[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Saul Bellow

Stan zawieszenia

 

Były takie czasy, kiedy ludzie mieli w zwyczaju często się zyvracać do siebie samych i nie krępowali się notować swoich wewnętrznych pertraktacji ptysiowych. Dzisiaj natomiast prowadzenie dziennika uważa się za pewien rodzaj pobłażliwości wobec siebie, za słabość i rzecz w złym guście. Żyjemy bowiem w epoce bezwzględności. Dziś kodeks osiłka, zawadiaki - amerykańskie dziedzictwo, jak sądzę, po angielskim dżentelmenie, ta osobliwa mieszanina aspiracji, ascetyzmu i rygorów, której źródeł zdaniem pewnych osób należy szukać u samego Aleksandra Wiel­kiego - odgrywa większą rolę niż kiedykolwiek. Nieobce są ci uczucia? Istnieją właściwe i niewłaściwe sposoby ich okazywania. Masz życie wewnętrzne? Nikogo prócz ciebie ono nie interesuje. Ulegasz emocjom? Stłum je. Wszyscy do pewnego stopnia respektujemy ten kodeks. Dopuszcza on określony rodzaj otwartości, milczącą prostolinijność. Lecz na prawdziwą szczerość działa hamująco. Nąjistotniejsze sprawy niedostępne są dla ludzi bezwzględnych. Nie­wprawni bywają w introspekcji, a zatem źle uzbrojeni w potyczkach z przeciwnikami, których nie mogą upolować jak grubego zwierza lub prześcignąć w brawurze.

Jeśli masz kłopoty, borykaj się z nimi w milczeniu I na­kazuje jedno z ich przykazań. A pal licho! Zamierzam mówić o własnych trudnościach, a przecież gdybym nawet miał tyle ust co Śiwa rąk i poruszał nimi przez cały czas, i tak nie zdołałbym oddać sobie sprawiedliwości. W mym

obecnym stanie demoralizacji stało się dla mnie rzeczy niezbędną prowadzenie dziennika-to znaczy rozmowy z sobą samym - i zupełnie nie poczuwam się do winy pobła­żania sobie. Ludzie twardzi kompensują sobie własne milczenie pilotując samoloty, walcząc z bykami lub chwy­tając nitkopletwy, ja zaś rzadko opuszczam swój pokój.

Mało wydąje się prawdopodobne, żeby człowiek mógł być samotnikiem w mieście, gdzie mieszkał przez całe prawie życie-a jednak ja jestem samotnikiem, i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Siedzę samotnie dziesięć godzin dziennie w wynajętym pokoju. Jak na tego rodzaju lokal, nie jest nawet zły, jakkolwiek nie brak tu niedogod­ności typowych dla wynajmowanych pokoi: zapachów kuchennych, karaluchów i osobliwych sąsiadów. Z biegiem lat przywykłem jednak do wszystkich tych trzech plag.

Jestem nieźle zaopatrzony w książki. Żona przynosi mi wciąż nowe w nadziei, że z nich skorzystam. Chciałbym, żeby tak było. Dawniej, kiedy mieliśmy mieszkanie, czyta­łem bez przerwy. Wiecznie kupowałem nowe książki, szybciej - muszę przyznać-niż je mogłem przeczytać. Otaczając się nimi zapewniłem sobie przedłużenie życia, życia cenniejszego i bardziej niezbędnego niż to, które zmuszony byłem wieść na co dzień. Jeśli niemożliwe jest zapewnienie sobie owego lepszego życia na zawsze, to miałent w zasięgu ręki przynajmniej jego ślady. Kiedy uczucie to traciło na intensywności, mogłem patrzeć na książki i mogłem ich, dotykać. Teraz zaś, gdy czasu mam pod dostatkiem i powinienem się poświęcić rozpoczętym badaniom, okazało się, iż nie mogę czytać. Książki mnie nie absorbują na dłużej. Po dwu, trzech stronicach, a niekiedy nawet po kilku zaledwie ustępach, po prostu nie potrafię się zmusić do dalszej lektury.

Upłynęło prawie siedem miesięcy od chwili, gdy zrezy­gnowałem z pracy w biurze podróży Inter-American, żeby w odpowiedzi na apel zgłosić się do wojska. 1 wciąż czekam. To trywialna na pozór sprawa, biurokratyczna komedia wykombinowana przez urzędasów. Początkowo i ja trakto­wałem ją w ten sposób. Wyglądało to na urlop, krótkoter­minową zwłokę, wtedy w maju, kiedy odesłano mnie do domu, bo papiery miałem nie w porządku. Mieszkam tu osiemnaście lat, ale nadal jestem Kanadyjczykiem, podda- 6 >

nym brytyjskim, a jako obcokrajowiec, choć obywatel zaprzyjaźnionego państwa, nic mogę zostać wcielony do wojska bez rozpatrzenia sprawy. Czekałem pięć tygodni, potem zwróciłem się do pana Mallendera z biura podróży Inter-American z prośbą, żeby przyjął mnie z powrotem na jakiś czas, ale, jak mi powiedział, jest taki zastój w interesach, że musiał zwolnić Tragera i Bishopa, choć to pracownicy z wieloletnim stażem-toteż nie może mi pomóc. Pod koniec września dostałem pisemko, w którym poinformowano mnie o rozpatrzeniu sprawy i zaaprobo­waniu mojej osoby i zgodnie z przepisami kazano stawić się na ponowne badanie krwi. Miesiąc później zawiadomiono mnie, że zostałem zaliczony do kategorii I A, i polecono być w pogotowiu. 1 znowu czekałem. Wreszcie, kiedy nadszedł listopad, zacząłem się dowiadywać i stwierdziłem, że moje wcielenie do wojska odroczono w związku z nowym przepisem dotyczącym mężczyzn żonatych. Zwróciłem się więc z prośbą o zmianę kategorii, argumentując, że unie­możliwiono mi pracę. Po trzech tygodniach wyjaśniania przesunięto mnie do kategorii 3A. Zanim jednak mogłem coś zdziałać (dokładnie po tygodniu), zostałem wezwany na nowe badania krwi (zachowują swą ważność tylko sześć­dziesiąt dni). I znowu zmieniono mi kategorię - na 1 A. To jeszcze nie koniec tej nudnej historii, jestem pewien. Będzie się wlokła przez następne dwa, trzy, może cztery miesią­ce.

Tymczasem utrzymuje mnie Iva, moja żona. Twierdzi, że nie stanowi to żadnego brzemienia dla niej, i chce, bym wykorzystał wolny czas na czytanie i wszystkie te przyjem­ności, których będę pozbawiony w wojsku. Mniej więcej przed rokiem ambitnie zabrałem się do opracowania kilku esejów, głównie biograficznych, poświęconych filozofom epoki Oświecenia. Byłem z grubsza w połowie eseju o Diderocie, kiedy przerwałem pisanie. Spodziewano się w zasadzie, gdy znalazłem się w stanie zawieszenia, że powrócę do esejów i doprowadzę je do końca. Iva nie chciała, żebym ubiegał się o pracę. Mając kategorię IA i tak nie dostałbym żadnej odpowiedniej posady.

Iva to spokojna dziewczyna. Ma w sobie coś takiego, co zniechęca do rozmowy. Nie zwierzamy się już sobie - zre­sztą o wielu rzeczach nie mógłbym jej powiedzieć. Mamy

T

przyjaciół, ale obecnie, się z nimi nie widujemy. Kilkoro mieszka w odległych dzielnicach miasta, niektórzy są w Waszyngtonie, inni w wojsku, jeden za granicą. Moi chicagowscy przyjaciele i ja oddaliliśmy się stopniowo od siebie. Nie palę się do spotkań z nimi. Niektóre z dzielących nas różnic pewno można by zaklajstrować, jednakże, jak mi się wydąje, puścił główny nit trzymający nas razem i jak dotąd nic mnie nie skłoniło do włożenia go z powrotem na miejsce. Tak więc jestem sam jak palec. Siedzę bezczynnie w swoim pokoju, przewidując' różne drobne kryzysy w danym dniu, pukanie pokojówki, pojawienie się listonosza, programy radiowe oraz nieuniknione cykliczne przygnę­bienie pod wpływem pewnych myśli.

Zastanawiałem się nad pójściem do pracy, nie mam jednak ochoty przyznać, że nie wiem, jak wykorzystać moją wolność, i muszę uciekać się do służalczości na posadzie z braku konceptu - słowem, brak mi charakteru. Poprzed­nio, gdy zmieniono mi kategorię, usiłowałem wstąpić do marynarki wojennej, ale wygląda na to, że dla obcokrajow­ców jedyna szansa to powołanie do wojska. Nie pozostaje nic innego jak czekać, czyli trwać w zawieszeniu, i coraz bardziej podupadać na duchu. Zdaję sobie świetnie sprawę z tego, że mój stan się pogarsza, kiedy tak gromadzi się we mnie gorycz i uraza, zżerając niczym kwas zasoby mojej wielkoduszności i dobrej woli. Siedmiomiesięczna zwłoka to tylko jedno ze źródeł mojej udręki. Kiedy indziej znów myślę o niej jak o dekoracji, na tle której można ujrzeć, jak dyndam. A co więcej - trzeba będzie najpierw mnie odciąć, żebym zdołał właściwie ocenić, jaką mi wyrządziła szko­dę.              *

16              grudnia

Zacząłem dostrzegać, że im większą aktywność rozwija reszta świata, tym wolniej się poruszam ja, i że moja samotność pogłębia się wraz z nasilaniem się wrzawy i szaleństwa na świecie. Dziś rano dostałem list od żony Tada z Waszyngtonu, która pisze, że Tad odleciał do północnej Afryki. Nigdy w życiu nie czułem się tak unieruchomiony, niczym kłoda. Nie mogłem się nawet zmusić do wyjścia do sklepu po tytoń, chociaż chętnie bym sobie zapalił. Pocze­kam. Po prostu dlatego, że Tad ląduje teraz w Algierze czy 8

Oranie albo wybrał się na pierwszą przechadzkę po kazbie - w zeszłym roku widzieliśmy razem Pepi le Moko. Doprawdy cieszę się ze względu na niego, nie jestem zazdrosny. Utrzymuje się jednak uczucie, że gdy on pędzi do Afryki, a nasz przyjaciel Stillman podróżuje po Brazylii, ja wrosłem w krzesło. To najzupełniej realne, wręcz namacalne uczucie. Nie będę nawet próbował się podnieść. Może i mógłbym wstać i przespacerować się po pokoju czy też pójść do sklepu, lecz ten wysiłek wprawiłby mnie w niepożądany stan. Uczucie to minie, jeśli je zignoruję. Zawsze byłem podatny na halucynacje. W środku zimy, wybrawszy jakąś ścianę oświetloną słońcem, potrafiłem sobie wmówić, mimo otaczającego mnie lodu, że to lipiec, nie luty. Podobnie odmieniałem lato i trząsłem ęię z zimna podczas upału. Tak też bywało z porą dnia. Przypuszczam, że to powszechnie stosowana gierka. Można chyba z tym przesadzić i naruszyć swoje poczucie rzeczywistości. Kiedy przyjdzie Maria posłać łóżko, wstanę, włożę palto i pójdę do sklepu, a wtedy mi to minie.

Na ogół zależy mi bardzo na tym, żeby znaleźć pretekst do wyjścia z pokoju. Ledwie tu wrócę, zaczynam szukać jakiegoś nowego pretekstu. Kiedy wychodzę na dwór, nie idę zbyt daleko. Zazwycząj poruszam się w promieniu trzech przecznic. Boję się wciąż, żeby nie spotkać kogoś znajomego, kto wyraziłby zdziwienie na mój widok i zasypałby mnie pytaniami. Unikam chodzenia do cen­trum, a jeśli muszę się tam udać, skrzętnie omijam pewne ulice. Z czasów szkolnych pozostało mi chyba uczucie, że jest coś niedozwolonego w bezcelowym wałęsaniu się po ulicach w biały dzień.

Kiepsko mi jednak idzie to wyszukiwanie pretekstów do opuszczenia pokoju. Rzadko kiedy wychodzę częściej niż cztery razy dziennie, trzykrotnie na posiłki i czwarty raz po wymyślony sprawunek czy pod wpływem jakiegoś nieokre­ślonego impulsu. Nieczęsto wybieram się na dłuższe prze­chadzki. Zacząłem tyć z braku ruchu. Iva protestuje, a ja • dowodzę, że w wojsku szybko schudnę. O tej porze roku ulice są odrażające, a zresztą nie mam kaloszy. Od czasu do czasu wyruszam na dłuższą wyprawę, do pralni lub fryzje­ra, do Woolwortha po koperty, a nawet dalej - na prośbę lvy - zapłacić rachunek; albo-bez jej wiedzy-odwiedzić

Kilty Daumler. Ponadto odbywam obowiązkowe wizyty u rodziny.

Wpadłem w nawyk stałego zmieniania restauracji. Nie chcę być częstym gościem w żadnej z nich, zaprzyjaźnić się z obsługą bufetu z kanapkami, kelnerkami i kasjerami i być zmuszonym do wymyślania kłamstewek na ich użytek.

O              pół do dziewiątej jadam śniadanie. Potem wracam do domu i zasiadam do czytania gazety w fotelu na biegunach pod oknem. Wertuję ją od pierwszej do ostatniej strony, z namaszczeniem, nie omijając ani słówka. Najpierw zabie­ram się do historyjek obrazkowych (oglądam je, bo przy­wykłem do tego od dzieciństwa, i zmuszam się do obejrze­nia nawet najnowszych, najbardziej niesmacznych), potem do poważnych artykułów i felietonów, na końcu przycho­dzi kolej na plotki, stronicę rodzinną, przepisy kulinarne, nekrologi, kronikę towarzyską, ogłoszenia, łamigłówki, dziecięce, wszystko. Nie kwapię się do odłożenia gazety, przeglądam nawet ponownie historyjki obrazkowe, żeby się upewnić, czy którejś nie pominąłem.

Kiedy wracam do życia na jawie po regeneracji (o ile to jest regeneracja) podczas snu, cieleśnie przebywam drogę od nagości do ubrania się, a duchowo od względnej czystości do zmazy. Otwierając okno sprawdzam pogodę, otwierając gazetę wpuszczam świat.

Jestem teraz pełen świata i całkowicie rozbudzony. Zbliża się południe, pora lunchu. Koło jedenastej zacząłem się niecierpliwić wyobrażając sobie, że znowu odczuwam głód. W ciszę domu spadają charakterystyczne dźwięki: trzaśnięcie drzwi w sąsiednim pokóju, kapanie wody z kranu, syk pary w kaloryferze, turkot maszyny do szycia na górze. Świetliste paski przecinają nie posłane łóżko i ściany. Puka pokojówka i z łoskotem otwiera drzwi. W ustach ma papierosa. Przypuszczam, że tylko w mojej obecności pozwala sobie na palenie - połapała się, że jestem nikim.

W restauracji odkrywam, że wcale nie czuję się głodny, ale nie mam już wyboru, więc jem. Tym razem schody sprawiają mi więcej kłopotu. Wchodzę do pokoju dysząc i włączam radio. Zapalam papierosa. Przez pół godziny słucham muzyki symfonicznej, denerwując się, kiedy nie zdążę wyłączyć radia, zanim spiker zacznie reklamować odzież sprzedawaną na raty przez jakąś firmę. O pierwszej

dzień się zmienia, wzbogaca o nowy ton niepokoju. Próbuję się zmusić do czytania, ale nie mogę dostroić swojego umysłu do zdań na stronie czy do sensu słów. Mój umysł podwaja wysiłki, lecz myśli o wątpliwej stosowności biegną samopas, błahe i poważne, przemieszane ze sobą. I nagle daję spokój rozmyślaniom. Głowę mam próżną jak pusta ulica. Wstaję i znowu włączam radio. Już trzecia, a nic mi się nie przydarzyło; trzecia godzina i zapada zmierzch; trzećia po południu i listonosz pojawił się dziś ostatni raz, i nic nie wrzucił do mojej skrzynki. Przeczytałem gazetę, zajrzałem do jakiejś książki, myślałem o tym i owym...

Pan Pięć-na-pięć Ma wzrostu stóp pięć I szerokości też pięć...

a teraz niczym jakaś gosposia słucham radia.

Córka właścicielki domu przestrzegała nas, żebyśmy zbyt głośno nie puszczali radia-jej matka choruje od przeszło trzech miesięcy. Nie pociągnie długo. Staruszka nie widzi i jest niemal łysa, niewiele jej chyba brakuje do dziewięć- dziesiątki. Widuję ją od czasu do czasu za kotarą, kiedy idę schodami na górę. Jej córka zajmuje się domem od września. Wraz z mężem, kapitafnem Briggsem, mieszka na drugim piętrze. On pracuje w kwatermistrzostwie. Ma mniej więcej pięćdziesiąt lat (jest sporo starszy od żony), taki solidny, schludny, siwy i małomówny mężczyzna. Widujemy go często, jak spaceruje wzdłuż ogrodzenia i pali ostatniego papierosa przed udaniem się na spoczynek.

O              pół do piątej słyszę kaszel i pomruki pana Vanakera z sąsiedniego pokoju. Iva, z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, ochrzciła go mianem „wilkołaka”. Dziwny to i denerwujący osobnik. Ten jego kaszel, jestem święcie o tym przekonany, ma podłoże częściowo alkoholowe, a częś­ciowo nerwowe. A co więcej, to również pewna forma działalności towarzyskiej. Iva się ze mną nie zgadza. Aleja wiem, że on kaszle, bo chce zwrócić na siebie uwagę. Mieszkam już tak długo w wynajmowanych pokojach, że umiem się poznać na podobnych typkach. Przed laty, na Dorchester Avenue, był taki starzec, który odmawiał zamykania drzwi do swojego pokoju i siedział lub leżał

II

twarzą do sieni obserwując wszystkich dzień i noc. Albo inny na ulicy Schillera - do umywalki wjego pokoju lala się wciąż woda i była to jego metoda nawiązywania z nami znąjomości. Pan Vanaker zaś kaszle. Zresztą nie tylko, bo gdy korzysta z ubikacji, to zostawia drzwi otwarte na oścież. Schodzi ciężkim krokiem do sieni i chwilę później słychać, jak się załatwia. Iva poskarżyła się ostatnio pani Briggs, więc ta przybiła do ściany kartkę z napisem: „Lokatorzy, proszę zamykać drzwi podczas korzystania i chodzić w płaszczach kąpielowych.” Jak dotąd nie dało to żadnego rezultatu.

Od pani Briggs dowiedzieliśmy się wielu interesujących rzeczy o Vanakerze. Zanim staruszkę, jej matkę, choroba przykuła do łoża, Vanaker wciąż ją namawiał, żeby wybrała się z nim do kina. - A przecież dla każdego jest jasne, że mamusia nie widzi. - Dawniej miał zwyczaj biegania do telefonu w samych spodniach od piżamy - stąd postulat wkładania płaszcza kąpielowego. Musiał wkro­czyć do akcji kapitan i położyć wreszcie temu kres. Maria znajdowała na wpół dopalone cygara na podłodze nie zajętych pokoi. Podejrzewa Vanakera o myszkowanie po domu. To przecież nie dżentelmen. Sprząta u niego, więc wie. Maria ma wysokie wymagania, jeśli chodzi o prowa­dzenie się białych, wydyma zatem pogardliwie nozdrza mówiąc o Vanakerze. Pani starsza, pani Kiefer, zagroziła pewnego razu, że go wyrzuci, twierdzi Maria.

Vanaker kipi energią. Z golą głową, ubrany w krótkie czarne futro z kretów, pędzi ulicą między ośnieżonymi krzewami. Zatrzaskuje drzwi wejściowe i otrzepuje śnieg z butów na pierwszym schodku. Potem kaszląc na potęgę, biegnie na górę.

O              szóstej spotykam się z Ivą u Fallona na kolacji. Jadamy tam dość regularnie. Czasami idziemy do jadłodąjni albo do baru samoobsługowego na Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy. Nasze wieczory są z reguły krótkie. Kładziemy się spać przed północą.

17              grudnia

To jakaś narkotyczna ospałość? Bywają chwile, gdy nawet sobie nie uświadamiam zła tkwiącego w takiej egzystencji. Niekiedy jednak budzę się zdezorientowany i

12

pełen niepokoju i wtedy patrzę na siebie jak na moralną ofiarę wojny. Zmieniłem się, a dwa wydarzenia z zeszłego tygodnia ukazały mi, jak bardzo. Pierwsze z nich trudno nawet nazwać wydarzeniem. Przeglądałem Zmyślenie i prawdę Goethego i natrafiłem na następujące zdanie: „Wszelki wstręt do życia ma zawsze fizyczne i etyczne przyczyny...” Zaintrygowało mnie tak dalece, że zacząłem czytać dalej. „Wszelka radość życia opiera się na regula­rnym powrocie rzeczy zewnętrznych. Zmiany dnia i nocy, pór roku, kwitnienie i owocowanie i tyle innych w każdym okresie nowych objawów, którymi możemy i powinniśmy się cieszyć, oto właściwe sprężyny ziemskiego bytowania. Im szczerzej potrafimy się cieszyć z tych przyjemności, tym bardziej czujemy się szczęśliwi; jeśli jednak różnorodność zjawisk przewija się przed naszymi oczami bez naszego udziału, jeśli jesteśmy obojętni na te dary niebios, wtedy spada na nas największa bieda, najcięższa choroba: życie staje się dla nas odrażającym brzemieniem. Opowiadają o pewnym Angliku, że powiesił się, żeby nie być zmuszonym ubierać się i rozbierać codziennie.” Czytałem dalej z niezwykłym uczuciem. Następną stronę Goethe zatytuło­wał „Przesyt życiowy”. Właśnie radix malorum est przesyt życiowy. Potem następowało stwierdzenie: „Nic jednak nie wywołuje gwałtowniej tego przesytu niż powracająca miłość.”* Głęboko rozczarowany odłożyłem książkę.

A jednak nie mogę nie zauważyć, jak inaczej odebrałbyrfi to przed rokiem i jak bardzo się zmieniłem. Wtedy mogłem był przyznać, że to konstatacja prawdziwa, lecz niezbyt godna uwagi. Ów Anglik zapewne by mnie rozbawił, ale nie. wzruszył. Lecz jego znudzenie usunęło tę „miłość" w cień i natychmiast postawiło go w moich oczach obok mordercy Bernardyna z Miarki za miarkę, którego pogarda dla życia dorównywała pogardzie dla śmierci do tego stopnia, iż nie chciał opuścić celi, kiedy miano go stracić. To, że odczu­wam sympatię do nich obu świadczy, iż doprawdy się zmieniłem.

A teraz drugie wydarzenie.

Mój teść, stary pan Almstadt, zaziębił się i poważnie

zachorował, a Iva wiedząc, ¿e jej matka jest do niczego, prosiła mnie, bym pojechał im pomóc.

Almstadtowie mieszkają w północno-zachodniej części Chicago, o godzinę ponurej jazdy kolejką nadziemną. W ich domu panował straszny bałagan. Pani Almstadt usiło­wała jednocześnie słać łóżka, gotować, pielęgnować męża i odbierać telefony. Telefon nie milczał nigdy dłużej niż pięć minut. Dzwoniły jej przyjaciółki i każdej z nich relacjono­wała w całej rozciągłości swoje kłopoty. Nigdy nie czułem sympatii do swojej teściowej. Jest to niska blondynka, z tych podlotkowatych, o naturalnej, zdrowej-o ile ją widać-cerze. Oczy ma duże, z wyrazem wtajemniczenia, ponieważ jednak nie ma w co być wtajemniczona, zdra­dzają po prostu jej głupotę. Nakłada grubą warstwę pudru na twarz i maluje sobie usta, nadając im kształt, który stał się uniwersalnym symbolem zmysłowości dla wszystkich kobiet, od ledwo dojrzałych do bardzo starych.Dobija do pięćdziesiątki i ku swemu zmartwieniu ma już sporo zmarszczek, toteż zawsze czujnie wypatruje nowych mase­czek i mleczek kosmetycznych.

Kiedy do nich przyszedłem, rozmawiała z kimś przez telefon. Udałem się więc prosto do pokoju teścia. Leżał z podciągniętymi kolanami, wysoko oparty na poduszce i wyglądał tak, jakby nie miał szyi i głowa wyrastała mu bezpośrednio z tułowia. Spod rozchylonej piżamy wyzie­rała biała, tłusta, obrośnięta siwymi włosami pierś. W zapinanej pod szyją tunice z herbem na kieszeni wyglądał niezwykle i trochę śmiesznie. To zasługa jego żony. To ona kupuje mu odzież i do łóżka ubiera go w szaty mandaryna czy też Romanowa. Dłonie teścia o szerokich kłykciach stykały się na jedwabnej kołdrze. Przywitał mnie uśmie­chem nie całkiem wolnym od zawiści, a także i skrępowa­nia, jakby chorobę można było uznać za coś, co nie przy­stoi mężczyźnie i ojcu. Jednocześnie usiłował dać mi do /.rozumienia, że może sobie pozwolić na spędzenie kilku dni w łóżku - całkiem nieźle mu się przecież powodzi, firma (to powiedział z nonszalancją i wyzywająco zarazem) znajduje się w dobrych rękach.

Telefon znów zadzwonił i pani Almstadt raz jeszcze zaczęła relacjonować swoje zmartwienia komuś ze swych niezliczonych powinowatych (Bóg raczy wiedzieć kim są).

Mąż rozchorował się wczoraj i trzeba było wezwać lekarza, i doktor powiedział, że tej zimy mamy prawdzi wą epidemię grypy. Jest wykończona, po prostu wykończona prowadze­niem gospodarstwa i pielęgnacją męża. Nie można chorego zostawić bez opieki... i cóż można począć bez służącej? Słowa sypały jej się z ust niby grad szklanych paciorków. Nic nie wskazywało na to, że mąż ją słyszy - czasami zdawał się głuchy na jej słowa. Oczywiście jednak nie można było jej nie słyszeć - ma wysoki, piskliwy i przenik­liwy głos. Zaczynało mnie intrygować, czy on jest niewraż­liwy, czy też żona daje mu się we znaki. Przez pięć lat, od kiedy zostałem jego zięciem, nie słyszałem z jego ust najmniejszej krytyki pod jej adresem ani też żadnych usprawiedliwień, jeśli nie liczyć dwóch wypadków, kiedy to zauważył:-Ta Kąty to taki dzieciak, ona chyba nigdy nie wydorośleje.

Zanim zdałem sobie z tego sprawę, wyrwało mi się, pytanie:

-              Jak się panu udało wytrzymać tak długo?

-              Wytrzymać? Co?

-              Z nią - brnąłem dalej. - Mnie by to wykończyło, wiem na pewno, że mnie by to wykończyło.

-              O czym ty mówisz? - spytał teść zmieszany i rozgnie­wany.

Przypuszczam, że w jego pojęciu nie należało pozwalać na mówienie takich rzeczy prosto z mostu. Ja jednak nie mogłem się opanować. Wydawało mi się w tym momencie, że to całkiem naturalne pytanie, niejhux pas. Byłem w takim nastroju, który wymagał szczerości, i nic innego nie mogło wchodzić w rachubę.

-              Nie wiem, co masz na myśli. O czym ty mówisz? - spy­tał znowu.

-              Hm, niech pan jej posłucha.

-              Och, chodzi ci o telefon.

-              Tak, o telefon.

Ulżyło mu jakby nieco.

-              Nie zwracam na to uwagi. Wszystkie kobiety kochają mówić. Być może Katy jest gadatliwsza od innych, ale trzeba wziąć pod uwagę, że...

-              Nigdy nie wydorośleje?-spytałem.

Wątpię, żeby akurat to chciał powiedzieć, były to jednak

jego własne słowa, nie mógł wjgjj oponować. Kiwnął głową ściągnąwszy wargi.

-              Tak, to prawda. Jedni bywąją tacy, drudzy owacy. Ludzie nie są na jedną modłę. - Mówił oschłym tonem, był wciąż zagniewany. Raz na jakiś czas musiał również wobec mnie zdobywać się na wyrozumiałość. Nie zawsze zacho­wywałem się właściwie, co pośrednio dawał mi do zrozu­mienia. Spurpurowiał na twarzy - wypieki nie ustąpią mu tak prędko. Jego srogie i czerwone oblicze błyszczało w osobliwym herbacianym świetle mosiężnego żyrandola. Czy rozmyślnie ukrywał swoje poglądy, które-co trzeba przyznać - miał święte prawo zachować dla siebie, czy też wierzył w to, co mówił? Ta druga ewentualność wydawała się bardziej prawdopodobna. Można się spodziewać papla­niny, nudy i tego wszystkiego, jak w każdym małżeństwie. Pozostawała jednak do rozważenia jeszcze i ta możliwość, że nie pogodził się z losem, że nie ignorował żony, jak udawał, lecz - i wszystko wskazywało na to, że nie zdawał sobie z tego sprawy - słyszał, co mówiła, i zachwycał się nią, chciał, by była niechlujna, gadatliwa,' głupiutka i płocha, znajdując przyjemność w wytrzymywaniu z nią. Jego twarz, gdy tak patrzyliśmy na siebie, nabrała wyrazu psiego oddania. Zmieszałem się i skarciłem za swoją fantazję.

Doktor zostawił receptę i teść poprosił, żebym poszedł z nią do składu aptecznego. Wychodząc słyszałem, jak pani Almstadt mówi:

-              Mąż mojej lvy, Joseph, jest tutaj, bo przyszedł nam pomóc. Nie pracuje teraz, czeka na wcielenie do wojska, więc ma mnóstwo czasu.

Drgnąłem i obejrzałem się pełen oburzenia, na co ona, przyciskając do policzka czarną słuchawkę w kształcie nerki, uśmiechnęła się do mnie z roztargnieniem. Przyszło mi do głowy, że niewykluczone, iż nie powiedziała tego rozmyślnie, mogła być bez winy; może jej myśli są tak wygładzone i pozbawione treści jak żetony lub czyste kamienie w dominie, tak zwane „mydło”; może jest na pół winna i niewinna. Albo też przemawia przez nią złośliwość, z której sama nie zdaje sobie sprawy.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fashiongirl.xlx.pl