[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JULIETTE BENZONI

 

 

 

Katarzyna Tom 6

 

 

 

 

Catherine: Piège Pour Catherine. Les Montsalvy. Tome VI

 

 

 

 

 

Tłumaczyła: Barbara Radczak

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

OBLĘŻENIERozdział pierwszy

 

OGNIE W DOLINIE

 

Pochylona nad grzywą wierzchowca, Katarzyna de Montsalvy z duszą na ramieniu gnała do swego miasta, błogosławiąc niebiosa za to, że zamiast swojej pięknej, lecz delikatnej klaczy paradnej wybrała tego silnego ogiera, którego dzielność zdawała się nie mieć granic i który dawał pewną nadzieję na ucieczkę przed pościgiem. Mansour dosłownie płynął w powietrzu, pokonując strome zbocze z rozpostartym białym ogonem, czyniącym go podobnym do komety. W promieniach zachodzącego słońca oświetlającego horyzont krwawymi blaskami jasna maść konia musiała być widoczna na milę. Katarzyna wiedziała, że rozpoznano ją i że nie uda się jej zniknąć. Za sobą słyszała ciężki tętent kopyt Machefera, konia intendenta, Josse Rallarda, który zawsze towarzyszył jej w wyprawach. Z oddali, z głębi mrocznej doliny porośniętej kasztanowcami, dochodził groźny galop niewidzialnych rozbójników...

Tego zimnego, marcowego dnia 1436 roku na wyżynie Lasu Kasztanowego, na południe od Aurillac, zalegał jeszcze śnieg, pokrywając czarną ziemię jasnymi płatami, które wiatr z północy zamienił w lód. Amazonka starała się je omijać, drżąc na samą myśl, co by się z nią stało, gdyby Mansour poślizgnął się i upadł...

Czasami odwracała się z trwogą, czując za plecami poruszające się rytmicznie hełmy i słysząc głuchy szczęk oręża. Odrzucała wtedy z wściekłością niebieską zasłonę, którą dziki pęd zarzucał jej na oczy. Kiedy kolejny raz obejrzała się zatrwożona, usłyszała uspokajający głos Jossego:

– Nie trzeba się odwracać, pani Katarzyno! Dojeżdżamy!... Zobacz sama! Już widać mury! Będziemy w Montsalvy przed nimi!

Istotnie. Na skraju płaskowzgórza zamajaczyła ciemna masa murów osady, odcinająca się od czerwonego nieba swymi grubo ciosanymi wieżami wzniesionymi z surowego granitu i z lawy wygasłych wulkanów, z otworami strzelniczymi, z wąskimi bramami osłoniętymi żelaznymi kratami i dębowym mostem zwodzonym. Mury proste, wiejskie, najeżone spiczasto zakończonymi klepkami z beczek, lecz mogące wytrzymać oblężenie i stanowić skuteczne schronienie dla ludzi.

Należało przybyć na tyle wcześniej przed rozbójnikami, by zdążyć zamknąć bramy i przygotować osadę do obrony. W przeciwnym razie dzika fala wpadłaby wraz z kasztelanką, znosząc Montsalvy i jego tysiąc mieszkańców z powierzchni ziemi...

Na samą myśl o tym serce Katarzyny zamarło. Zbyt często i zbyt blisko widziała wojnę, aby żywić złudzenia co do losu kobiet i dzieci w podbitym mieście, gdyby żądna złota, wina, krwi i kobiet horda zbirów napadła na nich, puszczając wodze najgorszym instynktom.

Pani de Montsalvy mocniej przycisnęła się do konia, drżąc ze strachu nie o siebie, lecz o to, że nie przybędzie na czas, by bronić swoich dzieci i poddanych.

Podobnie jak umierającemu w jednym mgnieniu staje przed oczami całe jego życie, tak i jej ukazały się w tej chwili najdroższe osoby – dzieci, czteroletni Michał z okrągłą buzią i płowymi lokami oraz dziesięciomiesięczna Izabela, mały tyran królujący na zamku, w osadzie, a nawet w opactwie. Ujrzała Czarną Sarę, wierną towarzyszkę od czasu, kiedy jako dziewczynka znalazła się na Dziedzińcu Cudów, Sarę, która teraz, mając już 53 lata, wychowywała jej dzieci i zarządzała gospodarstwem. Była jeszcze Maria, żona Jossego, którą poznała ongiś w haremie kalifa Grenady i z którą wspólnie uciekły z niewoli. Była Donatka i jej mąż Saturnin, stary zarządca dóbr Montsalvych, byli mieszkańcy osady i Bernard de Calmont d’Olt, przeor klasztoru i jego spokojni, mądrzy mnisi... cały ten ludek, którego życie i bezpieczeństwo leżało teraz w jej rękach...

Nie mogła dopuścić, by wpadli w szpony drapieżców z Gévaudan!

Katarzyna i Josse galopowali teraz prosto do bramy północnej osady, bramy Aurillac, którą poprzedzało kilka zuchwale wysuniętych domów małego przysiółka Saint-Antoine. Konie przyśpieszyły. Josse chwycił zatknięty u pasa krowi róg, z którym nigdy się nie rozstawał, i zadął weń z całej siły, by zawiadomić straże na murach o nadciągającym niebezpieczeństwie.

Jeźdźcy prawie równocześnie wpadli na dziedziniec, potrącając młynarza na ośle. Gruby Felicjan i jego wierzchowiec przewrócili się do góry nogami na stertę suszonego, krowiego łajna, służącego strażnikom jako opał.

Zatrzymany mocnym szarpnięciem koń Katarzyny stanął dęba.

– Rozbójnicy! – krzyknęła, kiedy Josse przestał dąć w róg. – Ścigają nas! Podnieść most! Spuścić kratę! Ja udam się do klasztoru i do bramy Entraygues!

Tymczasem Josse zeskoczył z konia i rzucił się na pomoc mieszkańcom, którzy zaczęli w pośpiechu gromadzić kamienie na murach i za pomocą klepek z beczek utykali otwory strzelnicze. Kobiety rozgdakały się jak przestraszone kury; zewsząd dolatywało ich zatrwożone „Jezus Maryja”, inne zaczęły odmawiać litanię do miejscowych świętych, szukając w popłochu swoich kurcząt. Krata opadła z okropnym skrzypieniem.

– Od kiedy już mówię, że trzeba ją naoliwić! – rozzłościł się Josse, chwytając za ciężki kołowrót służący do podnoszenia mostu. Felicjan, wygrzebawszy się z gnoju, pośpieszył mu z pomocą.

Katarzyna, wydając okrzyki na trwogę, ruszyła galopem główną drogą w stronę klasztoru. Spod kopyt końskich tryskały na lewo i prawo strumienie błota, przepędzając spłoszony drób i prosięta.

Karczmarz Pastouret na wszelki wypadek pozamykał szczelnie okiennice i przegnał z gospody nielicznych opojów.

Katarzyna resztką sił przemknęła przez romańską bramę klasztoru i zeskoczyła z konia przed przeorem, który podwinąwszy rękawy, przycinał róże i nawoził swoje zioła lecznicze hodowane w małym, przyklasztornym ogródku. Skierował na Katarzynę młodą twarz szczęśliwego ascety z błyszczącymi oczami zdającymi się widzieć dalej i wyżej niż inni ludzie.

– Wpadasz tu jak burza, moja córko! Co się stało? Katarzyna bez żadnych zbędnych wstępów rzuciła:

– Każ bić na alarm, ojcze! Zbliżają się rozbójnicy! Trzeba postawić Montsalvy w stan gotowości!

Bernard de Calmont d’Olt spojrzał na Katarzynę ze zdziwieniem.

– Grabieżcy? A skąd by się tu wzięli?

– Z Gévaudan, ojcze! To banda Béraulta Apchiera, wasza świątobliwość. Widziałam ich chorągiew. Grabią i palą wszystko, co napotkają po drodze! Wyjdź na wieżę, a ujrzysz płomienie i dym w wiosce Pons!

Ojciec Bernard nie potrzebował długich wyjaśnień. Zatknąwszy nóż ogrodniczy za sznur, którym przepasany był jego czarny habit, ruszył żwawo w stronę kościoła, krzyknąwszy na odchodnym:

– Wracaj do domu, pani, i zajmij się bramą południową! Ja zadbam o resztę.

Chwilę potem donośny, spiżowy głos Géraude, największego dzwonu w klasztorze, rozerwał ciszę wieczorną, a wiejący znad starych, wygasłych wulkanów kwaśny wiatr poniósł oszalałe dźwięki pradawnego, zawsze groźnego alarmu zwiastującego nieszczęście i łzy. Katarzyna, licząc jego uderzenia, poczuła ucisk w sercu. Podobnie jak Joanna d’Arc, zawsze lubiła dzwony, a życie jej domu jak i jej własne toczyło się niezmiennym rytmem odmierzanym przez dzwonienie klasztorne – od tego zmarzniętego o świcie na Anioł Pański po te wieczorne, spokojne i napawające otuchą. Lecz dzisiaj to dzwonienie, te krzyki trwogi wznoszące się do niebios odczuwała boleśnie każdą cząstką swej duszy i ciała.

– Arnoldzie... – szepnęła przez zaciśnięte wargi – dlaczego znowu jestem sama? Dlaczego znowu porwał cię demon wojny, a mnie każe zapłacić okup...

Za chwilę, z głębi mrocznych dolin, przez las kasztanowy, zza skał, wyłonią się gromadki przerażonych wieśniaków, ślepo prowadzonych dźwiękiem Géraude do zbawiennych murów, ciągnących za sobą kozy, barany, dźwigających zawiniątka z ubogim dobytkiem, wiklinowe kosze wypełnione ptactwem domowym i zbożem. Kobiety będą przyciskać do piersi niemowlęta, a dzieci mogące chodzić będą kurczowo trzymać się ich spódnic. Trzeba będzie ich wszystkich pomieścić, pocieszyć, dodać otuchy. Z pewnością już ruszyli w stronę zamku, korzystając z ostatnich promieni zachodzącego słońca.

Pomimo iż w dobrach Montsalvy przebywało niewielu rycerzy, Katarzyna nie obawiała się o swoje miasto. Jej poddani potrafili go bronić, a pobożni mnisi Bernarda de Calmonta byli nie mniej warci w boju niż zaprawione w walce wiarusy. Lecz co będzie w przypadku oblężenia? Ostra, górska zima dobiegała końca, więc zapasy żywności były na wyczerpaniu. A teraz przyjdzie wyżywić tyle gąb!

Katarzyna zatrzymała się na chwilę przy bramie stojącej otworem w oczekiwaniu na uciekinierów. Pod jej kamiennym sklepieniem, w którym schowana była krata, zapalono łuczywo, którego blask padł na hełmy łuczników zgromadzonych tu przez sierżanta Mikołaja Barrala, żeby pomogli mu przyjąć i pogrupować uciekinierów.

Zauważywszy kasztelankę Mikołaj uniósł dłoń do hełmu i uśmiechnął się przez zasłonę sumiastych, czarnych wąsów nadających mu wygląd galijskiego wojownika.

– Kiedy usłyszałem bicie dzwonu, od razu zrozumiałem. Posłałem na mury trzech ludzi, żeby nadzorowali drogę i ścieżki. Możesz, pani, zająć się zamkiem.

– Już jadę. Postaraj się, Mikołaju, przyjąć jak najwięcej uciekinierów przed podniesieniem mostu. Biada tym, którzy nie zdążą! Obawiam się, że ich los będzie przesądzony!

– Kto nas atakuje?

– Apchierowcy. Z tego, co widziałam w Pons – nie oszczędzą nikogo. Sierżant wzruszył ramionami z chrzęstem kolczugi i potarł nos o skórzany rękaw.

– Te wściekłe psy z Gévaudan od dawna mają puste żołądki! Toć to przednówek. Doszły mnie słuchy, że dotarli do Nasbinals i że nawet dali się we znaki mnichom z Aubrac. Lecz nie przypuszczałem, że podejdą aż tutaj. Nigdy nie zapuszczali się w te strony.

– Mylisz się. Byli tu zeszłej jesieni – przerwała z goryczą Katarzyna. – Bérault d’Apchier był na chrzcinach mojej córki, Izabeli.

– Doprawdy, dziwny to sposób wyrażania podzięki za doznaną gościnność! Co do mnie, to myślę, pani Katarzyno, że musieli się dowiedzieć o wyruszeniu pana Arnolda na wojnę. Więc sposobność wydała się zbyt pociągająca: dobra Montsalvy pod pieczą białogłowy!

– Dowiedzieli się, Mikołaju, wiem nawet od kogo! W Pons widziałam mężczyznę podpalającego polana pod stopami kobiety powieszonej na drzewie za włosy. To był Gerwazy Malfrat!

Sierżant splunął pod nogi i ponownie potarł nos rękawem.

– Ten parszywy bękart! Trzeba było go pojmać, pani Katarzyno! Pan Arnold na pewno tak by postąpił!

Katarzyna nie odpowiedziała, lecz skinąwszy sierżantowi na pożegnanie, skierowała konia w stronę murów okalających zamek. Mijały już dwa miesiące od wyjazdu Arnolda. Tamtego dnia śnieg pokrywał całą okolicę i drogi były nieprzejezdne, lecz on ruszył w drogę zabierając ze sobą kwiat szlachty z hrabstwa i najmłodszych żołnierzy palących się do wojaczki. Przygotowując wiosenną kampanię, konetabl de Richemont, którego król mianował swoim namiestnikiem w Ile-de-France, zbierał swoje oddziały, żeby zaatakować Paryż. Nadszedł bowiem czas, by wreszcie odebrać Anglikom stolicę, w której, jak wieść niosła, panowała straszna nędza. Pan de Montsalvy, przyjmując wysłannika konetabla, nie wahał się ani chwili. Wyruszył bardzo szczęśliwy – myślała Katarzyna – zamienić nudę owerniackiej zimy na upajające i intensywne życie na polu walki, takie, jakie kochał najbardziej.

A przecież tamtego jesiennego wieczoru, w dniu chrzcin Izabeli, Arnold obiecał, że nigdy jej nie opuści, że już zawsze będzie ją ze sobą zabierać ruszając na wojnę. Niestety, dwa miesiące temu przeziębiła się. Była słaba i niezdolna do długiej drogi w siodle w czas tak ponury. Pani de Montsalvy odniosła wrażenie, że jej pan i władca był prawie zadowolony, iż ta okoliczność zwalnia go od dotrzymania danej obietnicy, którą widocznie zaczął traktować jak dziecinadę. „I tak, moja duszko – powiedział na pocieszenie, podczas gdy ona z oczami pełnymi łez patrzyła, jak przymierza zbroję – nie mogłabyś ze mną pojechać! Walki będą zacięte. Anglicy uczepili się Francji jak świnia koryta. A tu są dzieci, lenno, poddani! Potrzebują swojej kasztelanki!” „A czyż nie potrzebują także i swego pana? – spytała. – Tak długo go tu brakowało!”

Surowa, piękna twarz Arnolda spochmurniała, a jego czarne brwi zmarszczyły się. „Potrzebowaliby mnie, gdyby groziło im prawdziwe niebezpieczeństwo! Ale, dzięki Bogu, nie mamy wrogów. Dawno poznikały z naszej górzystej Owernii angielskie posterunki, a ci, którzy mogliby przez sympatię dla Burgundii przechylić się na stronę wroga, nie śmią się już do tego przyznawać. Co zaś do rozbójników, ich czas minął bezpowrotnie. Aymerigot Marchès nie zagraża już ani naszym ziemiom, ani naszym sakiewkom. Za to król powinien zakończyć dzieło odzyskania ziem, które należą mu się od Boga. Albowiem jak długo Paryż będzie jeszcze w rękach Anglików, tak długo Karol nie będzie się mógł uważać za króla Francji. Ruszam więc do boju, lecz gdy tylko walki ustaną i odniesiemy zwycięstwo, wezwę cię! Do tego czasu nie ma tu, powtarzam, żadnego niebezpieczeństwa, serce ty moje! Zresztą, zostawiam ci Jossego i najbardziej zaprawionych w boju moich rycerzy...”

„Najbardziej zaprawionych”, być może... lecz za to najstarszych... Wolących raczej grzać zgrzybiałe kości przy ognisku, popijając grzane wino, niźli czuwać w długie, zimne noce przy otworach strzelniczych. Najmłodszy z nich był ich dowódca, Mikołaj Barral, zbliżający się do czterdziestki, co w czasach, w których nie żyło się długo, było, rzec można, wiekiem bardzo dojrzałym. Był jeszcze Bernard de Calmont d’Olt i trzydziestka jego mnichów, o których pan de Montsalvy miał jak najlepsze mniemanie.

Tak więc pewnego mroźnego poranka pan opuścił swoje włości na karym koniu, dzierżąc dumnie swoją chorągiew łopoczącą na wietrze. Chorągiew w kolorze piaskowym i srebrzystym wyglądała ponuro na tle kolorowych proporczyków wesoło furkoczących u lanc jego rycerzy.

Byli wśród nich najlepsi przedstawiciele okolicznej szlachty, poczytujący sobie za honor móc iść wraz z panem de Montsalvy na odsiecz stolicy: rody Roquemaurel z Cassaniouze, Fabrefort z Labesserette, Sermur, pan de la Salle i pan de Villemur w otoczeniu swych ludzi cieszących się, że idą na wojnę jak żakowie na wakacje.

Katarzyna, patrząc za odjeżdżającymi w podmuchach lodowatego wiatru, na próżno wyczekiwała, by Arnold odwrócił się i przesłał jej ostatnie pożegnanie. Czuła wręcz, że chętnie puściłby się galopem, aby co rychlej dobić do swych towarzyszy broni, innych kapitanów królewskich, pana la Hire, Xaintrailles’a, Chabannes’a, dla których wartość życia polegała na stawianiu czoła niebezpieczeństwu i odnoszeniu zwycięstw w walce. Bardziej zależy mu na przyjaciołach niż na mnie... – pomyślała.

A jednak w noc poprzedzającą wyjazd Arnold kochał ją jak szaleniec. Posiadał ją raz po raz, aż pościel stała się mokra od potu, wielbiąc niestrudzenie oddane mu ciało i wypełniając zamknięty pokój okrzykami zwycięstwa. Katarzyna nie znała go jeszcze takim, nigdy też nie odczuwała tak silnej ani tak pełnej rozkoszy. Jednak w chwili największego zwycięstwa w jej umyśle zakiełkowała dziwna myśl i kiedy wreszcie dzwon klasztorny zadzwonił na jutrznię, a Arnold ledwo dysząc opadł na łoże, gotów zatopić się w głębokim śnie jak zmęczony pływak w otchłani, Katarzyna przytuliła się do niego i muskając ustami twarde muskuły jego piersi, wyszeptała:

– Jeszcze nigdy tak mnie nie kochałeś... Dlaczego?... Arnold zmęczonym głosem spokojnie odpowiedział:

– Ponieważ miałem na to ochotę... oraz po to... żebyś o mnie nie zapomniała, kiedy będę daleko...

Następnie umilkł i zasnął na dobre, ściskając w dłoni wilgotną dłoń żony, jakby chcąc zatrzymać ją przy sobie. Wtedy Katarzyna upewniła się w swych domysłach. Zresztą Arnold, nie uznający kłamstwa, przyznał to sam: najlepszym sposobem, żeby młoda żona nie zapomniała o mężu w czasie jego dłuższej nieobecności, jest macierzyństwo. Typowo męskie podejście zazdrosnego męża do sprawy... W przytulnych ciemnościach zasuniętych stor Katarzyna uśmiechnęła się...

Jednak ta ostatnia szalona noc nie przyniosła spodziewanych przez Arnolda owoców, a już o świcie uśmiech Katarzyny zastąpiły z trudem powstrzymywane łzy. Teraz gdy niebezpieczeństwo, w które Arnold nie wierzył, zawisło nad Montsalvy, Katarzyna była zadowolona, że egoistyczne plany jej męża spaliły na panewce. Cóż poczęłaby bowiem będąc w odmiennym stanie?

Bezwiednie odepchnęła od siebie wspomnienie tamtej nocy i przekroczywszy barbakan stanęła na dziedzińcu, gdzie panowało niezwykłe ożywienie.

Na dziedzińcu wrzało jak w ulu. Służące biegały w różnych kierunkach, jedne dźwigały z pralni kosze pełne mokrej bielizny, inne pojemniki z wodą i konwie wypełnione oliwą, ustawiając je wokół potężnych ognisk rozpalonych na murach pod wprawnym okiem starego Saturnina. Przy kowadle uwijali się kowal i zbrojarz, siejąc wokół skry.

W połowie drogi między częścią mieszkalną i kuchniami, przy piecu, z którego kilka kobiet wyciągało złociste, dymiące bochenki chleba, Katarzyna zauważyła Sarę, która skrzyżowawszy ręce na brzuchu przepasanym wielkim, białym fartuchem panowała nad wrzawą tak spokojnie, jakby nic się nie stało. Uśmiech i gest dłoni, jakie posłała z daleka kasztelance, były takie jak zwykle, ani gwałtowniejsze, ani bardziej nerwowe. A jednak to dzięki niej, zanim jeszcze Katarzyna wydała pierwszy rozkaz, w zamku rozpoczęto przygotowania do wojny.

Pierwszy raz od wybudowania zamek miał odeprzeć natarcie wroga. Nie minął jeszcze rok od czasu jego ukończenia. Montsalvy wybudowali go na miejscu starej fortecy Puy de l’Arbre, zburzonej ongiś z rozkazu króla, za pieniądze otrzymywane corocznie od przyjaciela Jakuba Serce, któremu Katarzyna podarowała najwspanialszy ze swoich klejnotów, słynny czarny diament, złożony obecnie w skarbcu Notre Dame w Puy-en-Velay.

Nowy zamek wybudowany w pobliżu bramy południowej był otoczony grubymi murami obronnymi zwieńczonymi blankami. W jego majestatycznej surowości, w jego potężnych, szarych granitowych murach łączących bastiony, w jego dębowej palisadzie, w jego wysokiej, kwadratowej wieży obronnej otoczonej strzelistymi wieżyczkami, w jego wysokich, rzeźbionych oknach, w jego koronce złoconych wiatrowskazów, w jego siedmiu spiczastych wieżach wzmacniających mury było coś, co przywodziło na myśl baśniowego smoka. Lecz czy zdoła odeprzeć ogień wroga, grad kamieni i pocisków z katapult oraz machin oblężniczych przywleczonych pod jego mury?

Kiedy Katarzyna mknęła przez las i nieomalże wpadła na rozbójników, nawet nie miała czasu, żeby ocenić ich siły, a i Josse niczego więcej nie zauważył. Kto wiedział, co apchierowcy ukryli w swoich sakwach? Kasztelanka drżała tak samo o swój zamek, jak i o ludzi. A to dlatego, że był on po trosze jej własnym dziełem.

To ona położyła kamień węgielny, to ona omawiała plany z przeorem Bernardem i bratem architektem z klasztoru jeszcze wtedy, kiedy wszyscy w Montsalvy, na czele z nią, myśleli, że już nigdy nie ujrzą Arnolda na tym świecie. Chciała, żeby zamek był niedostępny, nie do zdobycia, a więc należało zbudować go na stromej skale i za głównych strażników mieć zawrót głowy i samotność. Zależało jej na tym, by przede wszystkim był ostoją miasta i przeorstwa, nawet za cenę własnego bezpieczeństwa. I tak, zamek włączony do murów obronnych Montsalvy miał swoje słabe strony, które kasztelanka znała, a z których najgorszą niewątpliwie było niebezpieczeństwo zdrady.

Katarzyna, co prawda, miała pełne zaufanie do swoich dwudziestu pięciu rycerzy i ich dowódcy Mikołaja Barrala, ale kto mógłby zaręczyć, że wśród ponad tysiąca dusz zamkniętych w mieście nie znajdzie się jedna podła, która ulegnie pokusie trzydziestu srebrników Judasza? Już jednego niegodziwca wygnała za mury. Był nim Gerwazy Malfrat, który natychmiast dołączył do apchierowców. Głupia pobłażliwość, gdyż Malfrat zasłużył stokrotnie na śmierć. Był to sprytny jak lis złodziej, który potrafił równie zwinnie wślizgnąć się do każdego kurnika, jak pod pierzyny dziewcząt. Okradał ojców, a córkom robił bachory, lecz co dziwne, gdy ojcowie pomstowali i przysięgali, że mu nie podarują, to żadna z dziewcząt nigdy nie pisnęła ani słowa skargi. Można by rzec, że pomimo zhańbienia były szczęśliwe.

Ostatnia z nich, mała, śliczna Bertylka, córka tkacza Martina, nie mogła znieść hańby i pewnego poranka wyłowiono ją z rzeki bladą i zimną jak ten nieszczęsny poranek. Pomimo matczynej rozpaczy, pomimo próśb Katarzyny, nie można było jej pochować w poświęconej ziemi, lecz przy drodze, jak jakąś przeklętą. Jedyną pociechą, jaką Katarzyna mogła ofiarować rodzicom, było wykopanie małego grobu przy kaplicy w Reclus, starej, opuszczonej pustelni, w której ongiś skazany mnich odbywał pokutę. Całe miasteczko opłakiwało Bertylkę. Powiadano, że to nieszczęśliwa miłość pchnęła dziewczę w objęcia śmierci, miłość do Gerwazego, który rozkochawszy ją w sobie znudził się nią i zaczął latać za inną. Szeptano także, że to on pchnął ją do samobójstwa, gdyż był okrutny i odczuwał przyjemność widząc cierpienie kobiety. Opowiadano jeszcze wiele rzeczy...

Kiedy poddani wylegli na dziedziniec zamku, wymachując groźnie widłami i kosami i żądając wydania winowajcy, Katarzyna kazała Mikołajowi Barralowi pojmać Gerwazego i wtrącić do lochu. Nie potrafiła jednak wydać wyroku śmierci ani kazać postawić szubienicy. Skazała Gerwazego na chłostę i kazała go wyrzucić za mury na śnieg, na łaskę niebios i wilków.

Wiedziała, że swym działaniem obraża Martina, ojca dziewczęcia, który domagał się głowy uwodziciela. Lecz jak miała wyjaśnić mu, że nie może kazać powiesić człowieka, gdyż w dniu wielkiego gniewu lud Paryża powiesił jej ojca na szyldzie własnego sklepu złotniczego?

Przeor Bernard poparł ją: „Nie zabijaj!” – powiedział i na pocieszenie dodał: „Jeśli Bóg zechce, by umarł, umrze jeszcze tej nocy z zimna, wyczerpania lub zagryzą go wilki”.

Ale Gerwazy nie umarł i Katarzyna wyrzucała sobie teraz pobłażliwość, oskarżała się o czułostkowość, gdyż obecnie z jej winy złoczyńca zagrażał miastu, domowi, najbliższym. Była bliska sądzić, że wyroki boskie bywają równie dziwne co jej własne, i nie rozumiała, dla jakiej tajemnej przyczyny ona właśnie musi ponosić ich konsekwencje.

Z gorzkim uśmiechem pchnęła konia poprzez wielki dziedziniec.

Wypełniał go szczęk broni, walenie młotków i syk ognia, a wielki pies podwórzowy szczerzył kły, jakby chciał gryźć. Dzwon nie przestawał bić na alarm.

Podeszła do Sary, która strofowała dziewki kuchenne pochlipujące ze strachu.

– Mażą się, jakby za chwilę wszystkie miały zostać zgwałcone! – zrzędziła ochmistrzyni. – Ledwie zaczęły bić dzwony, a już sześć z nich schowało się pod łóżkami! A ty tam, Gaspardo, zamiast gapić się w niebo, lepiej byś poszła do stodół przygotować świeże siano dla uchodźców!

Złajana pomknęła przed siebie, szeleszcząc żółtym czepkiem, gdy tymczasem na dziedziniec wtoczył się stary wóz z pełnymi kołami ciągnięty przez wołu, z gromadką kwilących dzieciąt przyciskających się do niemej z przerażenia matki. Sara ruszyła w ich stronę, lecz Katarzyna zatrzymała ją:

– Co robią dzieci?

– Śpią. Donatka jest z nimi, lecz ty powinnaś udać się do nich. Masz taką minę, jakbyś ujrzała diabła!

– Bo w istocie tak było! Miał sto ryczących głów w kaskach, tysiąc ramion miotających siekierami, ciskających pochodniami na strzechy, tysiąc macek, którymi powyciągał z domów ludzi, by rzucić ich na kolana w błoto, by poderżnąć im gardła!

Sara przekrzywiła głowę ustrojoną w czepek z dwoma rogami, nadający jej twarzy niesamowity wygląd, i spojrzała badawczo na bladą twarz Katarzyny.

– Co zamierzasz? Katarzyna wzruszyła ramionami.

– Bronić się, oczywiście! Przeor czyni przygotowania, by nas wesprzeć i – dodała z naiwną dumą silniejszą od strachu – do mnie należy dać przykład, gdyż jestem panią de Montsalvy! Ty zajmiesz się przybywającymi, ja zaś wracam do bramy Aurillac zobaczyć, jak się rzeczy mają. W nocy rozbójnicy nie przystąpią do oblężenia, gdyż w ciemności nie znajdą drogi. Lecz z pewnością dotarli już do płaskowzgórza.

Zawróciła konia w kierunku zbliżających się grup wieśniaków. Na ich twarzach malował się strach. Pamiętali wszyscy najazd Kastylijczyka cztery lata temu, wściekłego psa Villa-Andrando: wielu z nich było wtedy torturowanych, inni widzieli, jak konają najbliżsi. Spiżowy głos dzwonu przypomniał ich cierpienia; jęki agonii wypełniły uszy tych, którym wtedy udało się przeżyć.

Idąc modlili się głośno, lecz na widok kasztelanki umilkli, prosząc ją o ochronę. Do każdego skierowała słowo pocieszenia, a jej pozorny spokój zmniejszył ich lęk.

W miarę jak ludzie napływali, miasto, które zazwyczaj z nadejściem nocy zwijało się i zapadało w sen jak wielki, czarny kot, teraz pełne było zgiełku i światła. Na murach, powyżej zabarykadowanej bramy Aurillac, kłębił się tłum. Mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy – wszyscy jazgotali jednocześnie, a wśród nich miotał się Josse, usiłując ich uciszyć.

Katarzyna zsiadła z konia i podciągnąwszy końce sukni ruszyła do nich kamiennymi schodami. Ktoś zauważywszy kasztelankę krzyknął:

– Kasztelanka nadchodzi! Miejsce! Zrobić miejsce dla naszej pani! Słysząc to, Katarzyna uśmiechnęła się, lecz jej serce ścisnęło się na widok bezmiaru szczerego zaufania i miłości poddanych. Czyżby stanowiła jedyną ostoję, jedyną nadzieję tych ludzi? Dla tych prostych ludzi była uosobieniem świętej panienki jaśniejącej w niebie, ich największą nadzieją i jedynym ratunkiem. W głębi duszy zdała sobie sprawę ze swojej słabości, podczas gdy powinna okazać się godną pokładanego w niej zaufania.

Dziesiątki rąk wyciągnęły się, by pomóc jej wspiąć się na ostatnie stopnie, i po chwili znalazła się przy przeorze Bernardzie, którego twarz zdradzała niezwykłe napięcie.

– Miałem właśnie posłać po ciebie, Katarzyno! Próbowałem układać się, lecz ci ludzie chcą mówić tylko z tobą!

– Więc przemówię do nich! Choć nie mam wielkiej nadziei, że zostanę wysłuchana...

Oparłszy dłonie o parapet otworu strzelniczego, wychyliła się na zewnątrz. Opadający za murami Montsalvy stok tętnił życiem. Rozbójnicy byli zajęci zakładaniem obozowiska. Na skraju lasu wznoszono namioty z tego, co grabieżcom wpadło w rękę. Na oko było widać, że niektóre były z nie wyprawionych, lepkich od brudu kozich skór. Inne z szerokich pasów wyblakłych tkanin i kawałków płótna workowego. Ogniska oświetlały zarośnięte twarze wojaków na czerwono. Niektórzy zajęci byli przygotowaniem wieczerzy. Niechlujni służący obdzierali ze skóry dwie dzikie świnie i kilka baranów. W wielkich kotłach zawieszonych na ustawionych na krzyż pikach gotowała się woda. Z opuszczonej zagrody kilku wytaczało beczkę wina. Co dziwne, rozbójnicy nie podpalili jeszcze żadnego domostwa.

Spojrzenie Katarzyny padło na grupę wojaków stojących nieruchomo po drugiej stronie fosy z głowami uniesionymi w stronę murów. Jeden z nich, z wyglądu najstarszy, wysunął się na czoło i rozpoznawszy kasztelankę, zarechotał urągliwie:

– To tak wygląda twoja gościnność, pani na Montsalvy? Z jakiej to przyczyny zastajemy zamknięte bramy, kiedy ja i moi synowie przybywamy z przyjacielską wizytą?

– Przyjacielska wizyta? Paląc, rabując i zabijając? Nasze bramy otworzyłyby się przed tobą i twymi synami, lecz pozostaną zamknięte przed twymi ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl