[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Berges Filip
Â
HUMOR AMERYKAŃSKITłomaczył
Â
Bolesław Londyński
Â
Â
Â
Â
Â
Â
I.
Â
"Co to za szczęśliwy kraj ta Ameryka!" zawołał kiedyś z subtelną ironją francuz
Juljusz Verne. "Zwyczajni kupcy, adwokaci czy urzędnicy spacerują sobie po
swoich biurach i najniespodziewaniej otrzymują rangi lejtenantów, kapitanów,
pułkowników i generałów." Rzecz dziwna, — autor "Pięciu tygodni w balonie"
twierdzenia swego, tym razem, nie schwycił z powietrza. Wistocie, dla zostania
oficerem licznych pułków milicyi Stanów Zjednoczonych, dosyć jest posiadać
pewien wpływ polityczny lub tez niejakie znajomości w korpusie oficerów,
niekiedy wystarcza urządzenie hucznego przyjęcia dla oficerów lub członków
danego oddziału milicyi, ażeby posiąść stanowisko jej kapitana. Czy nowy
komendant widział
Â
Â
Â
kiedykolwiek w swojem życiu armatę, czy nabił kiedy broń własnoręcznie, to rzecz
małej wagi.
Do rzędu takich zuchów należał "Pułkownik" Cargill, adwokat. Ten to dżentlemen
siedział o godzinie -ej zrana w swojej kancelaryi, mieszczącej się na dwunastem
piętrze gmachu spółkowego w Chicago, i gwizdał "Yankee-Doodle. " Ruchomości
kancelaryjne składały się z jednego stołu i z jednego krzesła, oraz dwóch
spluwaczek. Pułkownik siedział na krześle, podczas gdy nogi jego, według
ulubionego zwyczaju yankesów, spoczywały przed nim na kancie stołu. Krzesło, od
częstego bujania się na niem osoby siedzącej, trzeszczało niemiłosiernie. Nagle,
zastukano to drzwi i wszedł jakiś mężczyzna, który, stanąwszy o kilka kroków od
adwokata, jął się ze śmiechem rozglądać po pokoju.
— Witam, pułkowniku! — rzekł i wyciągnął doń rękę.
Zagadnięty głośno splunął, dobył z kieszeni noża i jął nim odłupywać kawały
stołu.
— Gdy jaki dżentlemen wchodzi do mej kancelaryi — rzekł z gniewem — to zdejmuje
zwykle kapelusz.
Â
Â
Â
— Czy tak? — odparł oschle przybyły — gdy ja wchodzę do kancelarji jakiego
dżentlemena, to on zwykle zdejmuje nogi ze stołu.
— Dobrze — na to pułkownik — ale ja jestem panem w swojej kancelarji!
— Mylisz się pan — rzecze tamten skwapliwie, nie zdejmując jednak kapelusza —
jeżeli pan dziś w południe nie uiścisz się z zaległego czynszu za lokal, to
przestaniesz być panem tej kancelaryi, jako też swoich wspaniałych ruchomości.
— Myślałem o tem.
— No, i co pan zamierzasz uczynić?
— Jak pan widzisz, gotów jestem stół ten pociąć na drobne drzazgi. Potem
przyjdzie kolej na krzesło.
— All right! — ale to nie wiele. Spluwaczki są przynajmniej z blachy, te muszą
ocaleć!
— Słówko! — przerwał pułkownik — kiedy mija ostatni termin?
— Dziś w południe! — obojętnie odparł zapytany.
W tejże chwili pułkownik stanął tuż przy nim i otworzył drzwi z rozkazującym
ruchem ręki.
Â
Â
Â
— Jeżeli w ciągu dwóch sekund nie znajdziesz się pan za drzwiami — zawołał — to
pana wyrzucę. W południe wolno będzie panu robić, co się panu spodoba, do
południa jednak ja tu panem jestem. Kto wie, co może zajść w ciągu dwóch godzin.
Przybyły cofnął się do wyjścia, na progu jednak stanął i roześmiał się.
— Od jak dawna nie miałeś pan żadnego klienta, my boy? Już pewnie od jakiego
roku. Ciekawym też bardzo, zkÄ…d pan wytrzaÅ›niesz w ciÄ…gu dwóch godzinÂ
dollarów, bo tyle należy się od pana towarzystwu?
Dłużej nie mógł mówić, gdyż w tejże chwili drzwi zamknęły mu się przed nosem, a
hałas, jaki usłyszał po za niemi, kazał mu przypuszczać, że pułkownik w pasji
skoczył na spluwaczki i podeptał je obydwiema nogami.
Wistocie, pułkownik, klnąc, ile się zmieści, spastwił się nad spluwaczkami,
odciął scyzorykiem jeszcze parę drzazeg drzewa od stołu, oczyścił się i w końcu
obtarł pot z czoła. Następnie, jął na nowo gwizdać Yankee-Doodle, wciągnął przy
tem krótki, szary surdut, włożył na głowę derby, wziął posrebrzaną laskę w
jednÄ…, dwa zaÅ› arkusze aktowego papieru
Â
Â
Â
w drugą rękę i wyszedł z kancelarji. Winda z błyskawiczną szybkością opuściła go
z dwunastego piętra do bramy głównej. Tu pomyślał przez kilka sekund i pobiegł w
kierunku wschodnim przez jedne z olbrzymich drzwi frontowych. Pułkownik Cargill,
wnosząc z powierzchowności, był tem, co się daje wyrazić słowem "dude", "swell",
filut, zręczne nic dobrego, urwis z towarzystwa. Ubranie miał eleganckie, ale
niezapłacone. Był wysokiego wzrostu, o ciemnych oczach i włosach, ze starannie
pielęgnowanym wąsem. W sferach handlowych cieszył się złą opinja; uważano go za
człowieka uczciwego i nic nie mogło go dotąd pozbawić tego hańbiącego miana. Z
początku było mu to zupełnie obojętnem, po wypisie bowiem z uniwersytetu, mając
lat , ożenił się bogato, posag zaś żony strwonił w ciągu lat pięciu do
ostatniego centa. Następnie, zaczął się oglądać za pracą i klientelą, urządził
sobie kancelarję i postanowił dojść do pieniędzy bez przebierania w środkach.
Znajomi odstąpili go zupełnie; nikt mu nie ufał, wątpiono w spryt jego, i
wiedział, że jeżeli nie uda mu się jaki "kawał" nadzwyczajny, to nic go nie
postawi na nogi. Szukał okazji, ale napróżno; jeżeli się trafiał
Â
Â
Â
jaki "casus", to inni sprzątali mu go z przed nosa, on zaś był aż nadto leniwy i
ciężki, ażeby zdobyć się na pierwszeństwo. I oto dobrnął do trzydziestki, miał
troje głodnych dzieci i mnóstwo pilnych długów, a natomiast, ani jednej
"przygody", któraby go uczyniła adwokatem głośnym i zadała kres jego niedoli.
Stanął na tym punkcie, z którego wybrnąć było niepodobieństwem. Cokolwiek miało
wartość z jego nieruchomości, to wszystko pozastawiał, a jego mieszkanie
stanowiło obraz nędzy i rozpaczy. I jeszcze raz skupił całą energję, jaka mu się
tylko pozostała, i postanowił pochwycić w ręce pierwszy lepszy traf, choćby to
nawet być miało szczytem niedorzeczności... W kilka minut po opuszczeniu swej
kancelarji, pułkownik stanął w pałacu "Lawyers-Association" przy ul. Monrose Nr.
, gdzie codziennie zbierało się wielu z jego kolegów. Sprawdziwszy
nieznacznym ruchem zawartość swojej drobnicy w kamizelce, zbliżył się do bufetu
i zażądał szklankę ponczu. Zanim mu go podano, jął przeglądać dzienniki, a im
dłużej je przeglądał, tem oddech stawał mu się krótszym. Jedno z pism
przytaczało taką wiadomość, że twarz mu zaczęła się mienić, a we
Â
Â
Â
wszystkich ruchach jego znać było stan gorączkowy. Nie spojrzał nawet, że mu
podano napój, zaprawny gwoździkami i cynamonem, zerwał się z miejsca i krzyknął:
— "Ready!"
— Cóż tak ciekawego wyczytałeś, pułkowniku? — zapytał stojący tuż obok kolega,
— O — odparł niedbale — umarł jeden z moich przyjaciół. Znasz go: miljoner
Wilson.
— Aw! — rzecze pierwszy skwapliwie — czytałeś testament? Arcydzieło! Nic mu nie
można zarzucić! Ale bo też sporządzał go Biggleby, pierwszy adwokat City.
— Pierwszy? Czy podobna? — zapytał pułkownik — sądziłbym, że znaleźliby się
lepsi.
— Może ty, pułkowniku — drwiąco zauważył kolega.
Ale pułkownik wypróżnił szklankę, zapłacił i powoli wyszedł z sali. Z chwilą
jednak, gdy się znalazł na ulicy, szalenie szybko puścił się na dworzec drogi
żelaznej, kupił bilet, wpadł do wagonu i pojechał za miasto.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Â
Pan W. S. Wilson, zamożny właściciel dużego domu komisowego, siedział przy ra-
Â
Â
Â
chunkach w swoim gabinecie, gdy mu wręczono następujący bilet wizytowy;
Â
Pułkownik Washington D. Cargill,
Attorncy at Law.
Â
Interes nie cierpiący zwłoki. Pan Wilson pomyślał chwilę — nazwisko było mu
obce, kazał jednak prosić i nawet podszedł parę kroków do "pułkownika", którego
następnie posadził na swoim fotelu, sam siadając na poblizkiem krześle.
— Czem mogę służyć, pułkowniku? — zapytał grzecznie i spokojnie.
— Well — odparł zagadnięty: — przychodzę do pana, panie Wilson, w sprawie,
która może być z wielką korzyścią zarówno dla pana, jak i dla pańskiej rodziny.
Wszak pan Madison Wilson, który umarł właśnie, był pańskim bratem?
— Tak. To jest, bratem przyrodnim.
— Wiem o tem. Nic nie szkodzi. Znasz pan zapewne treść testamentu nieboszczyka,
testamentu, który został sporządzony za uprzedniem porozumieniem się z rodziną,
przez nie-
Â
Â
Â
jakiego Biggleby, adwokata? Mam tu ze sobą gazetę, w której piszą, że ś. p.
Madison Wilson zostawił cały majątek żonie i dwóm córkom. Majątek wynosi okrągłe
, , dollarów. Zapewniam pana, że jest to jeden z najciekawszych
wypadków, jakie mi się zdarzyły w długiej praktyce adwokackiej — a musiałeś pan,
bez wątpienia, słyszeć, że jestem dość obeznany ze sprawami spadkowemi! Otóż,
przyszło mi do głowy, ażeby i tej sprawie nadać kierunek właściwy, nietylko dla
odstraszenia od podobnych krętactw tego... tego pana Biggleby, który, nawiasem
mówiąc, jest sobie ledwie miernym adwokatem, ale nadto i głównie, dla
przywróceniu panu, szanowny panie Wilson, święcie przypadającego mu dziedzictwa.
Pan Wilson spojrzał na gościa z powątpiewaniem.
— Doprawdy, nie rozumiem, o co tu idzie? Wszystko zdaje się być w porządku: pan
Biggleby, który, jak mi mówiono, uchodzi za najpierwszego adwokata City,
sporządził na zlecenie mego brata testament, mocą którego żona i dzieci
dziedziczą po nim cały majątek.
— Co pan mówisz? — zawołał pułkownik
Â
Â
Â
Cargill, zaczynając biegać wielkiemi krokami po pokoju — tu wszystko w porządku?
Pan — chciałbyś się — wyrzec tego, co się panu słusznie — należy?! Mówmy
otwarcie, sir, mówmy zupełnie otwarcie. Nieboszczyk był moim przyjacielem i dla
tego — cześć jego pamięci! Dalej: nieboszczyk był pańskim bratem, ztąd — pokój
jego duszy! Ale, dobry panie, krzyczącej niesprawiedliwości, jakiej się dopuścił
względem rodziny, nie można mu nigdy darować! Jakto? Z dwunastu miljonów
dollarów nie zostawić ani cząstki dla swego ukochanego brata? To przeciwne
prawu, przeciwne moralności, to woła o pomstę do nieba, to... niegodziwe! Mówmy
otwarcie, kochany panie Wilson, mówmy zupełnie otwarcie. Ja wiem. Pan jesteś
człowiekiem zamożnym, nie chodzi panu o jakieś parę tysięcy dollarów, ale gdy
sprawa dotyczę miljonów, wtedy przestaje się być obojętnym. Krótko mówiąc,
oczywistość faktu nakazuje panu zwalić testament, w interesie swoim i dzieci
swoich!
Pan Wilson zaczął poruszać nogą i gwizdać pod nosem. Kilka miljonów! Podnieciło
go to nie żartem. Wprawdzie zdrowy rozum mówił mu, że testament był jasny i że
nikt
Â
Â
Â
nie może zaprzeczyć praw spadkobiercom, t. j. żonie i córkom nieboszczyka, do
zupełnego dziedziczenia po nim, ale pan Wilson był tylko zwyczajnym Yankesem,
który zręczną spekulację wyżej stawiał po nad zdrowy rozum, i wierzył, że dla
sprytnego adwokata niepodobieństwo nie istniało.
— Hm! — ozwał się po chwili: — więc pan przypuszczasz, że testament dałby się
zwalić?
— Czy ja przypuszczam! — zawołał pułkownik: — jakto? więc pan sądzisz, że jabym
chciał narażać moją reputację, moje dobre imię, na wypadek przegranej?! Nie,
panie, sprawa musi się udać! W testamencie każde słowo, każdy wyraz daje się
obalić. Tak jest sporządzony, jakby go krawiec pisał! I ten Biggleby chce być
adwokatem! Spuść się pan tylko na mnie. Ale przytem, posłuchaj pan dalej. Pan
wiesz, że brat pański chorował przez dwa lata. " Tak przynajmniej mówiono, i
chcę temu wierzyć. W każdym razie, czy podobna, ażeby w ciągu tak długiego czasu
nie opuszczał swego pokoju? A jednak faktem jest, że nikt inny go nie odwiedzał,
jak tylko jego żona i adwokat Biggleby. Ja sam przed niespełna rokiem miałem do
niego osobisty interes w sprawie pewnej
Â
Â
Â
drogi żelaznej, ale mnie nie wpuszczono. Jego żona, panie, wiedząc, że jestem
dobrym prawnikiem, zabroniła mi doń wstępu. Aha, sir, pan mi się przypatrujesz,
zaczynasz pan miarkować, o co tu chodzi! Tak... twierdzę, że pan Madison Wilson
wcale nie był tak słabym, ażeby go należało usuwać od całego świata, twierdzę
dalej, że go zmuszono, zmuszono, powtarzam, do sporządzenia takiego a nie innego
testamentu — bo w przeciwnym razie nie mógłby był zapomnieć o ukochanym bracie;
twierdzę nakoniec, że ten Biggleby był w porozumieniu z żoną nieboszczyka i że
ta kobieta...
— Masz pan rację — przerwał Wilson wzburzony — ta kobieta, sir, ta kobieta nie
mogła mnie znosić. Ona była przyczyną, że od wielu lat nie miałem z bratem
żadnych stosunków...
— A co, a co, aha! — nareszcie! — z tryumfem wykrzyknął Cargill. — Jesteśmy na
dobrej drodze. Tak jest, panie, ta żona z adwokatem Biggleby zmusili
nieszczęśliwego do wydziedziczenia brata, wbrew wszelkim prawom natury, wbrew
etyce, wbrew moralności! Oto jest grunt naszego procesu. No, czy nie słusznie
nazwałem to jednem z najciekawszych
Â
Â
Â
zdarzeń, jakie się kiedykolwiek trafiły adwokatowi?
— Pan masz niezłą głowę, pułkowniku! Kto wie, czy by się to nie udało. A no,
sprobujmy. Poradź że mi pan, i o ile właściwie mam pretendować?
— O połowę: — o sześć miljonów! Odpalą nas — trudno, weźmiemy mniej! W każdym
razie, należy wystąpić o sześć miljonów.
Wilson wziął się za głowę obiema rękoma. Sześć miljonów!! Mała posiadłość w
uroczem południu, wielkości nie jednego z państewek europejskich, konie, powozy,
własne koleje, własne yachty, tytuł prezydenta i tysiące innych rozkoszy
doczesnych stanęło mu nagle przed oczyma. Sześć miljonów!! Oddychał ciężko.
Jakże marną kwotą wydały mu się jego własne , dollarów, które szczęśliwie
sobie odłożył. W końcu podniósł się i podał rękę pułkownikowi.
— Zgoda. Wdowa ma dosyć połowy. Pańskie warunki?
— Sądzę, że dasz mi pan , dollarów, w razie pomyślnego skutku naszych
za-
Â
Â
Â
biegów, a dollarów w każdym razie, czy się wygra, czy przegra.
Po chwili namysłu, pan Wilson przyjął warunki. W razie wygranej, traci swój
majątek dotychczasowy i przelewa natomiast do kasy nowe sześć miljonów. Jeżeli
jednak przegra, to straci zaledwie / część swoich oszczędności. Ha, kto nie
ryzykuje, nie ma — więc naprzód! Jest jednakże jeszcze jeden punkt do omówienia,
punkt, niezmiernej wagi- dla pana Cargilla,
— Raczysz pan łaskawie wziąć na uwagę — ozwał się po chwili — że sprawie
pańskiej wypadnie mi cały swój czas poświęcić. Wszystkie inne sprawy muszę
zarzucić lub powierzyć je kolegom. Z tego powodu poniosę znaczne straty.
Mniejsza już o nic, ale na pierwsze wydatki, niezbędne do rozpoczęcia interesu,
potrzebowałbym — —
— Ile? — zapytał Wilson spokojnie, po kupiecku.
— Nie mniej jak dolarów. Później możesz mię pan spłacać w ratach
tygodniowych. Niezawodnie, będziemy się często odwiedzali wzajemnie dla
wspólnych narad. Gzy pan wie gdzie, jest moja kancelarja? W gma-
Â
Â
Â
chu spółki, na parterze — zajmuję trzy wielkie salony — zresztą, sam pan to
sprawdzisz. W tych dniach czekam pana u siebie.
— All right!
Pan W. S. Wilson wypisał tymczasem czek na dollarów, wręczył go
pułkownikowi, poczem, uściskawszy się mocno za ręce, godni panowie rozeszli się
ze sobÄ….
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Â
W kilka dni po tej rozmowie, wszystkie dzienniki stolicy stanu Illinois głosiły
sławę pułkownika Cargilla. Mecenas ten — pisano — w sposób arcydowcipny
przystąpił do zwalenia testamentu Madisona Wilsona, który, na skutek
prawdopodobnej zmowy adwokata Biggleby ze swoją żoną, zmuszony był podstępnie do
wydziedziczenia brata.
Podziwiano nadzwyczajną pomysłowość pułkownika, wyliczano jego olbrzymie zasługi
wojskowe (pomimo że nigdy szabli w ręku nie trzymał), sięgnięto aż do jego
rodowodu i zanotowano, że dziad jego był znakomitym generałem (w rzeczywistości
[zaś był to zwyczajny szewc z Irlandyi). Krótko mówiąc, ten dotychczas mało
znany adwokat stał się bohaterem
Â
Â
Â
chwili. Nie było pisma w całych Stanach Zjednoczonych, które by nie komentowało
sprawy dziedzictwa miljonów Wilsona, a imię Cargilla było na wszystkich ustach.
Śledzono z wielkiem natężeniem dalszych kroków, jakie w tej sprawie stawiać
będzie dowcipny pułkownik. Od najbogatszych przemysłowców czy handlarzy bydła z
Avenue Wabasy aż do zwyczajnego wyrobnika, ciągnącego piwo we wschodniej części
miasta, nie mówiono o niczem innem jak o sprytnym adwokacie. Jedni czerpali jego
sławę ze szpalt "Heralda" lub "Commercial-Timesu", inni z takich pism, jak
"Journal" i "News". Starzy, krociowi "brookerzy" byli oszołomieni wzmiankami
swoich dzienników giełdowych.
— Look at there! — śmieli się: — to łeb, to zuch z tego Cargilla! ktoby dał
wiarę, że tak młody człowiek posiada tyle zdolności! To byłby zięć, szkoda, że
żonaty!. Nie mniejsze wrażenie było i wśród arystokracyi pieniężnej. Adwokat
otrzymywał codziennie zaproszenia na obiady, wieczerze, herbaty, od ludzi,
którzy bądź co bądź, pragnęli widzieć na swoich salonach sławnego adwokata.
Pułkownik Cargill odmawiał większości zaproszeń, motywując odmowę tem, iż był
dniem i nocą zajęty i że wkrótce
Â
Â
Â
wyjeżdża na wieś, ażeby nareszcie spokojnie pracować.
Z otrzymanych dollarów uregulował przedewszystkiem czynsz zaległy i
pospłacał drobnych wierzycieli piekarza, rzeźnika, krawca i t. d., ci zaś
wychwalali go pod niebiosa. Powykupywał stopniowo wszystkie zastawione
ruchomości, jak meble, dywany i klejnoty, a biedna pułkownikowa, po długiej
niedoli, mogła odetchnąć nareszcie. Z zaproszeń, które mąż odrzucał, zacna
obywatelka nie omieszkała sama korzystać, a ku jej wielkiej radości otworzyły
się dla niej wszystkie domy, oddawien dawna zamknięte.
Pułkownik przeniósł kancelarję z -go na -sze piętro, w nalepszej części
gmachu. Tu posiadał trzy duże salony, za które miał płacić dollarów
rocznie. W pierwszym salonie siedziało trzech pomocników, w drugim tyluż
sekretarzy; prosto z igły, jak pomocnicy, były również i eleganckie meble,
wytworne dywany, prosto z igły elektryczne przyrządy do mówienia, z drutami,
przeciągniętymi aż do trzeciego salonu, gdzie — hosanna! — siedział on sam, on,
sławny adwokat!
Tu, przed bogato rzeźbionem biurkiem
Â
Â
Â
którego koronę stanowiła elegancka, oszklona biblioteka podręczna, zajmował
miejsce pułkownik i z uśmiechem przeglądał dzienniki, puszczając biały dymek z
półdollarowego cygara.
Nikt nie miał więcej do zawdzięczenia prasie od niego; prawie bez zabiegów
wypadek stał się głośnym; myśl szczęśliwa została w lot pochwyconą i z
szybkością, właściwą prasie amerykańskiej, obiegła wszystkie dzienniki. Hm — w
istocie, potęga to olbrzymia! Ale bo też przed czujnem okiem reporterów nic
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]