[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SIMON BECKETT
CHEMIA ÅšMIERCI
Przekład
JAN KRAÅšKO
Rozdział 1
Ciało ludzkie zaczyna się rozkładać cztery minuty po śmierci. Coś, co było kiedyś siedliskiem życia,
przechodzi teraz ostatnią metamorfozę. Zaczyna trawić samo siebie. Komórki rozpuszczają się od środka.
Tkanki zmieniają się w ciecz, potem w gaz. Już martwe, ciało staje się stołem bie siadnym dla innych
organizmów. Najpierw dla bakterii, potem dla owadów. Dla much. Muchy składają jaja, z jaj wylęgają się
larwy. Larwy zjadają bogatą w składniki pokarmowe pożywkę, następnie migrują. Opuszczają ciało w
składnym szyku, w zwartym pochodzie, który podąża zawsze na południe. Czasem na południowy wschód
lub południowy zachód, ale nigdy na północ. Nikt nie wie dlaczego.
Do tego czasu zawarte w mięśniach białko zdążyło się już rozłożyć, wytwarzając silnie stężony chemiczny
roztwór. Zabójczy dla roślinności, niszczy trawę, w której pełzną larwy, tworząc swoistą pępowinę śmierci
ciągnącą się aż do miejsca, skąd wyszły. W sprzyjających warunkach - na przykład w dni suche i gorące,
bezdeszczowe - pępowina ta, ten pochód tłustych, żółtych, rozedrganych jak w tańcu czerwi, może mieć
wiele metrów długości. Jest to widok ciekawy, a dla człowieka z natury ciekawskiego cóż może być bardziej
naturalne niż chęć zbadania źródła tego zjawiska? Właśnie tak dzieci Yatesów znalazły to, co pozostało po
Sally Palmer.
Neil i Sam natknęli się na pochód larw na brzegu lasu Farnhama, na skraju mokradeł. Był drugi tydzień
lipca i zdawało się, że to nietypowe lato trwa już od wieków. Nieustający upał wysysał kolory z drzew,
spiekał ziemię na kość. Chłopcy szli do Sadzawki pod Wierzbą porośniętego trzciną stawu, który uchodził tu
za basen kąpielowy. Mieli spotkać się tam z kolegami i spędzić niedzielę, skacząc do zielonej wody z
rosnącego nad brzegiem drzewa. Tak przynajmniej myśleli.
Byli pewnie znudzeni i apatyczni, odurzeni upałem i zniecierpliwieni swoim towarzystwem. Jedenastoletni
Neil, trzy lata starszy od Sama, szedł przodem, żeby zademonstrować bratu swoje rozdrażnienie - tak to
sobie wyobrażałem. Idzie przodem, ma w ręku patyk i smaga nim krzaki i gałęzie mijanych po drodze
drzew. Sam wlecze się z tyłu, pociągając nosem. Nie, nie jest przeziębiony - ma katar sienny i mocno
zaczerwienione oczy. Pomógłby mu łagodny lek przeciwhistaminowy, ale on jeszcze o tym nie wie. Latem
zawsze pociąga nosem, tak po prostu jest. Wiecznie w cieniu starszego brata, idzie ze spuszczoną głową,
dlatego to właśnie on, a nie Neil, zauważa pochód larw.
Przystaje, żeby się mu przyjrzeć, a potem woła brata. Neil nie ma ochoty zawracać, ale wyczuwa, że Sam
coś znalazł. Udaje, że nie robi to na nim żadnego wrażenia, lecz falujący pochód czerwi intryguje go tak
samo jak Sama. Obydwaj kucają i odgarniając z czoła ciemne włosy, krzywią się od zapachu amoniaku. I
chociaż potem nie będą mogli sobie przypomnieć, który z nich wpadł na pomysł, żeby sprawdzić, skąd larwy
idą, myślę, że zaproponował to Neil. To nie on zauważył je jako pierwszy, dlatego na pewno zechciałby
ponownie objąć dowództwo. Tak więc to on rusza przodem w stronę kęp pożółkłej bagiennej trawy, a Sam
idzie za nim.
Czy już wtedy poczuli smród? Prawdopodobnie tak. Musiał być na tyle silny, że mimo zapalenia zatok
poczuł go nawet Sam. I prawdopodobnie wiedzieli, co ten smród oznacza. Nie byli mieszczuchami, dobrze
znali cykl życia i śmierci. Ich uwagę musiały też zwrócić muchy, somnambulicznie brzęczące w upale. Ale
wbrew temu, czego oczekiwali, nie zobaczyli tam ścierwa owcy ani jelenia czy nawet psa. Nagie, lecz wciąż
rozpoznawalne zwłoki Sally Pal-mer były studium rozedrganego ruchu, siedliskiem kłębiącego się pod skórą
robactwa, które wypełzało z jej ust, nosa i z pozostałych otworów ciała. Czer wie zbijały się na ziemi w
gromadę, dołączały do pochodu i znikały w trawie.
1
Nie ma znaczenia, który z chłopców uciekł stamtąd pierwszy, ale myślę, że był to Neil. Sam, jak zwykle
naśladując brata, próbował go dogonić i ścigali się tak aż do domu. Z domu poszli na policję.
I w końcu trafili do mnie.
Oprócz łagodnego środka uspokajającego dałem Samowi coś na katar sienny. Ale do tego czasu nie tylko
on miał zaczerwienione oczy. Odkryciem wstrząśnięty był i jego brat, chociaż jak na młodego chłopaka
przystało, zaczynał już odzyskiwać zimną krew. Dlatego to właśnie on opowiedział mi, co się stało, powoli
nadając surowym wspomnieniom bardziej przystępną formą opowieści, którą można w nieskończoność
odtwarzać i powtarzać. Jako odkrywca zwłok, od których to wszystko się zaczęło, miał ją opowiadać jeszcze
przez wiele lat, długo po tragicznych wydarzeniach tamtego upalnego lata.
Rzecz w tym, że koszmar nie zaczął się wcale od odkrycia zwłok Sally Palmer. Po prostu nie wiedzieliśmy
wtedy - i do wtedy - co wśród nas żyło.
Rozdział 2
Przyjechałem do Manham trzy lata wcześniej, późnym popołudniem w deszczowym tamtego roku marcu.
Wysiadłem na stacji - małej platformie w szczerym polu - by ujrzeć tonący w deszczu krajobraz, pozbawio-
ny zarówno życia, jak i konkretnych kształtów. Z walizką w ręku stałem tam, chłonąc scenerię i nie
zwracając uwagi na ściekający za kołnierz deszcz. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont rozciągały się płaskie
wrzosowiska i upstrzone kępami drzew mokradła.
Nigdy przedtem nie byłem w Broads ani w ogóle w Norfolk. Tak, okolica była spektakularnie obca.
Ogarnąłem wzrokiem rozległą, otwartą równinę, odetchnąłem chłodnym, wilgotnym powietrzem i poczułem,
że zaczynam się trochę rozluźniać. Choć dość odstręczające, Manham nie było Londy nem i to mi
wystarczyło.
Nikt nie wyszedł mi na spotkanie. Nie zamówiłem taksówki ani żadnego innego środka transportu. Moje
plany nie sięgały tak daleko. Sprzedałem samochód oraz całą resztę i zupełnie nie zastanawiałem się, jak
dotrę ze stacji do miasteczka. Wtedy jeszcze nie myślałem zbyt trzeźwo. Gdybym pomyślał - z typową dla
mieszczucha arogancją - założyłbym pewnie, że będą tam taksówki, sklep czy w ogóle cokolwiek.
Tymczasem nie było ta ani żadnej taksówki, ani nawet budki telefonicznej. Przez chwilę żałowałem, że wraz
z rzeczami sprzedałem komórkę, a potem wziąłem walizkę i ruszyłem w stronę drogi. Gdy tam doszedłem,
stanąłem przed wyborem: skręcić w lewo czy w prawo? Skręciłem w lewo. Bez wahania i bez powodu.
Kilkaset metrów dalej było skrzyżowanie, a przed skrzyżowaniem stał wyblakły, drewniany mocno
pochylony drogowskaz, wydawało się więc, że wskazuje coś ukrytego w rozmokłej ziemi. Ale dowiedziałem
się przynajmniej, że idę w dobrym kierunku.
Zanim doszedłem do miasteczka, zapadł już zmierzch. Po drodze minęło mnie parę samochodów, ale
żaden się nie zatrzymał. Nie licząc samochodów, pierwszymi oznakami życia było kilka przydrożnych,
oddalonych od siebie gospodarstw. Nieco później w gasnącym świetle dnia zobaczyłem wieżę na wpół
wrośniętego w ziemię kościoła; tak to przynajmniej wyglądało. Zaraz potem pojawił się chodnik, wąski i
śliski od deszczu, mimo to lepszy niż trawiaste pobocze i żywopłoty, przez które musiałem się przedtem
przedzierać. Za kolejnym zakrętem wyrosło samo Manham ukryte tak dobrze, że zobaczyłem je dopiero
wtedy, gdy do niego dotarłem.
Nie należało do miasteczek jak z widokówki. Było za bardzo przytulne, za bardzo rozciągnięte, żeby
pasować do obrazu typowej angielskiej prowincji. Na skraju stało kilka przedwojennych kamienic, ale te
szybko ustąpiły miejsca kamiennym domom ze ścianami upstrzonymi kawałkami krzemienia. Im bliżej
centrum, tym domy były starsze, tak więc z każdym krokiem coraz bardziej cofałem się w przeszłość.
Błyszczące od deszczu tuliły się do siebie, a ich martwe okna gapiły się na mnie z nieskrywaną
podejrzliwością.
Nieco dalej, na ulicy pojawiły się zamknięte sklepy, a za sklepami kolejne domy ginące w mokrym
zmierzchu. Minąwszy szkołę i pub, dotarłem do miejskiego skweru. Skwer jarzył się od żonkili. W ponurym
ciemnobrązowym świecie ich kiwające się na deszczu żółte trąbki były szokująco barwne. Nad skwe rem
górował olbrzymi kasztanowiec z nagimi, czarnymi, rozłożystymi gałęziami. Za kasztanowcem, pośrodku
cmentarza pełnego omszałych nagrobków stał normandzki kościół, którego wieżę widziałem z drogi.
Podobnie jak ściany domów na skraju miasteczka, j ego ściany też wyłożono kawałkami twar dego,
odpornego na pogodę krzemienia. Ale tynk, w którym tkwił krzemień, był stary i zwietrzały, a drzwi i okna
lekko wypaczone, gdyż z upływem stuleci fundamenty kościoła coraz bardziej zapadały się w ziemię.
Przystanąłem. Dalej były domy, a za nimi kolejne. Dotarło do mnie, że to już całe Manham. W niektórych
oknach paliło się światło, lecz poza tym nigdzie nie dostrzegłem ani śladu życia. Stałem na deszczu, nie
wiedząc, dokąd iść. Nagle usłyszałem jakiś hałas i zobaczyłem dwóch ogrodników na cmentarzu. Nie
zwracając uwagi ani na pogodę, ani na porę dnia, wyrywali i grabili trawę między starymi, kamiennymi
nagrobkami. Gdy podszedłem bliżej, nie przerwali pracy ani nawet na mnie nie spojrzeli.
-
Przepraszam, gdzie tu jest przychodnia? - spytałem z twarzą spływającą deszczem.
2
Dopiero wtedy podnieśli wzrok i mimo dzielącej ich różnicy wieku trudno było nie poznać, że są to
dziadek i wnuk. Obydwaj mieli takie same spokojne i obojętne twarze, takie same modre oczy. Ten starszy
ruchem głowy wskazał wąską, wysadzaną drzewami uliczką biegnącą wzdłuż skweru.
- Tam. Prosto przed siebie.
Jego akcent, spiralne zbitki samogłosek tak obce moim miejskim uszom, był kolejnym potwierdzeniem
tego, że nie jestem już w Londynie. Podziękowałem im, ale oni już powrócili do pracy. Wszedłem w uliczkę
i szum ściekającego z gałęzi drzew deszczu przybrał na sile. Po chwili stanąłem przed szeroką bramą
strzegącą dostępu do wąskiego podjazdu. Na słupie bramy wisiała drewniana tabliczka z napisem: B
ANK
H
OUSE
, pod nią zaś była mosiężna z napisem: D
R
H. M
AITLAND
. Wysadzana cisami alejka pięła się łagodnie
pod górę przez starannie utrzymany ogród, a potem opadała, by skończyć się na podwórzu okazałego
gregoriańskiego domu. Potarłem butami o błyszczącą mocno zużytą sztabę kutego żelaza z boku frontowych
drzwi i oskrobawszy błoto z butów, głośno zastukałem ciężką kołatką. Już miałem zastukać ponownie, gdy
drzwi się otworzyły.
W progu stanęła pulchna kobieta w średnim wieku o nienagannie uczesanych szarych włosach.
- Tak?
- Ja do doktora Maitianda. Kobieta zmarszczyła brwi.
- Gabinet już zamknięty. I boję się, że pan doktor nie chodzi na tak późne wizyty.
- Nie, nie, chciałem powiedzieć, że jestem umówiony. - Nie zareagowała. Dopiero wtedy zdałem sobie
sprawę, jak muszę wyglądać po godzinnym spacerze w deszczu. - Ja w sprawie pracy. Nazywam się Hunter.
David Hunter.
Natychmiast rozjaśniła jej się twarz.
- Och, bardzo pana przepraszam. Nie wiedziałam, myślałam, że... Proszę, proszę wejść. - Przepuściła mnie
przodem. - Boże święty, przemókł pan do suchej nitki. Długo pan szedł?
- GodzinÄ™, ze stacji.
- Ze stacji? Przecież to kilometry stąd! - Już pomagała mi zdjąć płaszcz. -Dlaczego pan nie zadzwonił i nie
powiedział, o której pan przyjeżdża? Ktoś by pana odebrał.
Nie odpowiedziałem. Szczerze mówiąc, po prostu nie przyszło mi to do głowy.
- Proszę dalej, do saloniku. Rozpaliłam w kominku. Nie, walizkę niech pan zostawi - dodała, odwracając
się od wieszaka. Uśmiechnęła się i dopiero wtedy zauważyłem, jak bardzo ściągniętą ma twarz. To, co
wziąłem przedtem za oschłość i lapidarność, było po prostu zmęczeniem. - Nikt jej tu nie ukradnie.
Zaprowadziła mnie do dużego, wyłożonego drewnem pokoju. Przed kominkiem, w którym żarzył się stos
polan, stała stara, wytarta skórzana kanapa. Dywan był perski, też stary, lecz wciąż piękny; leżał na podłodze
z brunatnoczerwonych desek. Wszędzie unosił się przyjemny zapach sosny i dymu z kominka.
- Proszę, niech pan usiądzie. Powiem doktorowi, że pan przyjechał. Napije się pan herbaty?
Kolejny znak, że byłem już na wsi. W mieście zaproponowano by mi kawę. Podziękowałem i gdy wyszła,
zapatrzyłem się w ogień. Po panującym na dworze zimnie, od gorąca zrobiłem się senny. Za oknem było już
zupełnie ciemno. W szybę bębniły krople deszczu. Kanapa była miękka i wygodna, i Powoli opadały mi
powieki. Gdy zaczęła opadać głowa, ogarnięty paniką, szybko wstałem. Wstałem i od razu poczułem się do
cna wyczerpany, fizycznie i psychicznie wypluty. Ale strach przed zaśnięciem był jeszcze większy.
Gdy wróciła, wciąż stałem przed kominkiem.
- Proszę tędy. Doktor jest w gabinecie.
Poskrzypując bucikami, zaprowadziła mnie do drzwi na końcu korytarza. Przystanęła, cicho zapukała i nie
czekając na „proszę", swobodnym, poufałym ruchem ręki przekręciła klamkę. Uśmiechnęła się i stanęła z
boku.
- Zaraz przyniosę herbatkę - szepnęła, zamykając drzwi.
Biurko, za biurkiem jakiś mężczyzna. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa. Był wysoki, nawet
siedząc. Miał wyrazistą, pooraną zmarszczkami twarz i gęste włosy, może nie siwe, ale kremowe. Lecz jego
czarne brwi były zaprzeczeniem jakiejkolwiek słabości, a osadzone pod nimi oczy spoglądały czujnie i
przenikliwie. Patrzyły, oceniały, ale co we mnie dostrzegły, tego nie umiałem powiedzieć. Nie wyglądałem
najlepiej i po raz pierwszy ogarnął mnie lekki niepokój.
- Boże, człowieku - warknął. - Aleś pan przemókł! - Głos miał szorstki, lecz przyjazny.
- Szedłem piechotą aż ze stacji. Nie było taksówek.
- Witamy w naszym cudownym Manham - prychnął. - Powinien był pan mnie uprzedzić, że przyjedzie pan
dzień wcześniej. Ktoś by na pana czekał.
- Dzień wcześniej? - powtórzyłem.
- No, tak. Spodziewałem się pana jutro.
Zamknięte sklepy - dopiero teraz to do mnie dotarło. Była niedziela. Nie zdawałem sobie sprawy, jak
bardzo wypaczyło mi się poczucie czasu. Gafa wprawiła mnie w zakłopotanie. Udał, że tego nie widzi.
3
- Nie szkodzi. Najważniejsze, że pan już jest. Będzie pan miał więcej czasu na aklimatyzację. Henry
Maitland. Miło mi.
Wyciągnął do mnie rękę, ale nie wstał. Dopiero wtedy zauważyłem, że jego fotel ma kółka. Nachyliłem
się, żeby uścisnąć mu dłoń, lecz tuż przedtem lekko się zawahałem. Maitland uśmiechnął się gorzko.
- Teraz już pan rozumie, dlaczego dałem to ogłoszenie.
Zamieścił je w „Timesie, w dziale „Praca", ogłoszenie tak małe, że łatwo je można było przeoczyć. Ale ja
nie wiedzieć czemu, od razu je zobaczyłem. Wiejska przychodnia poszukiwała lekarza pierwszego kontaktu
na umowę okresową. Na pół roku; mieszkanie zapewnione. Najbardziej uderzyła mnie lokalizacja. Nie
żebym bardzo chciał pracować w Norfolk, ale Norfolk leży daleko od Londynu. Odpowiedziałem na
ogłoszenie bez ekscytacji i wielkich nadziei, dlatego gdy tydzień później przyszedł list, otwierałem go, spo -
dziewając się grzecznej odmowy. Ale zamiast odmowy, znalazłem konkretną propozycję. Musiałem
przeczytać list dwa razy, żeby w końcu to do mnie dotarło. W innych okolicznościach pomyślałbym pewnie,
że musi tkwić w tym jakiś haczyk. Ale w innych okolicznościach nigdy nie odpowiedziałbym na ogłoszenie.
Odpisałem, że przyjmuję propozycję.
A teraz patrzyłem na mojego nowego chlebodawcę, poniewczasie zastanawiając się, w co właściwie
wdepnąłem. Maitland jakby czytał w moich myślach. Klepnął się po udach i rzucił:
- Wypadek samochodowy - powiedział to bez zażenowania czy użalania się nad sobą. - Jest nadzieja, że z
czasem odzyskam częściową władzę w nogach, ale na razie nie daję sobie rady sam. Przez rok brałem na
zastępstwo miejscowych, ale mam tego dość. Jednego tygodnia jedna gęba, drugiego druga. To nikomu nie
służy. Wkrótce się pan przekona, że tu nie lubią zmian, -Wziął fajkę i kapciuch z biurka. - Przeszkadza panu
dym?
- Nie, jeśli nie przeszkadza panu.
- Dobra odpowiedź - odparł ze śmiechem Maitland. - Ale ja nie jestem pańskim pacjentem. Niech pan o
tym pamięta.
Przytknął zapałkę do cybucha.
- No, dobrze - powiedział, pykając z fajki. - Po pracy na... na uniwersytecie, tak? Po pracy na
uniwersytecie przeżyje pan tu nielichy szok. No, a poza tym Manham to nie Londyn. - Zerknął na mnie znad
cybucha i myślałem, że spyta mnie o doświadczenie zawodowe. Ale nie spytał. - Jeśli ma pan jeszcze jakieś
wątpliwości, to odpowiednia chwila, żeby je wyniszczyć.
- Nie, nie mam.
Zadowolony kiwnął głową.
- Dobrze. Tymczasem zamieszka pan tutaj. Janice pokaże panu pokój. Porozmawiamy przy kolacji. Może
pan zacząć już jutro. Przyjmujemy od dziewiątej.
- Mogę o coś spytać? Maitland uniósł brwi. Czekał.
- Dlaczego mnie pan zatrudnił?
Nie dawało mi to spokoju. Nie na tyle, żeby odrzucić propozycję, jednak wciąż dręczyła mnie mglista
niepewność.
- Bo uznałem, że się pan nadaje. Dobre kwalifikacje, znakomite referen cje, no i chęć pracy na odludziu za
psi grosz.
- Myślałem, że najpierw przeprowadzi pan ze mną rozmowę. Lekceważąco machnął fajką, oplatając się
strużką dymu.
- Rozmowy trwają, a ja chciałem przyjąć kogoś, kto mógłby zacząć natychmiast. Poza tym, mam dobrego
nosa.
Jego pewność siebie dodała mi otuchy. Dopiero dużo później, kiedy nie było już wątpliwości, że zostanę,
wyznał mi ze śmiechem przy którejś tam szklaneczce słodowej whisky, że byłem jedynym kandydatem.
Ale wtedy tak oczywista odpowiedź nie przyszła mi do głowy.
- Uprzedzałem pana, że nie mam zbyt wielkiego doświadczenia w leczeniu ogólnym. Skąd pewność, że
dam sobie radÄ™?
- A da pan?
Chwilę trwało, zanim odpowiedziałem, bo w sumie zastanawiałem się nad tym pierwszy raz. Wyjechałem
z Londynu prawie bez namysłu. Po prostu uciekłem od ludzi i miejsc zbyt dla mnie bolesnych. No i świetnie
zacząłem. Nie dość że przyjechałem dzień wcześniej, to jeszcze przemokłem do suchej nitki. Nie miałem
nawet na tyle rozumu, żeby skryć się gdzieś przed deszczem.
- Tak - odparłem.
- No to nie mam pytań - rzucił z surową jednocześnie lekko rozbawioną twarzą. - Poza tym, to tylko pół
roku. No i będę miał na pana oko.
Wcisnął guzik na biurku. W głębi domu zadzwonił dzwonek.
- Jeśli pacjenci nie dopisują, kolacja jest zwykle o ósmej. Może pan teraz odpocząć. Ma pan bagaż czy
przyślą?
4
- Mam walizkę. Zostawiłem ją pod opieką pańskiej żony. Zaskoczony uśmiechnął się dziwnie
zażenowanym uśmiechem.
- Janice to moja gosposia - odparł. - Jestem wdowcem. Zdawało się, że wchłonąłem całe zawarte w pokoju
ciepło.
- Ja też.
I tak zostałem lekarzem w Manham. I właśnie dlatego, że nim zostałem, trzy lata później jako jeden z
pierwszych dowiedziałem się o odkryciu Neila i Sama Yatesów. Oczywiście nikt nie wiedział, czyje to
zwłoki, jeszcze nie wtedy. Były w takim stanie, że chłopcy nie potrafili nawet powiedzieć, czy są to zwłoki
kobiety, czy mężczyzny. Teraz, gdy wreszcie poczuli się bezpiecznie, nie byli nawet pewni, czy są nagie czy
nie. W pewnym momencie Sam wymamrotał nawet, że mają skrzydła, ale zaraz potem stracił pewność siebie
i zamilkł. Natomiast Neil patrzył na mnie z tępym wyrazem twarzy. Cokolwiek tam widzieli, musiało to
wykraczać poza wszelkie znane im dotychczas punkty odniesienia, dlatego pamięć broniła się przed tym i
wzdragała. Zgadzali się jedynie co do tego, że leży tam człowiek i że człowiek ten jest martwy. I chociaż z
tego, że na zwłokach roi się od robactwa, wynikało, iż odniósł jakieś rany, dobrze wiedziałem, że martwych
stać na wiele różnych sztuczek. Nie było powodu, żeby zakładać najgorsze.
Jeszcze nie wtedy.
Tym dziwniej zabrzmiały słowa ich matki. Linda Yates siedziała w małym saloniku, bez przekonania
oglądając coś na jaskrawym ekranie telewizora i tuląc do siebie przygaszonego syna. Jej mąż, rolnik, nie
wrócił jeszcze z pracy. Zadzwoniła do mnie, kiedy synowie przybiegli do domu zdyszani i rozhisteryzowani.
W miasteczku tak małym i odciętym od świata jak to, dyżur miało się nawet w niedzielę.
Wciąż czekaliśmy na przyjazd policji. Najwyraźniej uznali, że nie ma po co się spieszyć, mimo to czułem
się w obowiązku zostać. Dałem Samowi środek uspokajający, łagodny jak placebo, i niechętnie wysłuchałem
opowieści jego brata. Próbowałem nie słuchać. Dobrze wiedziałem, co mogli tam widzieć.
I nie chciałem do tego wracać.
Okno było szeroko otwarte, ale do pokoju nie wpadał najmniejszy powiew wiatru. Z podwórza biła
oślepiająca jasność, rozpalona niemal do białości przez popołudniowe słońce.
- To Sally Palmer - powiedziała ni z tego, ni z owego Linda.
Popatrzyłem na nią zaskoczony. Sally mieszkała samotnie na małej farmie tuż za miastem. Była atrakcyjną
kobietą w wieku trzydziestu, trzydziestu pięciu lat i przyjechała do Manham kilka lat przede mną
odziedziczywszy gospodarstwo po wujku. Wciąż miała kilka kóz, a dzięki wujkowi - nie ma to jak więzy
krwi - w oczach miejscowych uchodziła co prawda za autsajderkę, lecz nie taką, jaką byłaby osoba zupełnie
obca, a już na pewno nie taką jak choćby ja, nawet teraz, po tylu latach. Jednakże zarabiała na życie jako
pisarka i to stawiało ją poza nawiasem społeczności, gdyż większość sąsiadów patrzyła na nią z pełnym
szacunku podziwem, ale i z podejrzliwością. Nie słyszałem plotek, że zaginęła.
- SkÄ…d pani wie?
- Bo mi się śniła.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem. Zerknąłem na jej synów. Sam, teraz już spokojniejszy, chyba nie
przysłuchiwał się naszej rozmowie. Ale Neil przez cały czas patrzył na matkę i wiedziałem, że gdy tylko
wyjdzie z domu, rozpowie wszystko po całym mieście.
Ponieważ milczałem, pomyślała, że jej nie wierzę.
- Stała na przystanku autobusowym i płakała. Spytałam, co się stało, ale nie odpowiedziała. Potem
spojrzałam na drogę, a kiedy się odwróciłam, już jej nie było.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Takie sny nie śnią się bez powodu - ciągnęła. - Ten też nie.
- Niech pani przestanie, nie wiemy jeszcze, kto to jest. To może być każdy. Posłała mi spojrzenie, które
mówiło, że się mylę, ale nie zamierzała ze mną
polemizować. Ucieszyłem się, kiedy do drzwi wreszcie zapukała policja.
Przyjechało ich dwóch i obydwaj byli świetnym przykładem wiejskiego policjanta. Starszy miał rumianą
twarz i podczas rozmowy co chwilę wymownie mrugał. W tych okolicznościach było to zupełnie nie na
miejscu.
- A więc znaleźliście trupa, tak? - zaczął wesoło, spoglądając na mnie ze znaczącą miną jakby ponad
głowami chłopców chciał wciągnąć mnie do jakiejś zabawy. Podczas gdy Sam tulił się do matki, zastraszony
obecnością umundurowanej władzy, Neil mamrotał pod nosem, odpowiadając na pytania.
Nie trwało to długo. Ten starszy, rumiany, zamknął notes i powiedział:
- Dobra. Chodźmy to obejrzeć. Który z was pokaże, gdzie to jest?
Sam wtulił głowę w piersi matki. Neil milczał, lecz bardzo pobladł. Rozmowa to jedno. Powrót na skraj
mokradeł to drugie. Linda spojrzała na mnie niespokojnie.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl