mu zaszkodził. Był zdrowy i bogaty, miał ładną córkę i dosłownie setki przyjaciół. Każdy dzień wydawał się opromieniony słońcem i przynosił nowe wyzwania.

        Niepokoił go jedynie „pan Hillary”.

        „Pan Hillary” - malutka plamka w jego życiorysie, malutka plamka, której nie mógł zetrzeć. Wydawała się taka nieznaczna - nie większa od niewielkiego punkcika pleśni na idealnie pomalowanej ścianie - ale zawsze obecna. Od wczesnego dzieciństwa nawiedzał go w nocy nieodmiennie ten sam przerażający koszmar; milczący i chłodny obraz, który tkwił gdzieś w odległych zakamarkach jego podświadomości i nie miał do niego dostępu w ciągu dnia. Przed ukończeniem trzydziestki próbował hipnozy, potem przez dwa lata absurdalnie kosztownej psychoanalizy, ale obraz nie pojawił się ani razu, kiedy był w pełni świadomy - choć przez cały czas wiedział, że się od niego nie uwolnił.

        Był to obraz czekającego w milczeniu człowieka, nic więcej, kogoś o rysach tak rozmazanych jak atramentowa plama z testu Rorschacha. John nie potrafił zrozumieć dlaczego, ale na jego widok ogarniało go takie przerażenie, że budził się cały zlany potem, łapiąc kurczowo oddech. Mężczyzna nigdy się nie poruszał; nawet kiedy przepełniony paniką John błagał go we śnie, żeby podszedł bliżej. „Chodź i zmierz się ze mną! Skończ z tym! Zrób coś! Zrób cokolwiek! Nie stój tak bez ruchu!”

        Ale zjawa nie reagowała, zachowując dystans i milczenie: czekała, aż nadejdzie wybrany przez nią złowrogi moment. John był przekonany, że czeka go z jej ręki coś złego. Mogła nawet wyobrażać jego własną śmierć. W młodości wierzył, że potrafi się do niej przyzwyczaić - że potrafi pójść w nocy do łóżka, nie bojąc się, że znowu przyjdzie mu się z nią zmierzyć. Ale trwoga, którą odczuwał, nigdy się nie zmniejszyła, a zjawa nie przestawała się pojawiać i śniąc stale skręcał za ten straszliwie znajomy, szary róg i widział, jak wpatruje się w niego badawczym wzrokiem.

        John nazwał widziadło „panem Hillarym”, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Nie wiedział dlaczego - podobnie jak nie wiedział, kim jest ten człowiek. W końcu musiał pogodzić się z faktem, że będzie nawiedzać go zawsze, przez całe życie - będzie obserwować go i czekać na jego śmierć.

        - Może napijemy się kawy? - zapytała Eva.

        John wsunął na rękę złoty breitling chronomat. Była dziesiąta dwadzieścia osiem. Jutro o tej porze - pomyślał - zostanę sędzią Sądu Najwyższego i zacznie się nowy etap mojego życia. Lata chwały. Lata wielkich osiągnięć i sławy.

        - Nie mam ochoty na kawę - powiedział, odwracając się i całując Evę w czoło. - Nie sądzę, żebym naprawdę potrzebował zastrzyku kofeiny. I tak jestem już wystarczająco spięty.

        - Daj spokój, odpręż się. Helikopter nie przyleci wcześniej niż za dziesięć minut. Poprosiłam Madeleine, żeby zaparzyła ten nowy arabski gatunek z Bentonwood Cafe.

        John poprawił marynarkę, jeszcze raz obciągnął mankiety i zszedł w ślad za Evą po półkolistych drewnianych schodach do holu. Jego ściany wyłożone były dębową boazerią i obwieszone morskimi pejzażami, wśród których wyróżniało się pełne połyskujących zieleni i roziskrzonych błękitów wielkie płótno Wilmslowa Homera przedstawiające polowanie na rekiny na Karaibach. Nowe buty Evy stukały po białej terakocie, a przez matową szybkę nad portykiem przeświecały promienie słońca. W drzwiach pokoju porannego czekała na nich Madeleine, ciemnowłosa pokojówka z Quebecu, polecona przez Charlesa Dabneya, jednego ze starszych wspólników. John chciał zatrudnić młodszą pokojówkę, ale Eva wciąż była uczulona na te sprawy po jego romansie z Elizabeth i wolała po stokroć mieć w domu doświadczoną starszą służącą w rodzaju Madeleine, zwłaszcza że powłóczyła ona lekko nogą i miała owłosione znamię po lewej strome podbródka.

        Stojący w holu wysoki niczym wieża zegar wybił wpół do jedenastej, a zatem zostało im mniej niż czterdzieści minut do odlotu.

        - Wracamy w piątek wieczorem, Madeleine - powiedziała Eva - i od razu idziemy na kolację z Kochami. Bądź tak dobra i przygotuj dla mnie tę zieloną od Versacego. Poproś także Newtona, żeby przygotował smoking jego ekscelencji.

        - Tak jest, madame - odparła Madeleine matowym głosem z francuskim akcentem.

        - Przedzwoń również do Bloomingdale’a i zapytaj, co się dzieje z tym pulowerem Courregesa, który zamówiłam. Poproś Lonnie, z Place Elegante na drugim piętrze. I nie zapomnij o tych nowych kółkach na serwetki, dobrze? Powinny już być gotowe. Zadzwoń do Jackie w Quadrum. Masz chyba numer, prawda? Same piątki.

        John usiadł w jednym z eleganckich foteli w stylu kolonialnym, obitych materiałem w żółte paski. Pokój poranny zalany był promieniami słońca, które odbijały się ostrym światłem od wyfroterowanej podłogi. Przyglądając się nalewającej mu kawę Madeleine zastanawiał się, jak wyglądali jej rodzice i co ich skłoniło, żeby ją począć. Może jej matka była olśniewająco piękna, chociaż raczej w to wątpił. Może ojciec był zabójczo przystojny? Przystojny skrzypek, akrobata albo zamiatacz ulic. Kto to mógł wiedzieć?

        Eva usiadła naprzeciwko, wytwornie krzyżując nogi.

        - Myślałam o urodzinowym przyjęciu Sissy - powiedziała.

        - Tak? - Wydawało mu się, że słyszy w oddali łopot śmigła helikoptera. A może to był tylko wiatr, szumiący w gałęziach klonów?

        - Chce urządzić bal kostiumowy w beatnikowskim stylu z lat pięćdziesiątych.

        John zmarszczył brwi.

        - Przyjęcie w stylu beatnikowskim? Masz na myśli berety i dżersej w paski?

        A jednak helikopter. Słychać go teraz było o wiele głośniej. Głębokie, pulsujące buczenie silnika i furkot wirnika maszyny, zakręcającej nad Riverdale i kierującej się na wschód. To było to. Za chwilę miał spotkać się ze swoim przeznaczeniem. Po krótkiej podróży helikopterem na Logan International Airport czekał go lot learjetem do Waszyngtonu. John spojrzał na zegarek. Była dziesiąta trzydzieści siedem.

        Eva najwyraźniej również usłyszała warkot silnika, ale z jakiegoś powodu uznała, że nie powinna zareagować.

        - Helikopter - powiedział John, podnosząc palec.

        - Tak - odparła. Ale to było wszystko. Może nagle przestraszyła się nowego życia. Może bała się, że John spotka nową Elizabeth, jeszcze bardziej uroczą i seksualnie pociągającą Elizabeth. Dziewczyny kochają się w gwiazdach rocka, ale Eva wiedziała z doświadczenia, że dziesięć razy bardziej fascynujący jest romans z politykiem, przemysłowcem albo sędzią - choć właściwie wszyscy oni są podstarzali, łysiejący i grubi. Dziewczyny nie zwracają uwagi na wiek, łysinę i wystający brzuch. Naprawdę. Wystarczy spojrzeć na Fanne Foxe.

        Najbardziej podnieca je aura władzy. A sędzia Sądu Najwyższego nie jest przedstawicielem byle jakiej władzy, ale jak wskazuje sama nazwa, władzy najwyższej. Są setki gwiazdorów rocka, dziesiątki przystojnych aktorów i tylko dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego. Z których siedmiu przekroczyło sześćdziesiąty piąty rok życia. Mówiąc bez ogródek, nominacja Johna uczyniła zeń jednego z najbardziej seksownych mężczyzn w Ameryce.

        John zerknął na Evę. Domyślał się chyba, w czym tkwi problem. Ostatnimi czasy trudno mu było wyznać jej, jak Bardzo ją kocha. Zawsze bał się hipokryzji. Prawdę mówiąc, kochał ją teraz w odmienny sposób, niż wtedy gdy się po raz pierwszy spotkali. Ale wciąż ją lubił, wciąż na niej polegał i wciąż odczuwał głęboką przyjemność, kiedy uprawiał z nią seks - chociaż czasami, kiedy dochodził do szczytu, a lampy przy łóżku wciąż się paliły, dostrzegał, jak Eva odwraca od niego twarz i wbija wzrok w ścianę. Robiła to z pogardy, nudy czy z bólu? Naprawdę nie wiedział. Czuł, że nie potrafi się już zbliżyć do jądra jej osobowości. Ale miał zamiar próbować to robić dalej. Być może któregoś dnia dopuści go z powrotem.

        Była przecież bardzo piękna. Szczupła i gładka, jedyna córka Hunterów Hamiltonów III z Lynnfield, każdemu, kto ją spotkał, przypominała bardziej arystokratyczną Julię Roberts. Platynowa blondynka, zawsze nieskazitelnie ubrana i przestrzegająca dobrych manier, posiadająca sama olbrzymi majątek. A jednak John nigdy nie mógł się wyzbyć przekonania, że ich małżeństwo jest w jakiś sposób niepełne - niczym układanka, w której brakuje jednego fragmentu, przedstawiającego ścianę domu, błękit nieba albo stojącą w tle kobietę bez twarzy. A po romansie z Elizabeth wydawało mu się, że każdego dnia odkrywa brak nowych kawałków.

        Warkot helikoptera stawał się coraz głośniejszy; po minucie albo dwóch usłyszeli, że przelatuje dokładnie nad domem. Na spodkach zadzwoniły zabytkowe srebrne łyżeczki.

        - Wcześnie przyleciał - powiedziała Eva. - Jest dopiero za kwadrans jedenasta.

        Do pokoju porannego weszła ich czternastoletnia córka Sissy. Ubrana w tego samego koloru co matki bladożółty kostium, przypominała bardziej Evę niż Johna, ale ojciec dał jej rysom pewną szczodrość i szerokość, dzięki czemu jej uroda nie była tak onieśmielająca. Blond włosy związane miała w wysokiego kuca, a w uszach tkwiły wielkie, ręcznie robione kolczyki ze srebra i kryształu z Rio Bahio przy Commonwealth Avenue. Spryskała się nader obficie swoimi ulubionymi perfumami L’Insolent i każdy mógł ją wziąć za osiemnastoletnią dziewczynę.

        - O rany, od tego hałasu chyba pęknie mi głowa - poskarżyła się.

        Helikopter zawisł przez chwilę z rykiem turbin i gwizdem wirnika nad południowym trawnikiem, a potem dygnął i osiadł na ziemi.

        - Nie musimy przynajmniej jechać samochodem - powiedział John.

        - Naprawdę będziemy siedzieć w Waszyngtonie przez całe trzy dni? - zapytała Sissy. - Zapowiada się taki upał... i nudy na pudy.

        - Nie bądź śmieszna, kochanie - odezwała się Eva. - Czekają nas przyjęcia, rauty, konferencje prasowe i mnóstwo innych atrakcji. Niecodziennie ktoś w wieku twojego ojca zostaje sędzią Sądu Najwyższego.

        - Chwała Bogu - odpaliła Sissy.

        - Chcesz zostać w domu? - zapytał ze zwodniczą łagodnością John. - Chcesz zostać w domu, proszę bardzo, zostań. Ja cię nie zmuszam, decyzja należy do ciebie.

        Sissy wydęła wargi i milczała. Znała swego ojca wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, co teraz nastąpi. Śmiertelnie nudne, umoralniające kazanie.

        - Możesz oczywiście zostać w domu - zaczął. - Ale lepiej to sobie przemyśl. Urazisz w ten sposób moje uczucia, możesz tego być pewna. Urazisz uczucia swojej matki. Co jednak o wiele ważniejsze, zmarnujesz okazję przyjrzenia się jednej z największych uroczystości, jakie ma do zaoferowania ten kraj: zaprzysiężeniu zwykłego śmiertelnika, którego zadaniem będzie od tej pory rozważanie i opiniowanie kwestii dotyczących konstytucji - podstawy i sedna amerykańskiego życia.

        - Już dobrze, pojadę - powiedziała Sissy. - I będę się dobrze bawiła. Tylko żartowałam.

        John odstawił filiżankę i strzepnął wyimaginowany pyłek z rękawa.

        - Nie wydaje mi się, żebyś zdawała sobie w pełni sprawę z wagi Sądu Najwyższego, z jego wyjątkowej pozycji - stwierdził.

        - Już dobrze, pojadę - powtórzyła Sissy.

        - W ciągu ostatnich czterdziestu lat Sąd Najwyższy wywarł prawdopodobnie większy wpływ na życie zwyczajnych Amerykanów niż wszystkie razem wzięte uchwały Kongresu.

        - Pojadę - jęknęła Sissy w udawanej desperacji. - Nie musisz już nic mówić! Pojadę!

        Newton, ich lokaj, krocząc pośpiesznie na ugiętych nogach w tę i z powrotem przez elegancko wystrzyżony trawnik, dźwigał cały ich bagaż - sześć walizek Louisa Vuittona i dwa pudła na kapelusze. John stanął w drzwiach i przyglądając mu się z rozbawieniem pomyślał, że wygląda jak Bili Cosby parodiujący Groucho Marxa. Szaro-biały helikopter typu Sikorsky stał w blasku słońca ze zwisającymi w dół łopatami wirnika. Ubrany w jasnoniebieski kombinezon pilot rozmawiał z młodym mężczyzną w okularach i pogniecionym lnianym garniturze. John rozpoznał w nim Deana McAllistera, nowego zdolnego asystenta z Departamentu Sprawiedliwości.

        Kiedy tylko John i Eva pojawili się na ganku, Dean klepnął szybko pilota po ramieniu i ruszył w ich stronę. Był rudy, piegowaty i pulchny. Prokurator generalny nadał mu przezwisko „JellyBean McAllister”, jego różowa cera miała bowiem dokładnie ten sam odcień co melonowe galaretki Jelly Bellies.

        - Moje gratulacje, panie sędzio! - powiedział, ściskając dłoń Johna. - I gratulacje dla pani, pani O’Brien. Co za wspaniały dzień! Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszymy razem z państwem.

        - Gdyby tylko prezydent był choć w połowie tak zadowolony - uśmiechnął się kwaśno John.

        - No nie wiem - odparł Dean. - Nawet prezydent musi rozpoznać dwudziestoczterokaratowy diament, kiedy ten znajdzie się tuż przed jego nosem. Dziś wieczorem będziesz się wspaniale bawić - zwrócił się do Sissy. - Beaumontowie wyprawiają pożegnalne przyjęcie dla Clarissy i zgadnij, kto jest na nie zaproszony? Uwierzyłabyś w to... da-da... sam John Travolta!

        - John Travolta? - Sissy zmarszczyła powoli nos. - Musi już mieć chyba z osiemdziesiąt lat.

        Wszyscy się roześmieli.

        - Tak czy owak - ciągnął Dean - jesteś zaproszona, niezależnie od tego, czy pojawi się tam jeden czy dwu starców. Gotowi państwo? Odlot przewidziano na jedenastą dwadzieścia pięć i jeśli zaraz wystartujemy, będziemy mieli trochę czasu na lotnisku.
                  - Jasne, jesteśmy gotowi - odparł John i odwrócił się do Newtona, który stał tuż za nim dotykając złożoną chusteczką czoła. - Bądź tak dobry i przypomnij Jimmy’emu, że ma podkuć jeszcze raz tego siwka. I pilnuj pracowników, którzy mają oczyścić basen. Ostatnim razem zapchali wszystkie filtry.

        - Tak jest, proszę pana. Życzę państwu bezpiecznego lotu. Podeszli do helikoptera. Pilot zasalutował sprężyście i wymienił z nimi uścisk dłoni.

        - Dzień dobry, panie sędzio. Nazywam się Frank Coward. Witam na pokładzie.

        Frank był opalonym, wysuszonym na wiór mężczyzną z rozszczepionym czubkiem nosa i bez jednego grama zbędnego tłuszczu. Oczy miał przesłonięte zielonkawymi okularami „Ray-Bans”, w których John mógł dostrzec jedynie własne zakrzywione odbicie i białe kolumny portyku. Po wewnętrznej stronie lewego przedramienia pilota biegła długa biała szrama; na koszuli połyskiwał emaliowany znaczek, na którym widniał napis „Semper Fi US Marines”.

        - Lot na Logan nie powinien nam zabrać więcej niż dziesięć minut - powiedział. - Proszę się odprężyć i podziwiać widoki.

        Zamknął drzwi helikoptera i pochyliwszy głowę przeszedł do przodu. Usiadł w fotelu, założył swój czerwono-biały kask, sprawdził szybko wskazania na przyrządach, a potem podniósł lewą pokiereszowaną rękę, żeby przestawić przełączniki na panelu nad głową. John i Eva usiedli obok siebie, zagłębiając się w wyściełanych szarą skórą fotelach; Sissy i Dean zajęli miejsca naprzeciwko.

        - Dziś rano dzwonili z Washington Post - powiedział Dean. - Chcą przeprowadzić analizę wszystkich spraw, w których występowałeś jako obrońca, a także konsultacji, których udzieliłeś na zlecenie Griffina Bella. Zwłaszcza w dziedzinie legislacji oświatowej.

        - Panie i panowie, ruszamy. Trzymajcie się mocno - oznajmił Frank i włączył dwie turbiny.

        Silniki zawarczały i zaczęły się obracać łopaty wirnika. John ścisnął Evę za rękę, a helikopter uniósł się nad trawnikiem i prawie natychmiast skręcił w stronę rzeki Charles. Zobaczyli własne, przesuwające się pod nimi skoszone wybiegi dla koni; a potem przechylony obraz oplecionego błyszczącym bluszczem i krytego czerwonymi esówkami domu; i rzekę połyskującą niczym roztopione złoto, tak jasną, że prawie ich oślepiła.

        - Wieża Logan, tutaj helikopter numer trzy Departamentu Sprawiedliwości - odezwał się, cedząc słowa, Frank. - Idę kursem sześćdziesiąt, wschód-północny wschód, wysokość trzysta dwadzieścia metrów, spodziewany czas przelotu osiem minut piętnaście sekund.

        Przelecieli nisko nad Highway i prostokątnymi blokami VA Medical Center. Cień helikoptera przeskakiwał po błyszczących elewacjach.

        - Co o tym sądzisz? - zapytał John. - Mam na myśli Post.

        - Po rozważeniu wszystkich za i przeciw - stwierdził, pochylając się do przodu Dean - uważam, że nie powinieneś im w tym pomagać. Jeśli będą chcieli dowiedzieć się dlaczego, powiedz, że mogą cię oceniać na podstawie twoich przyszłych dokonań w Sądzie Najwyższym, a nie starych spraw, w których występowałeś jako obrońca. Prawo opiera się być może na precedensach, ale idzie również naprzód, a ty będziesz człowiekiem, który wprawia je w ruch.

        John uśmiechnął się z przymusem.

        - Tego chyba najbardziej obawiają się moi krytycy.

        - Jasne - potwierdził Dean. - Ale nie zapominaj, co powiedział kiedyś na ten temat przewodniczący Sądu Najwyższego, Charles Evans Hughes: „Konstytucja nie jest niczym więcej niż tym, za co uważają ją sędziowie”. A ty jesteś teraz jednym z tych sędziów.

        - Mam być - poprawił go John.

        - Znowu dzielisz włos na czworo - orzekła Eva, ściskając jeszcze mocniej jego dłoń.

        - John Travolta... - odezwała się Sissy. - Nie mogę się go... nie doczekać!

        Mijali właśnie granicę hrabstwa Norfolk, kiedy zupełnie bez ostrzeżenia helikopter zadygotał i przechylił się na prawo. Eva otworzyła usta, a Sissy krzyknęła cicho.

        - Frank! - zawołał John. - Co się, u diabła? dzieje?

        - Małe zakłócenie w pracy silnika. Nic z czym nie mógłbym sobie poradzić - odkrzyknął Frank.

        Przez moment mogło się wydawać, że ma rację. Helikopter leciał dalej do przodu z dużą szybkością, a jednak turbiny wyły i dudniły w sposób, w jaki nie wyły i nie dudniły przedtem.

        - Nie wydaje ci się, że powinniśmy wylądować?! - zawołał John. Ale zanim Frank zdążył odpowiedzieć, rozległ się ogłuszający zgrzyt trących o siebie metalowych części i helikopter zatoczył szeroką nie kontrolowaną spiralę, opadając siedemdziesiąt albo sto metrów w dół. John miał wrażenie, jakby jego żołądek został gdzieś wyżej. Złapał się za poręcz fotela i zacisnął dłoń na ręce Evy. Tuż przed sobą widział twarz Sissy ze ściągniętymi ze strachu mięśniami i poczuł jak usta wypełnia mu letnia kawa i smakująca jak trucizna żółć. Wydawało mu się, że słyszy krzyk Evy, ale helikopter dygotał i wył tak głośno, że nie sposób było powiedzieć na pewno.

        Kiedy myślał już, że rozbiją się o ziemię, Frankowi udało się jakoś wyrównać ogon i zmienić nachylenie łopat wirnika, dzięki czemu odzyskali w ostatniej chwili stateczność. Mimo to cały kadłub niemiłosiernie dygotał, co chwila odzywał się głęboki metaliczny zgrzyt, a za oknami pojawił się gęsty brązowy dym.

        - Jezu, Jezu, Jezu! - zawodził Dean, ze ściągniętymi do tyłu jak u ropuchy ustami.

        - Rozbijemy się! - piszczała Sissy. - Tato, my zginiemy!

        - Frank! Słyszysz mnie, Frank! - wrzeszczał bezradny i przerażony John, wpatrując się w hełm pilota. - Na litość boską, ląduj!

        Eva ściskała mocno jego dłoń, a jej ślubna obrączka wbiła mu się w nerw; ale był prawie szczęśliwy, odczuwając ból, bo dzięki temu wiedział, że jeszcze żyje; i ponieważ żyje, wciąż ma szansę wyjść z tego cało.

        Powstrzymując z trudem mdłości i podskakując w fotelu próbował zerknąć przez zalewające szybę strugi gęstego brązowego oleju, żeby zorientować się, gdzie się znajdują. Wydawało mu się, że poznaje Jamaica Pond, a potem Franklin Park. Uświadomił sobie, że zataczają szeroki powolny krąg, kierując się na wschód w stronę morza - albo raczej w stronę Quincy Bay. Zobaczył budynki, wstęgi błyszczącej wody, drzewa, a potem brązowy pas Southeast Expressway. Helikopter opadał i unosił się niczym łódka podczas wysokiego przyboju. Ryk i zgrzytanie silnika były tak głośne, że John wątpił, czy kiedykolwiek jeszcze - jeśli w ogóle przeżyje - będzie normalnie słyszał.

        Eva przywarła do niego; przywarła do jego marynarki, do jego ramienia. Sissy ściskała ramię Deana, wpatrując się z przerażeniem w ciemną plamę, która rozszerzała się w kroczu jego Inianych spodni. John próbował krzyknąć coś do Franka, ale Frank walczył o życie w swoim własnym prywatnym ogłuszającym piekle i nie miał czasu na nic innego.

        Lecieli teraz tak nisko, że John widział ludzi na ulicach i plażach. Osłaniali dłońmi oczy i wodzili wzrokiem za dławiącym się i krztuszącym, przelatującym nad ich głowami helikopterem. Niektórzy uciekali na bok, najwyraźniej bojąc się, że spadnie wprost na nich. Szybowali poniżej szczytów dachów i linii wysokiego napięcia, ale jakimś cudem udało im się zyskać parę metrów wysokości i minąć piaszczystą wstęgę Wollaston Beach, tak że znaleźli się teraz nad roziskrzonymi wodami Quincy Bay.

        Przez pochlapaną olejem szybę John widział połyskujące bielą żagle i przez moment uwierzył, że jakoś z tego wyjdą: Frank zdoła wylądować łagodnie na morzu i wszystko skończy się dobrze. Wyciągnął rękę i ścisnął mocno dłoń Sissy.

        - Wyjdziemy z tego - powiedział. - Na pewno wyjdziemy. Wylądujemy na środku zatoki. Trzymaj się, nic nam nie będzie.

        Dean wpatrywał się w niego przerażony, otwierając i zamykając usta. John odwrócił się do żony, ale Eva przycisnęła prawą dłoń do warg i wyglądała, jakby się modliła.

        John również zaczął się modlić: Boże, ocal moją rodzinę od śmierci. Boże, tylko ten jeden raz, pozwól nam wszystkim przeżyć.

        Turbiny wydały ostatnie potworne grrrrrr! - niczym walczący na arenie byk, z którego wypruwają flaki - a potem helikopter opadł po prostu w dół. Uderzył w wodę przy szybkości ponad stu pięćdziesięciu węzłów i John poczuł, jak coś wbija mu się w plecy. Eva krzyknęła wysokim, niesamowitym głosem i przez ułamek sekundy myślał, że to odgłos rozdzieranego metalu - że pękł na pół cały kadłub. A potem helikopter podskoczył w górę i uderzył w coś o wiele twardszego od morza. Okno po stronie Johna stłukło się i w twarz uderzył go strumień słonej morskiej wody.

        Jezus! Czy nigdy nie przestaną podskakiwać i opadać w dół, toczyć się i znowu odbijać w górę? John zobaczył morze, słoneczne niebo, podrygującą rozmazaną różową plamę, która była twarzą Sissy, i drugą, która była ręką Deana.

        - O Boże! O Boże! Wszyscy zginiemy! Wszyscy zginiemy! Wszyscy zginiemy! - nie przestawała krzyczeć Eva.

        Helikopter nagle znieruchomiał, przekrzywiony o sześćdziesiąt pięć stopni, niczym baseballista, który zatrzymał się w pół obrotu na trzeciej bazie i pochyla się, i chwieje, wciąż pełen impetu, wciąż pełen rozmachu. A potem wyprostował się z głuchym łoskotem, osiadając na piasku i w tej samej chwili podłoga wybrzuszyła się i bezlitośnie ścisnęła ich stopy pod siedzeniami, gdzie wsadzili je, szukając iluzorycznego bezpieczeństwa. John poczuł, jak jego pięty wbijają się w aluminiowy stelaż, w którym znajdowała się kamizelka ratunkowa. A potem z trzaskiem podobnym do wystrzału z pistoletu pękły równocześnie kostki całej czwórki i wszyscy wrzasnęli z bólu, wlepiając w siebie przerażony wzrok.

        Przez chwilę słychać było tylko szum przypływu, żałosne zawodzenie wiatru i nieregularne cykanie stygnącego metalu. Cała kabina śmierdziała ropą, ale dym wydawał się przerzedzać i nie słychać było trzasku ognia. Eva wciąż trzymała Johna za rękę.

        - Boże, o Boże, John, o Boże... - szeptała.

        Miała poszarzałą twarz i pokaleczone czoło. Dean trząsł się cały i jęcząc z bólu masował bez przerwy kolana. Sissy wpatrywała się szklanym wzrokiem prosto przed siebie i John domyślił się, że jest w szoku.

        Jego samego stopy paliły żywym ogniem. Nigdy w życiu nie doznał takiego bólu, nawet kiedy w ubiegłym roku spadł podczas gry w polo ze swego kuca i zwichnął sobie bark. Każdy nerw w jego kostkach pulsował i rwał i gdyby ktoś zapytał go w tej chwili, czy chce, żeby amputowano mu stopy, zapłaciłby, aby to zrobiono.

        - O Boże, John - załkała Eva. - Mam chyba złamane obie kostki.

        - Mamy chyba wszyscy złamane kostki - odparł. - Miej oko na Sissy. Jest w szoku.

        - Gdzie jesteśmy? - zapytał dziwnie stłumionym głosem Dean, przyglądając się zamglonym wzrokiem morzu. - Wydawało mi się, że lecieliśmy nad zatoką.

        - Lecieliśmy - przyznał John. - Ale musieliśmy się rozbić na Nantasket Beach. To coś w rodzaju mierzei, która wrzyna się w morze.

        - Uda im się do nas dotrzeć, prawda...? Mam na myśli ekipy ratownicze.

        - Jasne - odparł John, drżąc z bólu. - Nie martw się, wyjdziemy z tego. Zaraz tu będą.

        - Co się stało z Frankiem? - zapytał go Dean. - Myślisz, że udało mu się zawiadomić ich przez radio?

        John przechylił się parę centymetrów w fotelu. Tyle mógł się wychylić, zanim ból w kostkach stał się wprost nie do zniesienia. Zobaczył hełm i fragment odzianego w niebieską koszulę ramienia.

        - Frank! - zawołał z desperacją. - Nic ci się nie stało, Frank? Na litość boską, mamy uwięzione pod siedzeniami nogi!

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl